Marlena Cichocka, Maciej Klotz, Tadeusz Seibert, Kamil Czeszel i inni uczestnicy telewizyjnych programów. Co teraz robią?
Przez kilkanaście tygodni każdy ich ruch, każde słowo bacznie śledzą rzesze telewidzów. Czasem, to od decyzji osób po drugiej stronie ekranu zależy ich być albo nie być. Bo udział w programach typu talent show to dla uczestników coś więcej niż tylko pokazanie się. To często początek pięknej drogi w fachu, który kochają. Kiedy gasną światła znikają z oczu telewidzom i… zabierają się ostro do pracy.
Marlena Cichocka z Chełmży. Czy otworzy restaurację?
Marlena Ciochocka jest finalistką VIII edycji programu Master Chef emitowanym w telewizji TVN. Mieszka w Chełmży z mężem i synkiem, Jasiem. Od programu, w którym zapowiadała, że otworzy własną restaurację (może w Toruniu), minęło półtora roku. Co u niej nowego?
Teraz mam swoją firmę i zajmuję się zawodowo prowadzeniem bloga, współpracą z markami foodowymi i fotografią kulinarną. Prowadzę również wiele warsztatów kulinarnych.
- Prywatnie jest całkiem podobnie, czyli: rodzina na pierwszym miejscu. A zawodowo? W końcu robię to, co kocham - mówi. Rzeczywiście marzyłam o własnej restauracji i dalej marzę, ale to jest cel, który zostawiam na kolejne lata. Teraz mam swoją firmę i zajmuję się zawodowo prowadzeniem bloga, współpracą z markami foodowymi i fotografią kulinarną. Prowadzę również wiele warsztatów kulinarnych, niestety teraz większość odbywa się online, ale mam nadzieję, że już niedługo wrócę do spotkań na żywo. Wiedziałam po programie, że - aby osiągnąć sukces - muszę ciężko pracować, bo „sława” szybko przemija, dlatego zainwestowałam wiele, aby zbudować bazę, na której mogę pracować w przyszłości. Mocno wspierała mnie rodzina, a przede wszystkim mąż, który wierzył w mój sukces. Mam jeszcze wiele pomysłów na działania, na siebie, na to co mogę zrobić, ale na wszystko przyjdzie czas. Na razie zapraszam wszystkich czytelników na mojego bloga i Instagrama, bo dzięki odbiorcom wszystko co robię, ma sens.
Maciej Klotz z Bydgoszczy. Duży, nierozgarnięty mięśniak? To poza
Maciej Klotz był uczestnikiem pierwszej, jedynej edycji programu „Wyspa przetrwania”, emitowanego w telewizji Polsat jesienią 2017 roku. Widzom reality show został przedstawiony tak: „45-letni przedstawiciel handlowy z Bydgoszczy. Od czternastu lat żonaty, ma dwie córki, którym nie potrafi niczego odmówić. Od dziecka trenował judo, kilkakrotnie był mistrzem Polski juniorów młodszych. Obecnie jeździ rowerem, uprawia sporty walki, wspina się w górach i gra w rugby w II-ligowym klubie Alfa Bydgoszcz. W wieku 22. lat wsiadł na motocykl i wyruszył do Australii, ale… dotarł niestety tylko do Egiptu”.
Kim jest dziś?
- Udział w programie to była przygoda mojego życia – mówi.
- Pana życie to chyba jedna wielka przygoda…
- Rzeczywiście, wcześniej też nie było nudne. Niektórzy mówią, że wrażeniami mógłbym obdzielić kilka osób. Eliminacje do programu były pięcioetapowe. Nie powiedziałem szefowi, że w ogóle biorę w nich udział. Kiedy odebrałem telefon z telewizji z pytaniem, czy decyduję się polecieć nie wiadomo dokąd z obcymi ludźmi, powiedziałem: oczywiście, że tak. Została już tylko rozmowa z szefem. Poprosiłem o urlop. Mogłem stracić przez to pracę? Możne mogłem, nie myślałem tak o tym. Postawiłem wszystko na jedną kartę (i wygrałem, bo krótko po powrocie z programu dostałem awans). Dopiero na lotnisku dowiedzieliśmy się, dokąd lecimy. Fidżi – i już wiedziałem, że będzie niesamowicie. Ale prawdziwe emocje zaczęły się na wyspie. Udział w programie był niezwykle ekscytujący. To jakby gra w szachy przy pomocy ludzi. Trzeba było mieć dobrze dopracowaną strategię. Łatwo było mi przyjąć pozę dużego, umięśnionego, nierozgarniętego. Udało się, konkurenci nie rozgryźli mojej taktyki aż do jednego z ostatnich odcinków. Życie na wyspie uświadomiło mi, że mogę przesuwać swoje granice: jestem w stanie szybko zdobyć pożywienie, nie jest dla mnie problemem spanie na piasku, pod gołym niebem. Chwilę trwało, zanim oswoiłem się z tym, że kiedy wstaję o świcie, nie mogę po prostu włączyć światła i wstawić wody na herbatę. Żeby to zrobić, muszę najpierw rozpalić ognisko. Pewnego wieczoru, próbując rozpalić ognisko, o mało co nie spaliłem szałasu. Wszystko poszłoby z dymem. Ale się zrobiło zamieszanie! Wszyscy się zbiegli, żeby gasić pożar. Dopiero gdy już się udało, ekipa zorientowała się, że działo się coś, co warto byłoby nagrać, dlatego w programie tego nie było…
Program wpłynął na moje życie. Zmieniłem pracę, bo uznałem, ze potrzeba mi nowych wyzwań. Wiosną, chciałbym na poważnie ruszyć z organizacja survivalowych wypraw.
