Marczyński na mecie. Ale to nie koniec wyścigu. Kolarz z Małej Wsi ruszył na podbój świata i spełniony wrócił teraz do domu
16 lat był zawodowym kolarzem, w świat wyruszył z Krakusa Swoszowice, ścigał się w największych wyścigach świata. Wygrywał etapy na Vuelcie Espana, był mistrzem Polski, królem gór Tour de Pologne. Po blisko ćwierć wieku uprawiania kolarstwa powiedział „pas”.
Wymykał się z ram zawodowego sportowca, potrafił być luzakiem i normalnym człowiekiem. Pozostał życzliwy dla wszystkich i skromny. A po tym poznaje się prawdziwych mistrzów. Być może spotkacie człowieka w zawadiackim kapeluszu w jakimś muzycznym klubie w Krakowie, Warszawie, Grenadzie czy innym miejscu Europy. I nie domyślicie się, że rozmawiacie z mistrzem, który jeździł na rowerze jak mało który z naszych rodaków w ostatnich latach. Sportowiec, poliglota, podróżnik, człowiek ciekawy świata i innych ludzi, indywidualista, który żyje z pasją, rozpoczyna nowy etap. Jesteśmy przekonani, że nie mniej ciekawy niż jego dotychczasowe życie.
Kolarstwo dało mu wszystko
- Sport dał mi prawie wszystko – mówi bohater tej opowieści. - Nauczył mnie życia. Rower był dla mnie narzędziem pracy, ale też sposobem na poznawanie całego świata, na uczenie się życia. Miałem okazję wiele zwiedzić, poznać mnóstwo ludzi, kultur, języki obce. Całe moje życie przez ostatnie lata obracało się wokół roweru. To było kształtowanie charakteru.
Podczas wyścigów zawodowy kolarz nie ma czasu na poznawanie widoków, po przyjeździe na metę zna tylko drogę do hotelu, a nazajutrz – tę na start.
- Nie było czasu na zwiedzanie, ale dla mnie było najważniejsze poznawanie miejsc i ludzi, dlatego wychodziłem do miejsc publicznych, lubiłem przechadzki po mieście, np. po etapach, znajdywałem na to czas – mówi Marczyński. - Każde miejsce ma swój niepowtarzalny klimat. Azja jest bardzo ciekawa, Meksyk był dla mnie wielkim odkryciem.
Do mieszkania wybrał Hiszpanię. Przebywa w Grenadzie większość roku.
- To miejsce związane jest z wątkiem miłosnym. Poznałem pewną kobietę, w której się zakochałem – mówi były już kolarz. - Przeprowadziłem się tam, bo ona była z Grenady. Hiszpania zresztą fascynowała mnie od zawsze. Mieszkałem we Włoszech, ale język i kultura Hiszpanii mnie pociągały. Byłem w Sierra Nevada na ponad 20-dniowym zgrupowaniu. Poznałem tam wówczas dziewczynę. Był 2012 r. I tam zostałem. We Włoszech mieszkałem wcześniej, w Toskanii, Lazio, niedaleko Sieny, Luki. Często zmieniałem miejsca. W wieku 19 lat wyjechałem do Hiszpanii po raz pierwszy, mieszkałem między Nawarrą, a krajem Basków.
Wtedy pokochał ten kraj. Teraz Marczyński mieszka sam, ale inna kobieta jest obecna w jego życiu.
Włada angielskim, włoskim, hiszpańskim, rozumie po portugalsku. - Kiedyś uczyłem się niemieckiego, ale przestałem go używać – dopowiada. - Najpierw poznałem włoski, potem hiszpański, to zbliżone do siebie języki. Poznawałem je sam. Uczyłem się podstaw z książek, ale przez kontakt z ludźmi najlepiej uczyłem się słów. Te rozmowy wiele mi dały. Najbardziej lubię hiszpański. Mówię z akcentem andaluzyjskim, co wzbudza sensację u miejscowych. Oni mnie nauczyli. Dogaduję się nawet ze starszymi ludźmi w małych wioskach, choć często jest ich ciężko zrozumieć.
