Mariusz Treliński opowiada o swojej najnowszej premierze w operze wrocławskiej: „Orfeuszu i Eurydyce”
To jest opowieść o winie i o godzeniu się ze stratą. Każdy ją zna - mówi Mariusz Treliński.
Orfeusz i Eurydyka - czy to jest mit o miłości niemożliwej? Czy raczej opowieść o cierpieniu po stracie?
Raczej opowieść o utracie miłości, o rozstaniu, końcu miłości, który nazwałbym trenem, tym długim cieniem, zostającym w nas po stracie najukochańszej osoby. W naszej inscenizacji ową stratą jest śmierć mitycznej Eurydyki i istotna jest tu wina, którą naznaczamy Orfeusza, widoczna szczególnie mocno wtedy, kiedy jego ukochana pojawia się na scenie. Ale przecież każdy z nas doskonale zna z własnego życia ten stan, kiedy nie ma już kogoś przy nas fizycznie, a jednak my wciąż tę osobę mamy w sobie. Czujemy jej obecność, słyszymy jej głos, czasem mamy wrażenie, że jej cień przemknął w łazience, tuż obok nas. Oczywiście jesteśmy rozsądni. Wiemy, że jak ktoś umarł, to nie ma go realnie, ale przecież w naszym mieszkaniu ta osoba ciągle żyje z nami i w nas. To jest moment, kiedy zaczynamy rozmawiać sami ze sobą, a więc z tą osobą, i wtedy następuje długie pożegnanie, które ma różne etapy. Są te piękne, ale są też groźne i złe. I wszystkie one odpowiadają kolejnym fazom mitu, dokładnie tak, jak opisali to wieki temu Grecy. A my ów mit interpretujemy, sięgając po wszystkie odniesienia istniejące w tej opowieści, przekładamy je na język współczesny.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień