Z Markiem Wąsińskim, ekspertem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, rozmawia Jarosław Zalesiński.
Prezydenci USA często co innego mówili w kampaniach wyborczych o polityce zagranicznej, a co innego potem robili. Czy Donald Trump, jeśli wygra, również będzie prowadził inną politykę, niż ta, jaką zapowiadał?
Mieliśmy do czynienia z naprawdę niecodziennym kandydatem, który w trakcie kampanii miał wprost bezprecedensowo złą relację z Partią Republikańską, choć był przecież jej kandydatem. Wielu senatorów czy członków Izby Reprezentantów mówiło otwarcie, że nie popiera Trumpa, zwłaszcza po tym, jak wyciekły nagrania, w których przechwalał się molestowaniem seksualnym kobiet.
No tak, ale jeśli Trump wygra wybory...
Oczywiście, jeśli wygra, Partia Republikańska będzie chciała wpływać na jego politykę.
Wpływać czy się jej przeciwstawiać w Kongresie?
Przede wszystkim nie wiadomo, czy gabinet Donalda Trumpa okazałby się republikański. Ameryka Donalda Trumpa, ale z administracją rządową ukształtowaną przez Republikanów, pozostawałaby krajem przewidywalnym, jeśli chodzi o politykę międzynarodową. Mielibyśmy zapewne do czynienia z sytuacją, o którą pan pytał: w kampanii wyborczej powiedziano co prawda wiele, Trump zdołał nawet nastraszyć społeczność międzynarodową, ale jak przyjdzie co do czego, to diabeł nie będzie taki straszny.
A jeśliby Trump się zbiesił i zbudował sobie własne zaplecze, niezależne od Republikanów?
Moglibyśmy zobaczyć członków gabinetu, którzy w sposób nieprzewidywalny kreowaliby politykę zagraniczną USA, np. wobec Rosji.
W kręgu najbliższych doradców Trumpa w czasie kampanii pojawiał się np. Carter Page, dobry znajomy kremlowskich elit.
To może nas niepokoić, choć jednak nieprzesadnie, bo był to tylko sztab kampanii, a nie rzeczywisty rząd. Trudno jednak nie wspomnieć również, że szefem sztabu kampanii był, do momentu złożenia rezygnacji, Paul Manafort, który w przeszłości doradzał Wiktorowi Janukowyczowi. Podczas kampanii sam Trump wypowiadał się bardzo powściągliwie o Władimirze Putinie i przyszłości stosunków z Rosją. Sposób, w jaki Trump dobierał sobie, na etapie kampanii, doradców, sygnalizuje niebezpieczeństwo nieprzewidywalnego budowania relacji z Rosją.
Trump, który jako prezydent dogaduje się z Republikanami, jest w tym punkcie bardziej przewidywalny?
Partia Republikańska dysponuje całym środowiskiem, od ekspertów i polityków po urzędników nominowanych w stanach rządzonych przez Republikanów czy za prezydenta Goerge’a W. Busha. To poważny i doświadczony kapitał ludzki, z którego można by dobierać doradców i urzędników.
Przyjmijmy jednak ten gorszy scenariusz: Trump zostaje wybrany na prezydenta i stwierdza, że prezydentura to takie samo „one man show” jak kampania.
Najważniejszą konsekwencją wynikającą z takiego scenariusza byłoby to, że Europa nie byłaby dla Trumpa istotnym partnerem w kreowaniu stosunków z Rosją. Wówczas Ameryka podejmowałaby bez jakichkolwiek konsultacji z Europą decyzje związane, np. z sankcjami nałożonymi na Rosję przez Baracka Obamę.
A jako prezydent Trump mógłby powtórzyć krajom europejskim: jeśli nie będziecie dawać 2 proc. budżetu na obronę, to 5 artykuł Traktatu Północnoatlantyckiego, gwarantujący wspólną obronę zaatakowanego członka NATO, niekoniecznie będzie obowiązywał?
Wydaje mi się, że wypowiedzi Trumpa na temat 5 artykułu wynikały jednak z logiki kampanii. Chciał się pokazać jako polityk stawiający przede wszystkim na sprawy wewnętrzne i bardzo asertywny, jeśli chodzi o pomoc udzielaną na zewnątrz. Te słowa ilustrują pewien trend. USA stopniowo tracą zainteresowanie Europą, tracą także zainteresowanie NATO, w jego dzisiejszej formule.
Nie słucha się tego miło.
Oczywiście, z punktu widzenia Europy niesie to ze sobą pewne zagrożenia. Nie znaczy to jednak, że artykuł 5 mógłby przestać być tak istotny z dnia na dzień. Wydaje się, że nie będzie to możliwe jeszcze za ewentualnej prezydentury Donalda Trumpa.
Nawet jeśli Trump nie wygra wyborów, czy i tak nie zmienił już Ameryki?
Niekoniecznie zmienił. Raczej unaocznił wiele rzeczy, rozbudził emocje. On dostrzegł pewne problemy i w pełni je wykorzystał w trakcie swojej kampanii, ukazując je jednocześnie wszystkim. W tym obrazie Ameryki dominują uczucia porzucenia i oburzenia, zwłaszcza wśród najmniej wykształconych białych Amerykanów.
Od czasu kryzysu finansowego mają się coraz gorzej.
Stąd też poszukiwanie ujścia tym emocjom. Dlatego mają dosyć nowych imigrantów, dosyć polityki, która po prostu kosztuje, a polega na zaangażowaniu Ameryki w liczne konflikty w świecie. Mają dosyć umów o światowym handlu. Chcą, by rząd federalny zajmował się przede wszystkim problemami wewnętrznymi. Głos tej Ameryki stał się głosem Trumpa. Nawet jeśli przegra wybory, ten głos nie zniknie. Tak jak i ważny pozostanie trend protekcjonistyczny w polityce USA, polegający na chronieniu gospodarki i własnych interesów. Możemy się spodziewać, że w następnych kampaniach ktoś będzie starał się tych ludzi reprezentować.