Poznawanie ludzi to pasja
- Część ludzi poznała mnie jako kolarza, a gdy się zadomowiłem, to poznałem innych, którzy nie wiedzieli, że uprawiam sport. Lubię bardzo życie towarzyskie, staram się poznawać jak najwięcej ludzi. To moja pasja – opowiada.
Kto by pomyślał... Jako młody chłopak był bowiem nieśmiały, a umiejętność poznawania innych nabył z czasem.
- W pewnym momencie postawiłem wszystko na jedną kartę, chciałem zaryzykować – mówi. - Chciałem wyjechać, poznać świat. Uczyłem się więc, by nie być nieśmiałym. Wychowałem się w małej wiosce koło Krakowa – Małej Wsi. Z pewnością łatwiej się żyje, gdy jest się otwartym.
Ciuchy, kanał, przygoda
Marczyński nie skupiał się tylko na kolarstwie.
- Wychodziłem z ram stereotypu zawodowca – mówi Marczyński. - Bo taki obraz istnieje, kolarza, skupionego tylko na treningu, wyścigach. Zacząłem nowe projekty, które będę się starał teraz rozwijać – to własna marka odzieży kolarskiej „Raso”, kanał o tematyce kolarskiej na YouTube - bikeshow.cc, organizowanie wyścigów. Firmę odzieżową założyło dwóch kolegów, a ja wniosłem z czasem swój wizerunek, wsparłem markę, pomogłem finansowo. Z kolei wspólnie z Jankiem Piątkiewiczem wpadliśmy na pomysł kanału dla kolarzy amatorów, w którym nie chodzi tylko o wyniki, ściganie się, ale rower traktowany jest jako narzędzie do poznawania świata, projekt ma na celu zachęcać ludzi do jazdy. Propaguję też rywalizację amatorską poprzez Wyścig by Tomasz Marczyński, chciałbym go rozwijać, by znalazła się w nim też oferta dla najmłodszych, by nastawiać je na sportowy tryb życia.
Salsa i avocado
Marczyński, jako się rzekło, jest osobą bardzo towarzyską, lubi imprezować. Zainteresował się tańcem.
- To forma wyrażania siebie – mówi. - Wiele osób mi mówi, że nie jestem typowym Polakiem, tylko człowiekiem z latynoską duszą. Chodzi o podejście do życia, bo jestem bardzo otwarty. Wracając do tańca, to zapisałem się do szkoły salsy w Hiszpanii. Akurat był to rok, w którym wygrałem dwa etapy na Vuelcie (2017 – przyp.). Trenowałem w górach i zjeżdżałem dwa razy w tygodniu do miasta do szkoły. Czasem zarywałem noce. To było zajęcie towarzyskie, nie miałem okazji, by to potem kontynuować. Od przyszłego roku obiecałem sobie, że chcę naprawdę dobrze nauczyć się tańczyć.
Zainteresował się też ogrodnictwem.
- Niedługo przed wybuchem pandemii kupiłem działkę – opowiada Tomek. - Był tam sad z drzewami pomarańczowymi, mam też drugą, która była nie zagospodarowana. Miałem dużo czasu podczas pandemii i stwierdziłem, że zasadzę 50 drzew awokado. Nie lubię tracić życia, jak tylko mogłem, to zjeżdżałem z gór, z treningu i ze znajomymi opalaliśmy się, jeździliśmy na skuterach wodnych. Choć mówi się, że kolarz nie powinien się opalać.
Na pewno musiał dobrze się prowadzić, nie nadużywać alkoholu, potrzebował wypoczynku, nie mógł uprawiać ryzykownych sportów.
- Starałem się tego przestrzegać, nie uprawiałem więc narciarstwa, czy też nie jeździłem na motocyklu – opowiada Marczyński. - Nie chodziłem też na dodatkową siłownię czy basen. Teraz, już będąc po karierze, mogę sobie iść na siłownię, czy popływać.
