Maria Strzelecka: W Beskidzie Niskim przychodzą mi najlepsze pomysły do głowy
O „Beskidzie bez kitu” oraz energii, którą czerpie z gór, opowiada Maria Strzelecka, autorka niezwykłych ilustrowanych książek dla dzieci, którymi rozbudza pasję poznawania świata, Łemkowszczyzny, przyrody i sztuki.
Jak warszawianka od pokoleń i artystka grafik, grająca w filmach i punkowych kapelach, została pisarką z Beskidu Niskiego?
Od dzieciństwa ciągnęło mnie w góry. Mam niskie ciśnienie i dużo lepiej czuję się w nich niż nad morzem. A Beskid Niski to moje ukochane miejsce na ziemi. Kiedy tu jestem, zawsze dostaję potężny zastrzyk energii. Także tej twórczej.
Granie punk-rocka nie kojarzy się z wędrowaniem po górach i kontemplowaniem natury.
A właśnie, że tak. Ruch punk był zawsze prozwierzęcy, przynajmniej w kręgu moich znajomych z Warszawy i Berlina. A jak zwierzęta, to przecież las, góry, przyroda. Pierwotne punkowe hasło „no future” (bez przyszłości) dziś zastąpiły hasła ekologiczne i obrona tego wszystkiego, co jeszcze nie została zniszczone przez cywilizację. Beskid Niski jest jednym z takich miejsc, niestety, coraz mniej licznych.
Najpierw jednak jeździłaś w Tatry.
To prawda, lubiłam się wspinać, chodzić po jaskiniach. Teraz jestem jednak już starsza, mam dzieci, bardziej na siebie uważam. Tatry są malutkie, a ja nie lubię tłumów na szlakach. Dlatego szukałam dla siebie innego miejsca w górach.
I znalazłaś niedaleko Uścia Gorlickiego. Jechałaś palcem po mapie i zatrzymał się akurat w Beskidzie Niskim?
Od tego czasu minęło ponad ćwierć wieku i nie wszystko dokładnie pamiętam. Miałam wtedy 20 lat i z ówczesnym moim chłopakiem jechaliśmy przez południową Polskę, żeby znaleźć jakieś miejsce do uprawiania psich zaprzęgów. Nie miałam prawa jazdy ani samochodu, więc większość podróży odbywałam na rowerze. Do dziś mam przed oczami beskidzkie doliny, które mijaliśmy po drodze. Dotarliśmy m.in. do Czarnego w Beskidzie Niskim. Akurat stał tam samochód przed chałupą, w której wcześniej mieszkał Andrzej Stasiuk. Zobaczyłam naklejkę z łosiem, a ja bardzo lubię skandynawskie klimaty i od razu pomyślałam, że muszą tu być fajni ludzie. Weszłam do środka, zapytałam, czy nie ma jakiejś ziemi do kupienia. Gospodarz chałupy w Czarnem z głupia frant odparł, że owszem, niedługo gmina Sękowa urządza licytację ziemi i bardzo fajnie byłoby, gdybym coś kupiła, bo nie chcieli, żeby całą dolinę przejęli myśliwi. Skrzyknęłam się ze znajomymi i udało nam się nabyć kilka działek.
Ziemia w Beskidzie Niskim nie jest tak droga jak w Tatrach, ale jednak trzeba mieć trochę pieniędzy na zakup.
Zarobiłam, pracując na myjce w Berlinie, szorowałam szyby w samochodach stojących na czerwonym.
Zakochałaś się od pierwszego wejrzenia w Beskidzie Niskim?
Jasne! I myślę, że z wzajemnością. Najlepsze pomysły tutaj przychodzą mi do głowy. To miejsce daje mnóstwo energii. Stało się początkiem niesamowitej drogi do poznawania siebie i historii, wręcz archeologicznych klimatów, w które się wkręciłam. Wcześniej nie miałam pojęcia o Łemkach i Łemkowszczyźnie. Wiedziałam tylko, że Beskid Niski to piękne, wciąż dzikie góry. W szkole nie uczono nas dziejów tej ziemi – pogranicza, na którym od wieków mieszały się różne kultury i tradycje.
