Ostatnie ćwierć wieku ze swojego życia poświęcili zwierzętom, „przytulając” chore, porzucone i bezdomne psy. Sobie odmawiali wszystkiego, czworonogom zapewniali wszystko. Aż pan Adam zapadł na chorobę nowotworową i teraz to oni potrzebują wsparcia.
Prosty dom na peryferiach Wysokiej Strzyżowskiej, na końcu dawno temu wysypanej żwirem drogi, że dalej już tylko las. Dom mocno zaniedbany i w kiepskim stanie technicznym. Nie było kiedy i za co zająć się remontami, bo szczekacze zawsze były dla gospodarzy ważniejsze od… gospodarzy.
Maria Borowiec sama wybrała to miejsce przed 15 laty, kiedy zdecydowała się uciec od zgiełku Rzeszowa, zabrała z sobą tłum psów, którymi już wcześniej się opiekowała. Bo tu będą miały przestrzeń, będą miały miejsce na wybieg, na budy i zgiełk cywilizacji nie będzie psiaki straszył.
A tych stale przybywało: ktoś znalazł porzuconego i przywiózł, albo wstydliwie przerzucił przez ogrodzenie posesji. Grupy wolontariuszy - animalsów też wiedziały, komu przywieźć bezpańskiego czworonoga. Komuś się zmarło i rodzina zmarłego przywiozła tu opuszczonego psiaka, sami też zgarniali z okolicy dzikie, włóczące się czworonogi, które mogły skończyć od uderzenia kłonicą, albo pod kołami samochodów. Te, dla których brakowało już bud i kojców, mieszkały pod dachem razem z gospodarzami. Dziesiątka wciąż jeszcze mieszka, choć jest ich mniej niż niegdyś. A bywało, że pani Maria z mężem Adamem mieli pod opieką nawet siedemdziesiąt stworzeń.
- To robota na 24 godziny i siedem dni w tygodniu. W zasadzie dla siebie nigdy nie mieliśmy czasu, ostatnio po raz pierwszy od lat wybraliśmy się do Strzyżowa wspólnie
- tłumaczy gospodyni.
Broń Boże nie narzeka, na pewno nie na swój los, bo sama go wybrała i kocha to, co robi. Czasem na ludzi, którzy podjeżdżają w pobliże, żeby krytycznie napatrzeć się temu dziwowisku na końcu świata. Jeszcze bardziej na ludzi, którzy traktują zwierzęta jak obrzydliwe insekty, a najbardziej na „likwidatorów”.
- Pewnie w każdej wsi tacy są, pewnie można ich spotkać pod sklepem z piwem - tłumaczy pani Maria. - Jak ktoś chce pozbyć się psa albo kota, angażuje takiego, a taki za dwa piwa gotów jest zabić zwierzę.
Dlatego błogosławi wszystkich, którzy decydują się zaadoptować któregoś z ich podopiecznych. A decydują się ludzie z odległych krańców Polski. Nawet zawiązało się nieformalne kółko ludzi przychylnych „Azylowi u Majki”. Pani Maria mówi o nich - dobre dusze, „które poznali w różnych psiejskich okolicznościach”.
Jednak azyl musi radzić sobie własnymi siłami. Czyli siłami Marii i Adama. A właściwie już tylko Marii, bo u Adama właśnie zdiagnozowano zaawansowaną postać nowotworu. Dopóki mógł, łatał drogę dojazdową do posesji, żeby w ogóle był jakiś kontakt ze światem. Dopóki wystarczało sił, czasu i pieniędzy, łatał dziury w dachówce, żeby się czworonogim lokatorom na łby nie lało. Jeszcze do niedawna sił wystarczało, czasu i pieniędzy nigdy, bo jedno i drugie poświęcali przede wszystkim podopiecznym.
Ćwierć wieku radzili sobie we dwójkę. Nigdy nikogo nie prosili o pomoc, ale czasem pojawiała się dobra dusza z workiem karmy. Dzieciarnia ze Szkoły Podstawowej w Wiśniowej zorganizowała zbiórkę na potrzeby czworonogów, zaprzyjaźnione organizacje animalsów pomogły, coś wpadło od darczyńców z jednego procenta podatku na konto rzeszowskiego schroniska „Kundelek” dla „Azylu u Majki”. Czasem wystarczało tego na badania i szczepienia psiaków, a czasem trzeba było dokładać ze swoich, żeby zwierzęta zdrowe były. O swoje zdrowie przesadnie nie zabiegali, toteż pan Adam przegapił chwilę, kiedy nowotwór zaczął kiełkować, w końcu rozrósł się zlekceważony wcześniej. I dopiero wtedy pani Maria poczuła strach, że nie podoła bez 24-godzinnej pomocy męża, psiaki zmarnieją, dach na domu się zapadnie, z nieszczelnymi oknami jakiś czas da się wytrzymać. Długo biła się z myślami, w końcu przełamała w sobie i po raz pierwszy zdecydowała się zaapelować o pomoc na fejsbukowym profilu „Azyl u Majki”:
„(...) Jest źle i bez Waszej pomocy sobie nie poradzę. Kilka miesięcy temu u Adama zdiagnozowano bardzo ciężką chorobę. Już nie zarobi na utrzymanie psiaków. Nie jest też w stanie pracować przy nich fizycznie. To ciężka harówka, czasem w deszczu, błocie, mrozie. Od rana do nocy, bez urlopów, świąt. A ja? Próbuję się trzymać, ogarniać. Jest strasznie ciężko, nie wszystko daję radę sama zrobić, wtedy muszę kogoś nająć i zapłacić za pomoc. Przeraża mnie zima. Trochę drewna na opał udało mi się kupić ale starczy to pewnie na niewiele ponad miesiąc. A mamy tylko kaflowy stary piec, nie ma instalacji gazowej. Dla psiaków mam na zimę wszystko, gorzej z nami ludźmi...Nigdy przez te lata o nic dla nas nie prosiłam. Teraz muszę, błagam (...)
Bardzo proszę o każdy grosik, zwłaszcza osoby, które nas znają, dla których jesteśmy wiarygodni i wiedzą, jak u nas jest. Wiem, że czasy są ciężkie, ale bez Was zginę (...)“.
Na apel o pomoc zareagowała już rzeszowska firma Makarony Polskie sp. z o.o, której przedstawicielka zapukała do gospodarzy przytuliska z darami.
- To dla mnie krępująca sytuacja, ten apel adresowany był do grona znajomych „Azylu u Majki”, nie do wszystkich - tłumaczy wyraźnie zakłopotana pani Maria. - Psom niczego nie brakuje i nie zabranie, dopóki będę miała siłę, więc to nie one potrzebują pomocy, tylko ja. I dlatego niełatwo mi o tym mówić - dodaje gospodyni przytuliska.
Zachęcamy do pomocy małżeństwu, które od 25 lat prowadzi azyl dla bezpańskich psów. Piszcie na adres: azylumajki@interia.pl.