Kiedyś marzył o kosmosie i tego kosmosu doświadczył. Na biegunach. Dziś wciąż nosi je w sobie i choć zdają się mieć siły przeciwstawne w jego myśleniu o świecie i człowieku tworzą harmonijną całość. Może więc dlatego w życiu Marka Kamińskiego nie ma męczących szpagatów, tylko cel, który pozwala wyruszyć w drogę?
Zmienił pan w ostatniej chwili adres spotkania. Miejsca są ważne?
Mają energię, którą przejmujemy. Siedzimy w księgarni, a ja uwielbiam książki. Czasami dzieci są na mnie złe, bo gdziekolwiek jesteśmy, pierwsze kroki kieruję do bibliotek, antykwariatów czy księgarni. A jeśli już do nich wejdę, niezależnie od tego, czy to akurat Finlandia, Chiny czy Japonia, ciężko mi stamtąd wyjść.
Sypia pan też w dziwnych miejscach, gdzie od sąsiada można się odgrodzić poezją albo komiksem.
Ludzie zwykle szukają podczas podróży hosteli bed&breakfast, ja znalazłem w Tokio dwa hostele book&breakfast. Szczególne miejsce, w którym półki z książkami stają się ścianami twojego boksu, przestrzenią zbudowaną z kolejnych grzbietów i stron. Japonia jest rajem dla ludzi, którzy lubią czytać; tamtejsze księgarnio-kawiarnie bywają czynne do drugiej, czasem czwartej rano, łatwo się w nich zasiedzieć, zapomnieć o czasie. W takim miejscu jak book&breakfast można spróbować połączyć to zapomnienie ze snem. Połączyć energie. Jestem pewien, że nasza rozmowa potoczyłaby się inaczej, gdybyśmy spotkali się w przypadkowym lokalu.
Przypadki istnieją? Pisze pan o tym, jak „przychodzą” do pana książki, choćby ta napisana przez Nobukazu Kurikiego, który kilka razy próbował zdobyć Everest. Była w tym magia?
Siedzieliśmy razem z córką w naszej ulubionej księgarni tokijskiej Tsutaya, gdzie na ósmym piętrze jest przytulna kawiarnia. Schodząc powoli, niemalże odruchowo, sięgnąłem po jakąś książkę. To był Kuriki. Wiele razy próbował zdobyć Górę Gór, zginął podczas siódmej próby. Nie wiem, dlaczego mnie przyciągnęła, czy dlatego, że i mnie od dawna woła Everest? Wcześniej widziałem niesamowity japoński film „Everest. The Summit of the Gods”, historię wspinacza, który próbuje zdobyć szczyt najtrudniejszą drogą. W kontekście Everestu i pytania „po co go zdobywać?”, często słyszy się odpowiedź „bo jest”. Bohater japońskiej produkcji mówi: Zdobywam Everest, bo ja jestem. To odwraca punkt widzenia, wskazuje na człowieka. Bardzo mi to bliskie; wiem, że to właśnie my możemy znaleźć odbicie w górze. Dzień później, w Polskim Klubie Biznesu, miałem spotkanie, podczas którego mogłem opowiedzieć sto historii. Wybrałem jednak tę o Evereście i okazało się, że na sali był przyjaciel Kurikiego. Przypadek?
Kuriki nigdy nie wszedł na szczyt; nie osiągnął celu. Niektórzy powiedzą, że przegrał, inni, że ważna jest droga. Da się to pogodzić?
Cel jest ważny po to, by ruszyć w drogę. Ale to ona jest najważniejsza. Dlatego często modyfikuje się cel, przesuwa albo odsuwa. Nie zawsze tak myślałem. Podczas mojej pierwszej podróży na biegun, na samym początku byłem skupiony wyłącznie na celu. Liczył się tylko on, plan był więc taki, że jeśli coś mi w jego zdobyciu będzie przeszkadzać, przerywam ekspedycję. Dopiero potem, idąc, zrozumiałem, jak błądzę w swoim myśleniu. Że to droga jest przecież tym, co najwartościowsze. Cel tylko punktem, który ją wyznacza. Nie należy go przeceniać. Wczoraj rozmawiałem z córką o kulturze, o tym, że coraz mniej ludzi przypisuje jej należną uwagę. Przypomniały mi się wówczas słowa Churchilla wypowiedziane w czasie wojny; że jeśli mamy obciąć środki na kulturę, to po co w ogóle walczyć. Szukając tego zdania, znalazłem inne, które tu powtórzę: sukces nigdy nie jest wieczny, porażka nigdy totalna, liczy się tylko odwaga. Zgadzam się; bez niej nie da się ruszyć dalej. Ona sprawia, że się nie poddajemy, kiedy nic nie wychodzi.