Marczyński zainteresował się też kawą. Kilka miesięcy temu „odpalił” swój brend - Sprzedaje się moja kawa „Locoffee” - mówi. – Zajmuję się sprowadzaniem kawy z jednego regionu, która jest palona bez dodatku cukru, jest kawą 100-procentowo naturalną. Może pochodzić z różnych regionów świata, chodzi o to, by nie mieszać ich ze sobą. Zawsze chcę ją mieć ze świeżych zbiorów. Gdy jest sezon w Ameryce Południowej, staramy się mieć kawę stamtąd, gdy jest w Afryce, sprowadzamy akurat stamtąd. Sprzedajemy ją w niektórych sklepach rowerowych, także przez Internet.
Ciężko się rozstać z Marczyńskim
W ekipie był duszą towarzystwa, od zawsze. I koledzy to doceniają.
- Nigdy nie spotkałem się z sytuacją, w której kolarz, który kończy karierę, jest nadal związany z ekipą. Mój team - Lotto-Soudal zaprasza mnie na zgrupowanie, na którym chce mnie pożegnać – cieszy się Marczyński. - Byłem odpowiedzialny za dobrą atmosferę i wszyscy to pamiętają.
Nie tylko słoneczne dni
Marczyński został też doświadczony przez los. Choć uniknął poważniejszych kontuzji, to miał przypadłości zdrowotne. Przyplątała się np. toksoplazmoza.
- Wykluczyła mnie na jeden sezon. Nie miałem groźniejszych wypadków, ale np. pęknięte żebro oczywiście tak – przypomina. - Miałem pecha, łapiąc toksoplazmozę, bo to nietypowa choroba. Zanim ją zdiagnozowano, trochę czasu minęło. Przypuszczenia są takie, że choruje się na nią po zjedzeniu surowego mięsa. Jak w życiu, są wzloty i upadki. Najważniejsze jest to, by umieć się podnosić i walczyć dalej. Z tego powodu raz nie wystartowałem w Tour de Pologne.
Wycofać się musiał z tegorocznego Giro d’Italia.
- Po przejściu koronawirusa w końcówce roku 2020 nie miałem czasu, by dobrze się zregenerować, odpocząć, bo już się zaczynały przygotowania do następnego sezonu – wspomina. - Potrzebowałem miesięcznego odpoczynku, a tego nie było. We Włoszech byłem „przytkany”, dużo gorzej regenerowałem się po wysiłku, potrzebowałem dużo więcej czasu, by wrócić do normalnej dyspozycji. Wirus zaatakował mi płuca, miałem gorszą wydolność. Nakładający się wysiłek wpływał negatywnie na moją koncentrację i zaczynało to być niebezpieczne. Trzeba więc było przerwać wyścig. Po Giro miałem 1,5 miesiąca totalnego odpoczynku. Sam covid przeszedłem tak, że dwa dni miałem naprawdę ciężkie, kiepsko się czułem, miałem wysoką gorączkę, przez tydzień czułem się tak, jakby mnie ktoś pobił. Ale samo przejście nie było dramatyczne, tylko nie miałem czasu, by się zregenerować. Nawet lekarze nie wiedzieli, jakie mogą być skutki długoterminowe.
Koniec, czyli… początek
Do decyzji od zakończeniu kariery dojrzewał.
- Myślałem już o tym w 2020 r. , ale nie chciałem, by zakończenie kariery było wywołane czynnikami odgórnymi. Pod koniec 2020 łamałem się, ale chciałem znów zacząć przygotowania. Z myślą, że będzie to mój ostatni sezon. Trudne pocovidowe momenty utwierdziły mnie w przekonaniu, że to jest czas, by zejść ze sceny.
Podczas ostatniego wyścigu Il Lombardia kołatała się myśl, by go skończyć.
- Chciałem pomóc chłopakom bo choćby nie wiadomo jak było ciężko, a tak było, to chcę to zrobić – zapewnia. - 70 km przed metą koledzy zaczęli zostawać, mocno podzieliła się stawka, zostałem z mocnymi kolarzami. Obiecałem sobie, że dojadę, przejadę po raz ostatni linię mety. Gdy jest wysiłek, to nie myśli się o niczym innym. Na mecie jednak było dziwne uczucie. Z jednej strony poczucie żalu, z drugiej – ulgi.
