Mariusz i Edyta postawili wszystko na jedną kartę i zostawili pracę na etacie. Swoje pasje uczynili sposobem na życie
Mariusz Płoński z Białegostoku ze skrzynek po owocach czy fragmentów starego parkietu tworzy niezwykłe meble. Edyta Grądzka z Wysokiego Mazowieckiego maluje ludzkie ciała. Żadne z nich nie wyobrażało sobie pracy na etacie, więc znaleźli na rynku niszę, by zarabiać na życie na swoich pasjach.
Edyta Grądzka określa siebie mianem artystki interdyscyplinarnej. Z wykształcenia jest architektem krajobrazu i nawet przez jakiś czas pracowała w zawodzie, ale rzuciła to i zajęła się tym, co kocha – malowaniem ludzkich ciał.
– Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z obrazami malowanymi henną na ciele, od razu poczułam, że to coś dla mnie – wspomina. – Filmiki z malowaniem ciał znalazłam w internecie i od razu zaczęłam eksperymentować na sobie. Na ręku namalowałam sobie geometryczny, kwiatowy wzór.
Jej prace spodobały się znajomym, więc bardzo szybko przeszła do upiększania innych. I tak narodziła się jej marka – Kala Mehendi.
– Henna to była miłość od pierwszego wejrzenia – śmieje się Edyta. – Wiedziałam, że za jej pomocą mogę wyrazić swoją artystyczną duszę. Z czasem malowanie henną stało się dla mnie tak naturalne, jak robienie sobie codziennie rano śniadania.
Zafascynowała ją też historia malowania henną. – Pierwsza henna pojawiła się już w starożytnym Egipcie i malowano nią osoby zmarłe – opowiada. – Miało im to przynieść powodzenie po drugiej stronie. W Indiach zaś henna cały czas pojawia się przy okazji ślubów. Rysunki na ciele mają przynieść szczęście młodym parom. Czerwoną henną maluje się tam dłonie i stopy. Hennę wykorzystywano też w Maroku do ozdabiania framug domów, żeby odganiać złe duchy i przynosić szczęście domownikom.
Edyta już się przyzwyczaiła, że gdy zrobi sobie lub komuś taki niezwykły makijaż, ludzie na ulicy dziwnie patrzą.
– Szczególnie w małych miejscowościach budzi to zdziwienie – wyznaje. – Ale na szczęście powoli się to zmienia. Świadomość społeczna rośnie i mam nadzieję, że ozdabianie ciał henną również w Polsce stanie się bardzo popularne. Tym bardziej, że taki czasowy tatuaż może stać się świetną biżuterią. Bo można się w niej wykąpać i nie trzeba pamiętać o jej zdjęciu przed położeniem się spać – śmieje się. I dodaje, że misterne wzory z henny na dekolcie czy plecach świetnie sprawdzają się podczas imprez.
– A kiedy nam się znudzą – znikną, bo henna trzyma się jakieś trzy tygodnie – kwituje. – Znacznie szybciej, bo już po tygodniu, znika jedynie z dłoni, bo i częściej je przecież myjemy.
Naturalna, świeżo położona henna ma kolor pomarańczowo-rudawy, a gdy ściemnieje, czyli po 24-36 godzinach, jest intensywnie brązowa.
Klientkami Grądzkiej najczęściej są oczywiście kobiety, chociaż zdarzają się również mężczyźni. Panowie zazwyczaj wybierają wzory geometryczne, panie – raczej roślinne. Najoryginalniejszy wzór, jaki przyszło jej malować? Jak sama twierdzi nie ma takiego, bo każdy jest na swój sposób oryginalny. Ale zapadł jej w pamięć znak pulsu z wyrysowaną sylwetką motoru. Jest w stanie stworzyć wszystko, co wymyśli klient. Podobnie jak z tatuażami, tyle że henną nie da się cieniować. Większe prace powstają nawet przez kilka godzin.