Nie czytałaś wcześniej nic o Łemkach, nie słuchałaś łemkowskich piosenek?
Samo określenie było mi znane, ale historia czy obyczaje nie. Uwielbiałam wtedy czytać m.in. Sapkowskiego, który nic nie pisał o Łemkach (śmiech). I nagle na ziemi, którą kupiłam, zobaczyłam prawie kompletną podłogę z kolorowych kafli. Okazało się, że to resztki z nieistniejącej cerkwi. Zaczęłam szukać informacji, chodzić do bibliotek, bo nie było jeszcze Internetu. Chciałam dowiedzieć się jak najwięcej, co to za podłoga, kto tutaj mieszkał. Tak zaczęła się moja fascynacja Łemkowszczyzną. Później okazało się, że jedna z koleżanek jest Łemkinią i dużo może mi opowiedzieć. Kultura łemkowska przyciągała mnie jak magnes. Od dziecka miałam zresztą takie punkowe podejście, żeby robić coś na przekór dominującym trendom. Na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, gdzie studiowałam, napisałam pracę o dawnej architekturze cerkiewnej, a nie jak większość o uznanych malarzach, baroku czy renesansie.
Myślałaś już wtedy, by napisać książkę o Beskidzkie Niskim?
Nie, wcale. Na początku Łemkowie jawili mi się trochę jak Indianie. Taki pierwotny lud, wrosły w góry, który po wojnie starano się wykorzenić wraz z jego kulturą. Zawsze interesowałam się rękodziełem i znalazłam tutaj niezwykły materiał do badań. Przeczytałam chyba wszystko, co w Polsce ukazało się o Łemkowszczyźnie – książki Stanisława Krycińskiego, Antoniego Kroha czy Romana Reinfussa. Z czasem uzbierała mi się pokaźna biblioteka.
W końcu też sama napisałaś „Beskid bez kitu”, a potem kolejne książki.
Pierwszy tytuł to moja praca doktorska na ASP. Wcześniej nie przychodziło mi nawet do głowy, że mogłabym napisać i wydać książkę. W szkole robiłam okropne błędy ortograficzne. Potrafiłam „już” napisać jako „jusz”.
Praca doktorska dotyczyła projektowania książki.
Początkowo chciałam użyć cudzego tekstu, koncentrując się wyłącznie na stronie graficznej. Szukałam osoby, która napisałaby teksty do moich ilustracji. Mam fajne koleżanki pisarki, ale żadna nie chciała się tego podjąć, Łemkowszczyzna nie wydawała się im nośnym tematem, interesującym dla dzieci. Jako urodzona wojowniczka postanowiłam więc sama wszystko zrobić od a do z. Ja nie napiszę? Oczywiście, że napiszę, a komputer poprawi błędy!
I tak zostałaś autorką wyróżnioną Nagrodą im. Ferdynanda Wspaniałego za najlepszą książkę dziecięcą 2019 rok.
To było wielkie zaskoczenie. Nie myślałam, że moja praca doktorska w ogóle zostanie wydana. Sądziłam, że może rozejdzie się w jakiejś wąskiej grupie osób w formie elektronicznej. Ale profesorowie z akademii stwierdzili, że warto ją wydrukować i skierowali mnie do kilku wydawnictw. Niektóre były zainteresowane, lecz chciały dużo zmieniać.
Nie podobało się to, że akcja dzieje się w głębokim PRL-u, a główna bohaterka na „socrealistycznej” okładce jedzie na rowerze w czerwonej chuście na głowie?
Do tego akurat nie było zastrzeżeń. Chodziło raczej o współczesną poprawność, typu jedzenie jeżyn prosto z krzaków przez Terkę, czego dziś zakazuje się dzieciom, a w latach 60. było normą. Sama zresztą wciąż tak robię. Miałam też sugestie z wydawnictw, że Terka powinna jeździć w kasku na rowerze po lesie, a nie w chustce. Inni sugerowali zmianę kolorów na okładce, żeby książka lepiej się sprzedawała. Gdybym zastosowała się do tych wszystkich uwag, zmieniłabym całkiem ducha mojej książki, przestałaby być moja. Dlatego podpisałam umowę z rzeszowską Librą, która zgodziła się wydać bez jakichkolwiek ingerencji.