Teraz chce sobie zrobić przerwę
- Mam różne propozycje, ale chcę odpocząć od wszystkiego – mówi. - Sama firma odzieżowa wymaga tyle pracy, że można byłoby spokojnie obciążyć nią cztery, czy pięć osób, a nie tylko mnie. Wymyślam kolekcje, testuję rzeczy. Coraz bardziej angażuję się w bikeshow, coraz więcej ludzi śledzi ten kanał.
Przy kolarstwie zostanie, w takiej, czy innej formie
- Po to pracowałem na swoje imię i nazwisko i umacniałem w świecie kolarskim, rower był dla mnie pasją, więc dalej chciałbym robić to co będzie z nim związane – zapewnia. - Jakieś rzeczy są, ale nie chcę zdradzać, co będzie dalej. Chciałbym, by moje aktywności były związane z kolarstwem. Nie wykluczam, że kiedyś będę dyrektorem sportowym jakiejś grupy.
Gdyby jeszcze raz miał wybierać drogę życiową nie miałby wątpliwości. - Gdybym myślał tylko pod kątem wyników, pewnie niektóre błędy, które popełniłem, bym skorygował, ale świadomie bym tego nie zrobił, bo tak naprawdę poprzez błędy, trudne sytuacje, nauczyłem się więcej, stałem się silniejszym człowiekiem – mówi. - One ukształtowały mnie bardziej, niż sukcesy. Może przeszedłbym trochę później na zawodowstwo, może od razu do ekipy z najwyższej półki, może nie odchudzałbym się, przez co straciłem cały rok, bo myślałem, że to będzie recepta na sukces. Teraz wiedza jest większa, zawodnicy są inaczej prowadzeni, ja musiałem przecierać szlaki, dzięki mnie mogli pójść tą drogą Rafał Majka czy Kasia Niewiadoma, moi koledzy z Krakusa.
Loco czyli pamiętnik
Ostatnio wydał książkę „Loco”. - Nie miałem okazji wcześniej spotkać takiej osoby, z którą chciałbym napisać książkę – twierdzi. - Aż do spotkania z Wojtkiem Molendowiczem. Miałem możliwość spojrzenia z pewnego dystansu, perspektywy. Wydanie jej zbiegło się z zakończeniem kariery. Chciałem napisać książkę nie tylko dla kibiców. Ma być ona o życiu. Rower nie mógł zostać pominięty, ale ci, którzy kupią, nie dowiedzą się, jak wygrywa się wyścigi. To moja historia, skąd wyruszyłem, gdzie udało mi się dojść, kogo spotkałem podczas tych lat. To rodzaj mojego pamiętnika. Są zawarte w niej ady życiowe i opisane kluczowe sytuacje, które nauczyły mnie czegoś, kształtowały charakter. Myślę, że to także książka motywacyjna.
Rower nigdy mu się nie znudzi. Od razu po ostatnim wyścigu pojechał na wycieczkę rowerową – dla przyjemności.
- Nie mam przesytu – mówi. - Nie chciałem dojść do takiego momentu, w którym zsiądę z roweru i rzucę go w kąt i już na niego nie spojrzę. Wiązałem z nim przyszłość. Dlatego nie chciałem przedłużać o kolejny rok kariery, by nie mieć zniechęcenia. Mam wielką ochotę, by wyjechać, nie patrzeć na liczniki, pomiar mocy, nie zastanawiać się, że muszę zrobić takie, a nie inne interwały. Chcę pojechać, by spędzić fajnie czas, stanąć, napić się kawy, bez pośpiechu, nacieszyć oko krajobrazami.
Święta zawsze w domu
Życie w drodze, od zgrupowania, poprzez wyścig, do kolejnego obozu. Święta Bożego Narodzenia zawsze jednak spędzał w rodzinnej Małej Wsi.
- Zawsze to były dla mnie święta, które chciałem spędzać w rodzinnym gronie – deklaruje. - Będąc jeszcze we Włoszech, wyjeżdżałem czasem na początku grudnia, wsiadałem w autobus, by zrobić rodzinie świąteczną niespodziankę. Czasem w drugi dzień Świąt wylatywałem z Polski i Sylwestra spędzałem gdzie indziej, ale na Wigilię i Boże Narodzenie zawsze byłem w domu.