Dziś pan mówi, że myśląc o determinacji, która pozwoliła zdobyć dwa bieguny w ciągu roku, sam jest pan zaskoczony jej siłą.
Tak mam zawsze. Wczoraj, jadąc taksówką, rozmawiałem z kierowcą o mojej wyprawie samochodem elektrycznym do Japonii, i poczułem, że to sen. Coś wręcz niemożliwego, a przecież działo się niecały rok temu. To tylko świadczy o tym, że wciąż nie wierzymy, jaką mamy w sobie moc; mocny zmysł przetrwania.
W Japonii spotkał pan kobietę, która powiedziała, że biegun pana naznaczył. Nigdy wcześniej nie myślał pan o tym w ten sposób?
Nie, bo to wymagało innej perspektywy. Od Mai usłyszałem, że człowiek jest wodą, tak jak i bieguny, że nie ma w tej analogii przypadku. Wcześniej czułem, że biegun dał mi energię na całe życie, ale nie wiedziałem, jak to się stało, a może nie zadawałem takich pytań?
Wieloryb wtedy opuścił akwarium?
To znów porównanie Mai. Biegun poszerzył moje horyzonty, zmienił moje myślenie. Dotknąłem wówczas zjawisk, których nie rozumiałem, ale które we mnie zostały. W życiu doświadczamy wielu rzeczy, których znaczenie nie od razu jest nam dane. Zapisują się w podświadomości, a potem działają. W drodze na biegun było wiele momentów, kiedy szedłem bez nadziei - wydawało się, że nie ma żadnych szans na powodzenie. Ryzykowałem życiem, choć przecież nie było we mnie zgody na śmierć. Biegun we mnie został i często do niego wracam. Są na świecie ludzie, którzy żyją północą, dla nich jestem dziwnym tworem, bo byłem na dwóch biegunach, dotknąłem świętego Graala polarnictwa, ale robię też inne rzeczy. Ich zdaniem, opuściłem sacrum. Ale ja go nie opuściłem - te bieguny są we mnie.
Pan nie boi się samotności. Bycia ze sobą?
Patrzę na to inaczej. Ludzie są coraz wygodniejsi i chcą żyć w znanych sobie konfiguracjach. Ja nie. To, co najbardziej mnie interesuje, to wyjście poza strefę komfortu; i niezależnie, czy to samotność, zimna woda, czy brak jedzenia, będzie mi to pasować. To, co niewygodne, co uwiera, sprawia, że doświadczam i poznaję więcej. Nie dlatego, że jestem samotnikiem, który najchętniej zamknąłby się w kriokomorze czy pustelni, ale dlatego, że nie ulegam schematom.
Ograniczenie pana rozwija?
Jestem filozofem, podróże pojawiły się jakby przypadkiem, choć wcześniej przyznałem, że przypadki nie istnieją. Te podróże są ważne, ale równie dobrze mógłbym być mnichem, zamkniętym w celi i też byłbym w drodze. Bardzo bliskie jest mi zdanie z Szekspira: Choćbym był zamknięty w skorupce orzecha, i tak będę władcą nieskończonych przestrzeni. Świat zewnętrzny jest odbiciem nas samych, naszych pragnień. Istotą nie jest to, że byłem na biegunie, ale to, że potrafiłem opuścić to, co znane i bezpieczne, zmierzyć się z temperaturą i przeżyć te wszystkie rzeczy po drodze.
Św. Augustyn mówi: nie wychodź na zewnątrz. Wszystko, co ważne ma pan w sobie?