Do dziś mam kontakt z uczestnikami programu. Tak, naprawdę, mimo że przecież ostro rywalizowaliśmy, dziś kumplujemy się, mamy wspólne wspomnienia, a najbardziej chyba łączą te historie, które wymagały od nas jakiegoś wyrzeczenia czy poświęcenia. Raz w roku spotykamy się u Bartka. Jemy, rozmawiamy, a gdy odpoczywamy nad wodą, żartujemy, że może zaraz przypłynie butelka z zadaniem od Damiana. Program wpłynął na moje życie. Zmieniłem pracę, bo uznałem, ze potrzeba mi nowych wyzwań. Wiosną, chciałbym na poważnie ruszyć z organizacja survivalowych wypraw. Taki wyjazd, dłuższy pobyt w lesie, w surowych, np. norweskich, warunkach jest świetnym sposobem na poznanie siebie, na reset, odświeżenie myśli. Ale i momentem, kiedy trzeba powiedzieć samemu sobie: sprawdzam. Sprawdzam, ile zniosę, jak jestem odważny, jak silny, jak samodzielny.
Czar par - reaktywacja. Na podium Katarzyna i Krzysztof Fabiańscy z Kruszwicy
Niemal dokładnie rok temu cała Polska trzymała kciuki za Katarzynę i Krzysztofa Fabiańskich z Kruszwicy, którzy brali udział w reaktywowanym telewizyjnym hicie: „Czar par”. W grudniu zeszłego roku, w finale, po tygodniach zmagań, właśnie dzięki głosom telewidzów, którzy bardzo ich polubili, zgarnęli główną wygraną – 300 tysięcy złotych (minus podatek). Na początek sprawdzamy, czy – po emocjach, nie tylko tych pozytywnych – jakie towarzyszyły nagraniom kolejnych odcinków – dalej są parą. Uff, kolejna rocznica za nimi. A co nowego?
- Od tamtego pamiętnego piątku, 13., właściwie niewiele się w naszym życiu zmieniło: pracujemy tam, gdzie pracowaliśmy (ona jest urzędniczką, on policjantem), przyjaciół mamy tych samych, córkę nadal jedną, choć – i to może być elektryzująca wiadomość – nasza rodzina niebawem się powiększy… Będziemy mieli kotka. Zamieszka z nami w nowym domu.
Bo na to właśnie poszły wygrane pieniądze. Miały być na wielką, rodzinną, wakacyjną podróż na Zanzibar (było już nawet zaproszenie od innych uczestników programu, pary, która się tam przeniosła na stałe), ale nastały czasy pandemii. Miało być więc na mieszkanie, takie, które się kupuje, po to, by wynająć studentom, a później mieć jako zabezpieczenie dla dorastającej córki. Ale studenci uczą się zdalnie. - Zdecydowaliśmy więc, że rozpoczniemy budowę domu, tym razem takiego wymarzonego. Większego niż mieliśmy. To też będzie forma zabezpieczenia dla córki – mówi Katarzyna Fabiańska.
Już kiedy zakładałam moją suknię na finałowy odcinek, wiedziałam, że jest idealna, by przekazać ją na charytatywną aukcję. Miałam ja na sobie tylko raz, od razu po finale trafiła do pralni, teraz wisi i czeka, może na swój moment. Już niedługo.
- Nie ze wszystkimi parami z programu złapaliśmy wspólny język, ale przyjaźń z niektórymi przetrwała i to są fajne relacje.
Daliśmy się chyba lubić, także jurorom. Z Dorotą Chotecką, Kasią Cichopek, Marcinem Hakielem nadal mamy kontakt poprzez media społecznościowe. Do tego też musieliśmy przywyknąć – że nasze sprawy interesują obserwatorów-internautów. Ale to miłe przejawy sympatii. Zresztą, mieszkamy w niewielkim mieście, tu wiele osób się zna. Ostatnio, będąc w sklepie, spotkałem chłopaka, który gratulował mi wygranej, wcześniej nie miał okazji, a dla niego z jakichś powodów ważne było to, by powiedzieć, że nam kibicował – mówi Krzysztof Fabiański. Czasem dostajemy prośby o spotkanie czy rozmowę z widzami programu. Nie ma problemu, skoro ktoś tego potrzebuje, czemu nie?