Socrealistyczne ilustracje to świadomy zabieg? Łemkom PRL kojarzy się jak najgorzej – to czas wysiedleń, niszczenia ich kultury.
Sięgnęłam po tamtą estetykę, bo wtedy dzieje się większość akcji w książce. Potrzebna mi była jako kontrapunkt do kultury łemkowskiej niszczonej przez komunizm. Historie dla dzieci najlepiej opowiada się, posługując kontrastem. Moja bohaterka nic nie wie o Beskidzie Niskim. Jest niewinnym dzieckiem tamtego systemu. Przyjeżdża z pobliskiego PGR-u na wakacje do przyszywanej babci Tekli, Łemkini, która zdołała wrócić po wysiedleniu i mieszka w dawnej łemkowskiej szkole. Razem z nią czytelnicy poznają Beskid Niski. Dzięki opowieściom Tekli i wspólnym przygodom dowiadują się o historii Łemkowszczyzny. W książce świadomie nawiązuję do „Elementarza” Falskiego, na którym uczyły się pokolenia dzieci w PRL-u. W moim zamyśle to druga, równoległa opowieść graficzna, która kieruje uwagę czytelników także na inne tematy. Być może kogoś zaciekawi na tyle, że zechce sięgnąć do kolejnych książek lub atlasów przyrodniczych.
Skąd w ogóle pomysł na ilustrowaną książkę dla dzieci?
Studiowałam konserwację książki, a potem grafikę, chciałam zajmować się projektowaniem książek. Kiedy zostałam mamą, zauważyłam, że brakuje ładnych, mądrych wydawnictw dla dzieci. Te, które były na polskim rynku, w tym podręczniki szkolne, wyglądały koszmarnie. Postanowiłam więc sama zrobić taką, jaką chciałabym, aby czytały moje dzieci. A przy okazji opowiedzieć im historię miejsca w Beskidzie Niskim, którym się zachwyciłam. Pokazać tradycję, przyrodę, kulturę w taki sposób, który nie będzie nudną, szkolną pogadanką. Żeby lepiej rozumiały świat. Nie wciskać kitu w Beskid. Faktograficzne książki dla dorosłych nie są atrakcyjnym źródłem wiedzy dla dzieci. A przecież wypada wiedzieć coś więcej o swoim kraju niż tylko to, że na Podhalu mieszkają górale, a Kaszubi nad morzem.
Znawcy Łemkowszczyzny sprawdzili, czy wszystko się zgadza w twojej książce?
Pisząc pierwszą, nie miałam jeszcze takich kontaktów. Jej treść to wynik długiego samokształcenia, które potraktowałam bardzo poważnie. W końcu to miała być moja praca doktorska! Po publikacji nie spotkałam się, na szczęście, z uwagami, abym coś pomyliła. Gdy pisałam drugą książkę, która opowiada o życiu na Łemkowszczyźnie w latach 20., było już inaczej. Wiele osób sprawdziło ją merytorycznie przed wydaniem. Posiłkowałam się m.in. podpowiedziami Jana Hyry, przewodnika z Kwiatonia, który wie wszystko o liturgii w cerkwi grekokatolickiej, czy Julii Doszny, cudownej pieśniarki łemkowskiej z Łosia.
Zaskoczyło mnie użycie słowa „pop” na określenie księdza greckokatolickiego. Nie wiedziałaś, że ma pejoratywny wydźwięk?
Wiem o tym, ale dzieci, także w kościele rzymskokatolickim, różnie nazywają księży. Chodziło mi o to, żeby język był jak najbardziej potoczny w warstwie historycznej. Z tych samych powodów piszę o chacie kowala – Cygana, a nie Roma, choć dziś używa się częściej tej drugiej formy. Prawda czasu i miejsca była dla mnie niezwykle istotna. Nie chciałam nikogo obrażać, lecz pokazać dzieciom autentyczny klimat epoki, w której toczy się akcja.