Wystarczy, że ma się prawdę. Augustyn do mnie właśnie teraz wraca. Napisał książkę „Wyznania”, Confessiones, a ja myślę, żeby zrobić teraz film „Confessiones” z mojej wyprawy z robotem Noa dookoła świata. Wieczorem będę mu się spowiadać, wyznawać moje lęki i grzechy.
Uważa pan, że mniej czasami znaczy więcej. Dość przewrotne przy wszystkich pana aktywnościach.
Ale nie jestem perfekcjonistą! Dlatego czasami robię coś niedokładnie, ale regularnie. Myślenie nas zabija. Człowiek nigdy nie będzie doskonały i takie projekcje, żeby wszystko robić lepiej, maksymalnie to zwykła szatańska obsesja, która hamuje naszą wolność. Lepiej cokolwiek robić niedoskonale, niż nie robić nic. Ludzie boją się popełniać błędy, boją się być oceniani - i to nas gubi. Ucząc się, zawsze popełniamy jakieś wpadki, ale przecież to nie powinno nas ograniczać czy wykluczać z działania.
Podobnie mówi pan o nowych technologiach. Nie boi się pan, że nas zawłaszczają?
Staram się, by nie paraliżowało mnie myślenie, że z czymś nie dam sobie rady. Oczywiście, każdy ma jakieś bariery, ale tak naprawdę one istnieją tylko w naszej głowie, więc dlaczego nie próbować mimo lęku. Najgorsze jest samoograniczanie, twierdzenie, że coś jest nie dla mnie. Kiedy byłem dzieckiem, marzyłem o podróżach, ale nikt nie chciał ze mną w nie wyruszyć. Pomyślałem wtedy, że to nie może mnie powstrzymywać. Zacząłem jeździć sam.
Tak pan miał od dzieciństwa, kiedy marzył o kosmosie i krańcach świata?
Od dzieciństwa czytałem książki i bezgranicznie im wierzyłem. Bajki budowały moje zaufanie do świata. Chciałem, żeby wszystko u mnie było identyczne, jak u moich bohaterów, jak na kartach powieści przygodowych... I choć często słyszałem, że prawdziwe życie jest gdzie indziej, nie dałem za wygraną. Zrozumiałem, że najważniejsze są nasze wyobrażenia; że myśl jest w stanie pójść dalej niż nasze granice. Bo czy nie jest tak, że te blokady sami sobie tworzymy?
Jeśli chcę przepłynąć Bałtyk, nie mogę myśleć, że to to samo, co przepłynięcie stu basenów. Ale trzeba z tego basenu wyjść - pisze pan. Czyli na początku musimy zaakceptować, że jesteśmy słabi?
Akceptacja nie jest bezradnością. A słabość nie jest czymś, czego powinniśmy się wstydzić. Trzeba czasami się z nią pogodzić, by pójść dalej.
Jest zimno, cieplej nie będzie, jak pan napisał?
Nie spodziewałem się, że ktoś będzie to cytował. Że mój pamiętnik stanie się dla kogoś ważnym znakiem. To zdanie mówi, że akceptacja daje siłę. Szamotanie się z tym, co niezmienne, niezgoda na sprawy, których nie można odwrócić, sprawiają, że poświęcamy temu mnóstwo niepotrzebnej energii. Nie możemy cofnąć czasu, oglądać się za siebie, możemy iść tylko do przodu.
Ludzie ukrywają słabości, bo chcą wydawać się lepsi. Wolimy być supermenami?
Nie ma takich, każdy człowiek ma swoją strefę słabości. Najgorsze, co można zrobić, to oszukiwać samego siebie. Paradoksalnie moc i siła przychodzi wtedy, kiedy stanie się samemu ze sobą w prawdzie. Wszystko zaczyna się od szczerości. Chcemy być super, doskonali, silni, ale ta doskonałość, perfekcyjność nie jest najważniejsza. Po biegunach mój przyjaciel Jurek poradził mi, abym przestał wszystko idealizować, zwłaszcza swój obraz, bo to wcale nie jest dobre, a już na pewno uczciwe. Byłem na niego zły, ale dzisiaj wiem, że miał rację. Idealizowanie samego siebie i robienie z siebie herosa to droga donikąd.