Z popularności, która dla pary jest czymś nowym, ale nie męczącym, małżeństwo chce zrobić użytek. - Już kiedy zakładałam moją suknię na finałowy odcinek, wiedziałam, że jest idealna, by przekazać ją na charytatywną aukcję. Miałam ja na sobie tylko raz, od razu po finale trafiła do pralni, teraz wisi i czeka, może na swój moment. Już niedługo.
Tadeusz Seibert z Mogilna pracuje nad debiutancką płytą
Tadeusz Seibert wyssał muzykę z mlekiem matki, nauczycielki śpiewu. Skończył Akademię Muzyczną w Bydgoszczy, koncertuje i sam uczy – w autorskiej szkole wokalnej. Ma 28 lat. Debiutował jako dziecko, w programie „Od przedszkola do Opola” (potem śpiewał w chórku tego programu), wystąpił w „Szansie na sukces” (TVP), ale i innych telewizyjnych konkursach wokalnych. Rozgłos przyniósł mu udział w X edycji programu „The Voice of Poland”. Właśnie pracuje nad swoją debiutancka płytą.
Do talent show nie poszedł po to, by ktoś (publiczność czy członkowie jury) powiedział mu, że umie śpiewać. To wiedział. Poszedł, by zaistnieć na scenie. - Długo przekonywałem się do tego, by wziąć udział w programie – nastrajałem się psychicznie do uderzeniowej dawki wrażeń. Telewizyjne show to duże emocje, na co trzeba być przygotowanym. Trzeba też pamiętać, że nie wszystko jest takie, jakim widzimy to na ekranach telewizorów. Nie wszystko zależy od samych uczestników, a sztuka nie jest wymierna, nie da się ocenić występów kolejnych uczestników według tej samej linijki. Program sprawił, że jestem kojarzony, może: rozpoznawalny. Każdy artysta o to walczy, bo przecież żeby żyć z robienia tego, co się kocha, trzeba mieć odbiorców. Dla mnie ważne było to, by zgromadzić wokół siebie ludzi, którzy nie zapomną o mnie, kiedy kamery zostaną wyłączone. I to się udało. Oczywiście moje artystyczne plany na 2020 rok zrewidowała pandemia, ale niektóre przedsięwzięcia na szczęście udało się zrealizować. Koncertuję. Ostatnio byłem w Bydgoszczy. Przygotowywaliśmy w Filharmonii Pomorskiej świąteczny koncert transmitowany na żywo online „Kolęda Nocka”. Dalej pracuję z młodymi muzykami, ucząc śpiewu w mojej autorskiej szkole, choć - z uwagi na ogrom obowiązków i przeprowadzkę do Warszawy – już nie w Człuchowie i Bydgoszczy, ale daję lekcję w moim rodzinnym Malborku i w Warszawie.
Kamil Czeszel z Torunia zwyciężył w tegorocznych debiutach Opole 2020
W „Szansie na sukces” Kamil Czeszel z Torunia zaśpiewał utwór „Bo tutaj jest jak jest” Pawła Kukiza. Naprawdę głośno zrobiło się o nim, gdy poruszył swoim występem widownię programu „Mam talent”, edycji emitowanej w telewizji TVN pięć lat temu. Był bliski zwycięstwa.
Twórcy show tak go wtedy przedstawili: „Kamil jest 24-letnim wokalistą z Torunia. Mama odkryła jego talent, gdy był dzieckiem. Od 14. roku życia występuje na różnego rodzaju festiwalach. Pobiera prywatne lekcje śpiewu od 6 lat. Kamil jest osobą bardzo towarzyską. W wolnym czasie spotyka się ze znajomymi, aby pośpiewać podczas jam session w jednym z toruńskich klubów. Jego największym marzeniem jest założenie zespołu i utrzymywanie się ze śpiewu”.
Moja droga na scenę była trudna, ale nauczono mnie, że nigdy nie wolno się poddawać, zwłaszcza, gdy dąży się do robienia czegoś, co się kocha.
- Muzyka jest lekarstwem na moje bolączki – mówi nam dziś. Dalej śpiewa, koncertuje, występuje na scenie.
A te bolączki? To niepełnosprawność ruchowa. Kamil od urodzenia cierpi na dziecięce porażenie mózgowe kończyn dolnych. Po pięciu latach od udziału w talent show został zwycięzcą tegorocznych Debiutów Opole 2020.
- Moja droga na scenę była trudna, ale nauczono mnie, że nigdy nie wolno się poddawać, zwłaszcza, gdy dąży się do robienia czegoś, co się kocha – mówi wokalista.
Właśnie bierze udział w przygotowaniu wielkiego muzycznego wydarzenia w TVP: koncertu „Biblia Polska”. Występy artystów zaangażowanych w projekt nagrywano w Teatrze Wielkim w Łodzi. A w Wigilię będzie można usłyszeć świąteczny singiel wokalisty z Torunia na jego kanale na Youtube. W styczniu pojawi się tam drugi już singiel młodego muzyka – to przymiarki do wydania debiutanckiej płyty.