Wszystkie postacie to dzieło twojej wyobraźni? Nie mają pierwowzorów?
Tak sądziłam. Bardzo lubię zmyślać. Po wydaniu pierwszej książki, kiedy zbierałam materiały do drugiej, wydarzyła się jednak niezwykła historia. Nawiązałam kontakt z potomkami dawnych mieszkańców wioski, którą opisywałam. Niektórzy żyją teraz w Stanach. Chciałam dowiedzieć się m.in., jak wyglądała nieistniejąca już cerkiew, bo miałam pisać o latach 20., kiedy tętniło tutaj łemkowskie życie, a babcia Tekla była nastolatką. Jedna z osób przysłała mi przedwojenne zdjęcie, na którym widać postać opartą o laskę, jak pozuje przed tą świątynią. To była pani Wisłocka, nauczycielka miejscowej szkoły, która zginęła podczas wojny. Wyglądała jak moja babcia Tekla. Nawet teraz mam ciarki na plecach. Czuję, jakbym opisała jej dalsze losy, gdyby zdołała przeżyć okupację.
„Wytwór” twojej wyobraźni okazał się postacią z krwi i kości.
Generalnie sceptycznie podchodzę do historii o różnych nadprzyrodzonych siłach, wszystko wydaje mi się wytłumaczalne. Ale zdjęcie z panią Wisłocką jest dla mnie totalnie magiczne. Opowiadała mi później jedna kobieta, która podeszła po przedstawieniu na podstawie książki, że w świecie krąży energia, która musi się jakoś uzewnętrznić, a dla której mogłam stać się przekaźnikiem. Coś w tym może być.
A jak tę energię z twoich książek przyswoił sobie główny adresat, czyli dzieci?
Moja córka przeczytała ją, kiedy miała 10 lat. Od razu załapała klimat. Raz podglądałam nawet, jak bawiła się z koleżanką i jedna była Terką, a druga – Nelą, czyli dziewczynkami z książki. Chodziły po okolicy z lornetką i scyzorykiem. Teraz jest już trzynastolatką i gra w przedstawieniu na podstawie „Beskidu bez kitu”. Przy okazji poznała wiele miejscowych dzieci, które też wcielają się w postacie z książki. Zyskała nowych przyjaciół z Uścia Gorlickiego, Banicy i innych wiosek. Odwiedzają się nawzajem. I o to mi chodziło, żeby ta książka łączyła ludzi, rozbudzała dziecięcą wyobraźnię i chęć poznawania najbliższej okolicy, nie tylko w Beskidzie Niskim.
Najmłodsi czytelnicy potrafią odnaleźć się w książkowych postaciach?
Mam taką nadzieję. Choć raz usłyszałam na spotkaniu autorskim w Hańczowej, że książka, owszem, fajna, ale na co dzień wieje tutaj nudą. Próbuję więc podpowiadać dzieciom, którym być może rodzice tego nie przekazali, jak stworzyć własną przestrzeń, w której nie potrzeba telefonów i laptopów, żeby się nie nudzić. Wszystko zależy od wewnętrznej energii, która pozwalam nam z przysłowiowego patyka i sznurka zrobić superzabawkę.
Bohaterka twojej pierwszej książki – Terka na brak wyobraźni nie narzeka. To taka trochę beskidzka Pippi Långstrump, a trochę Mania Strzelecka – miłośniczka psów, przygód i gór, która nie boi się przemierzać na nartach i statkiem północnej Norwegii.
Pippi uwielbiam od dziecka. To rezolutna i odważna dziewczynka. Moje dzieciństwo podobnie wyglądało, byłam takim łobuzem biegającym po drzewach. W Beskid Niski przyjechałam jak Terka. Nic nie wiedziałam o historii tej ziemi. Wciąż zresztą odnajduję w sobie myśli i pytania, które kiedyś miałam w głowie i które chciałabym zadać babci Tekli.
Postacie dziecięce z drugiej książki, w której opowiadasz o przedwojennym Beskidzie Niskim w zimie, też chyba mają wiele z ciebie.