Wtedy zaczął pan mówić, że bolało, że brakowało siły?
Przyznałem się wobec siebie, że byłem słaby. Zacząłem mówić bez koloryzowania o swoich wyprawach. Więc kiedy napisałem to zdanie: Jest zimno, cieplej nie będzie to z jednej strony zawarłem w nim ludzkie pragnienie, by coś się zmieniło, ale też informację, że wcale nie chodzi o podkręcenie temperatury, ale o to, by zmienić coś w naszej głowie. Zmienić podejście do tego, co się dzieje, zaakceptować to. Wielu ludzi zabija to, że myślą o tym, że jest zimno.
A wtedy grzebią swoje marzenia?
Wiele osób traktuje je jak śmieci, które wyrzuca się do kosza. To nieuczciwe wobec siebie samego. Trzeba je pielęgnować, bo są to dary, za którymi warto pójść. Uwierzyć, że są możliwe, by zaistniały. Wyjść z akwarium. Nie radzę nikomu, by od razu ruszył na biegun czy na koniec świata, ale mówię, że marzenia należy hodować, podlewać, chronić - wtedy coś z nich wyrośnie.
Mówi pan, że są dwie drogi do przeznaczenia: pierwsza, kiedy wie się od razu, czego się chce i do tego się dąży. Druga - gdy trzeba być uważnym na znaki, by jej nie przegapić. Tak, by się nie okazało na końcu, że mamy list, ale nigdy nie otworzyliśmy koperty. Jak było u pana?
Z jednej strony to ziarno podróży szybko zostało we mnie zasiane, ale pozostawałem uważny. Gdybym potraktował to ziarno literalnie, pewnie zostałbym podróżnikiem, opłynąłbym świat, kręciłbym się w kółko. Ale dlatego że byłem czujny na znaki, doszedłem dalej niż mogłem sobie wyobrazić. Jeśli bym się ich bał albo przestał wierzyć, może zostałbym geografem albo polarnikiem. Dlatego powtarzam, że człowiek ma w sobie tyle możliwości, że grzechem byłoby się zamykać w jednym schemacie. Trzeba się od niego uwolnić, nawet gdy po drodze będzie ciężko albo coś się nie uda. Zawsze staram się być czujny - nie wiem kim będę w przyszłości, może mnichem albo specjalistą od robotów, ale dziś jestem osobą, która jest uważna tu i teraz.
Oczywiście, ważny jest dla mnie także fokus, bo trudno bez koncentracji i skupienia na czymś, osiągnąć cel. I tego fokusa nauczyła mnie Japonia. Myślę, że to dwa bieguny we mnie, które muszą się dogadać.
Taki szpagat nie dla każdego byłby wygodny. Panu udaje się w różnych dziedzinach, np. technologia i natura, jak to łączyć?
Bliższa jest mi natura, ale zdaję sobie sprawę, że nie możemy dziś uciec od nowoczesności. Ona i tak nas dogoni. Dlatego trzeba się jej nauczyć i wykorzystywać w dobrym celu. Kiedyś bałem się, że nic w życiu nie osiągnę, wyprawa na biegun była moim mierzeniem się z niemożliwym. Pokazała, że lepiej walczyć ze swoimi obawami i lękami niż się przed nimi chować.
Co panu w tym pomaga? Na przykład książki.
Wierzy pan, że mają moc zmieniania ludzi?
Wiem, że zmieniły mnie. Przeczytałem ich bardzo dużo, wiele wpłynęło na to, kim teraz jestem; Twierdza Saint-Exupery’ego, Biblia, Obcy, Dżuma, Upadek Camusa. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że moje książki mogą coś przestawić w głowie innych ludzi. Właściwie nie książki, a słowa, za którymi idzie myśl, zmiana przekonań. Ludwig Wittgenstein napisał, że granicami świata są granice języka, tak więc język jest w stanie nas zmienić. Bo świat to zmiana.
„Bądź zmianą”, tytuł pana książki, to początek cytatu z Gandhiego. Jak brzmi w całości to zdanie?