– Wymaga to więcej cierpliwości i... zdrowia – śmieje się Edyta. – Bo malowanie to siedzenie w często niewygodnej pozycji. Muszę się bowiem przez długie godziny pochylać nad klientem. Wtedy przydaje mi się joga, którą niegdyś ćwiczyłam.
Poza tym, podczas pracy lubi rozmawiać ze swoimi klientami. – Poznawać nowych ludzi to dla mnie zdecydowanie zawodowy bonus. A jeśli jeszcze poczuję z klientem nić porozumienia, to w ogóle jestem szczęśliwa – dodaje.
I zapewnia, że ani trochę nie tęskni za pracą na etacie, bo siedzenie za biurkiem w godzinach „od – do“ było dla niej katorgą. Woli elastyczne godziny i jeżdżenie po domach klientów. Bo swojego gabinetu nie ma.
– Nie jest mi on potrzebny, bo przy malowaniu henną to mocno niepraktyczne – wyjaśnia. – Po nałożeniu wzoru henna musi wyschnąć, więc najlepiej przez jakiś czas nie zakrywać jej ubraniami. Klient nie miałby więc możliwości, szczególnie teraz, zimą, opuszczenia mojego gabinetu. Przecież nie wyjdzie z gołym brzuchem czy plecami na mróz. Dlatego maluję klientów w ich domach.
Drugie życie drewna
Niektórzy jednak muszą mieć stałe miejsce do pracy. Tak jak stolarz artystyczny Mariusz Płoński z Białegostoku – twórca marki WarsztArt. We własnym domu stworzył pracownię, w której powstają piękne i bardzo funkcjonalne meble z materiałów z rynku wtórnego. Za surowiec służą mu skrzynki po owocach czy też fragmenty starego parkietu. Białostoczanin działa w nurcie zero waste i uważa, że najciekawsze jest dawanie przedmiotom drugiego życia. Cieszy się kiedy coś, co spełniało niegdyś pewną funkcję, po przeróbkach może stać się czymś zupełnie innym. I tak na przykład ze skrzynek po owocach powstał zegar, a w starej walizce – mały bar.
Oglądaj też:
– Z wykształcenia jestem elektrykiem, ale miałem okazję pracować w różnych miejscach– zdradza mężczyzna. – Byłem kucharzem, pracowałem w agencji reklamowej, na budowie i w firmie wykonującej znaki poziome na drogach.Później zatrudniłem się jako pomocnik stolarza meblowego, który tworzył z materiałów drewnopochodnych kuchnie, szafy i zabudowy. Szybko złapałem „stolarskiego“ bakcyla, a jako że zawsze byłem kreatywny, postanowiłem pójść krok dalej.
Porzucił etat i zaczął tworzyć rzeczy, które – jak twierdzi – czynią świat piękniejszym.
– W tej pracy najfajniejsze jest to, że jeden kawałek drewna można wykorzystać na sto sposobów, a jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia – mówi. – Dobrym przykładem są przedmioty, które można zrobić ze skrzynek po owocach.
Przez 6 minionych lat Płoński zrobił już około 2,5 tysiąca niezwykłych przedmiotów: mebli, dodatków, a nawet elementów biżuteryjnych. Ze starego parkietu zrobił stolik, z używanej doniczki – lampę, a ze skrzynek po owocach – półki w kształcie plastra miodu.
– Największa satysfakcja pojawia się, kiedy robię coś po raz pierwszy. Wtedy jeszcze sam do końca nie wiem, jak to coś będzie wyglądało i wtedy czuję ten dreszczyk emocji – wyznaje.
W ten sposób jego dom stał się swoistym katalogiem jego talentu. Większość znajdujących się w nim mebli zrobił oczywiście sam.
– Kiedy jestem jednocześnie prezesem, wykonawcą, pomysłodawcą, artystą i technikiem, to mogę wszystko – śmieje się białostoczanin. Jestem jak człowiek orkiestra i dobrze mi z tym.