Na pewno. Obie książki miały ukazać się w jednym tomie. Myślałam, że zmieszczę w nim wszystkie pory roku i cztery historyczne okresy – lato roku 60., czyli żniwa i socreal w pełnym rozkwicie po wysiedleniu Łemków; zima lat 20., czyli czas, kiedy łemkowska wieś żyła pradawnym rytuałem; współczesna jesień, czyli opowieść o dziecku przyjeżdżającym z miasta, które zderza się z bujną przyrodą; oraz wiosna…
Czyli?
Nie zdradzę szczegółów, pracuję nad tą książką. Na pewno jednak pojawi się w niej postać Tekli, łącząca wszystkie części.
Główną bohaterką będzie znów dziewczynka?
Nie wiem na sto procent. Czuję, że powinnam napisać teraz o chłopcu. Na tyle nabrałam wprawy i odwagi w pisaniu, że mogłabym spróbować wejść w jego głowę. Tym bardziej że mam syna, a współcześnie brakuje głębszych książek o przeżyciach młodego człowieka, który nie jest dziewczynką. Na sto procent jednym z bohaterów będzie natomiast pies. Jako urodzona psiara nie mogę sobie tego odmówić!
Niedawno wydałaś książkę, której bohaterami są artysta i jego pies. Skąd pomysł na biografię Nikifora dla dzieci?
Propozycję dostałam od wydawcy i z radością podchwyciłam. Chodzi nam o przybliżenie dzieciom sztuki w jej najczystszej postaci. Nikifor to był artysta totalny, który potrafił stworzyć własny, niezwykły świat. Był samoukiem nie oglądającym się na nikogo, nie studiującym historii sztuki, nie ulegającym żadnym wpływom.
Swoje obrazki podpisywał czasem „Matejko”.
To prawda, ale czy malował jak Matejko? Nie. Dla niego to było po prostu określenie artysty. Chciałabym mieć taką wiarę w siebie i swój talent. Nikifor całym życiem pokazał, że prawdziwa sztuka wypływa z nas samych, nieważne, jak wygląda nasze dzieło, bo każdy jest artystą. Zachował w sobie wewnętrzne dziecko, które ma nieograniczoną niczym wyobraźnię. Malował siebie w lepszym świecie. Na swoich obrazach był elegancko ubrany, szanowany, pouczał innych. Inaczej niż w rzeczywistości, w której dopiero pod koniec życia zyskał uznanie, a wcześniej był wyśmiewany i usuwany z ulic, bo nie pasował do wizerunku ślicznego uzdrowiska.
Niektóre strony w jego biografii dla dzieci to rozmazane plamy farby. Można by sądzić, że autorce brakło weny, aby zapełnić je treścią.
Jeśli ktoś uważnie wpatrzy się w te plamy, to zobaczy znacznie więcej. Ilustracje powstawały przez patrzenie na rozlewające się farby. Najbardziej lubię tę, która jest w części o psie Hałko, wiernym towarzyszu Nikifora. Jest biała, ale w niej bardzo dużo się dzieje.
Mnie szczególnie spodobały się drzeworyty z drugiej, zimowej książki o Beskidzie.
Wszystkie wycięłam najpierw dłutami w deskach lipowych, a potem odbijałam grafiki na wielkiej prasie, którą kupiłam przez Internet. Drzewa rosły wcześniej w okolicznych lasach, ale zostały powalone przez wiatr. Część dostałam od mojej przyjaciółki Grażynki z Ropek, część od podleśniczego.
W nowej książce sięgniesz po nową technikę plastyczną?
Tak planuję. Może namaluję ilustracje lub narysuję kredkami. Na pewno nie będzie to technika komputerowa. Chciałabym, aby ta książka, podobnie jak poprzednie, zostawiła ślad w głowach czytelników, żeby chociaż w niewielkim stopniu kształtowała ich gust i wrażliwość. Traktuję to zadanie bardzo poważnie, bo sama doskonale pamiętam ilustracje z książek, które czytałam w dzieciństwie.