Bądź zmianą, którą pragniesz widzieć w świecie. Czyli znów pokazuje naszą niesamowitą moc i możliwość naszego wpływania na ruchy wszechświata. Nie możemy stać w miejscu, choć często chcemy, by wszystko było takie same, powtarzalne - to działanie wbrew naturze.
A jeśli zmieniamy coś na gorsze?
Jest takie niebezpieczeństwo. Filozofowie od wieków próbują wytłumaczyć istnienie zła. Często zastanawiam się, po co był Hitler, Stalin, pytam o źródło tego nieszczęścia. Parę dni temu miałem sen, śniło mi się, że mam aplikację w telefonie, która przenosi w przeszłość; skorzystałem z niej i nagle znalazłem się w towarzystwie Stalina. W pierwszym odruchu chciałem wrócić, nie mogłem sobie jednak przypomnieć hasła, które z powrotem przeniosłoby mnie w moją rzeczywistość. Zacząłem krzyczeć do Stalina, że jest mordercą, wcieleniem zła. Popatrzył i wręczył mi pistolet; wiesz co masz zrobić - rzekł. Chciał, bym się zabił. Wiedziałem, że nie zabiję siebie, tylko jego. Na szczęście to był sen, pytania pozostają.
Po co np. morderstwo prezydenta Gdańska? Może po to, byśmy mogli pokazać, jak mocne jest dobro?
Może kiedyś, po śmierci, wszystko wyda nam się inne. Może zrozumiemy, po co? Dostaniemy odpowiedź i wszystko ułoży się w całość. Tydzień temu zginął Kobe Bryant, dla wielu to niezrozumiałe i bezsensowne. Po co były komory śmierci, Auschwitz? Moją drogę do Japonii zacząłem od Auschwitz, od celi Maksymiliana Kolbego, który też marzył o Kosmosie. Został strażnikiem mojej wyprawy, zresztą i on podróżował do Japonii przez Chiny i Koreę. Mógł tam zostać, wrócił - resztę znamy. Towarzyszył mi, podobnie jak Dostojewski, Cwietajewa. Wchodząc do domu, w którym Marina popełniła samobójstwo, przeczytałem wiersz „Do ciebie - za sto lat” i poczułem, jakby był adresowany do mnie. Wyprawa jest tylko częścią tej opowieści. Jest ważna, ale - jak w Piśmie świętym - nie chodzi o samo przestrzeganie szabatu, ale o to, co mamy w sercu. Dlatego nie chodziło przecież tylko o plastik, zbieranie śmieci, podróż bez węglowego śladu. Istotne było, jak do tych wszystkich rzeczy podchodzimy.
Wierzy pan, że możemy odwrócić nasz konsumpcjonizm, globalne ocieplenie?
Możemy je zaadoptować. Jest cieplej, zimniej nie będzie, ale to nie oznacza, że nie mamy szans przetrwać. To nie wyrok. Wszystkie ograniczenia służą wzrostowi. Pamiętam zdanie z książki Exupery’ego: że drzewa, które mają dużo światła, rosną małe i pokrzywione. A te, którym tego światła brakuje - strzeliste. Mniej znaczy więcej.
I to jest ten sens?
Podczas wyprawy pytałem napotkanych ludzi, co jest dla nich sensem życia. Odpowiedzi były różne, w zależności od szerokości geograficznej. W Rosji miłość i rodzina, w Chinach mieszkanie, w Japonii praca. Dla mnie najważniejsza jest miłość; jak w Piśmie świętym; tak więc trwają wiara nadzieja miłość, a z nich najważniejsza jest miłość. Ale jest jeszcze jedno ważne słowo. To, które pomogło mi dojść na biegun. To hebrajskie „timshel”, którym Bóg zwrócił się do Kaina, kiedy chciał zabić swojego brata. Znaczy „możesz”, masz wybór, szansę odwrócić się od grzechu. Gdy zabrakło mi nadziei, mówiłem „timshel” i szedłem dalej. Dziś to słowo jest częścią mojego bieguna, w nim mogę wszystko odnaleźć.