Marta Gąska, makijażystka gwiazd: Każdego dnia jestem absolutnie najszczęśliwszą wersją siebie
Babcia zawsze mi powtarzała: dziecko, zacznij od małych rzeczy, a dane ci będą wielkie. Zaczęłam tak robić. I działa! – mówi Marta Gąska, jedna z najbardziej docenianych makijażystek w Polsce.
Podkreśla pani często, jak bardzo jest szczęśliwa. Dlaczego pani o tym mówi ludziom?
A dlaczego miałabym nie mówić?! Ja wiem, że żyjemy w czasach, kiedy bardzo boimy się pokazać, że jesteśmy szczęśliwi. Zresztą tak było i wcześniej. Utarte z dziada pradziada są przecież przesądy: nie mów, że jesteś szczęśliwa, bo nie wypada mieć wszystkiego. Albo: jak masz szczęście w miłości, to nie masz szczęścia w pieniądzach. Taka sztuczna nieco skromność wciąż jest na nas wymuszana. Ale jeśli wszystko nam się układa, wszystko jest dobrze, to dlaczego mamy okłamywać świat, że tak nie jest?
Pani sobie postanowiła, że będzie szczęśliwa?
Tak! W pewnym momencie mojego życia dowiedziałam się, że mam nowotwór. Moja mama zmarła w bardzo młodym wieku, więc dla mnie taka diagnoza była czymś dramatycznym. Byłam w podobnym wieku, jak mama, z trójką małych dzieci... To był dla mnie dramat. Ale ten dramat wydarzył się po to, bym się zatrzymała.
Czyli była mniej aktywna?
Moje życie to była niemal tylko praca, praca, praca. Świątek, piątek, sobota, niedziela... Zero czasu dla siebie, umęczona tym wszystkim, płacząca z bólu, bo wysiadał mi już kręgosłup, bo byłam zmęczona psychicznie. Choroba to wszystko zatrzymała. Obiecałam sobie: jak przyjdę do domu po operacji, to od tego dnia, codziennie, będę absolutnie najszczęśliwszą wersją siebie.
Udało się?
Okazało się, że to wcale nie jest takie trudne.
Wystarczy postanowić?
I zacząć od bardzo małych rzeczy. Ja mam taką bardzo mądrą babcię, która zawsze mi powtarzała: dziecko, naucz się cieszyć z bardzo małych rzeczy, a dane będą ci wielkie. Więc zapisałam na kartce swoje marzenia, swoje radości, co bym chciała robić, jak chciałabym, by wyglądało moje życie. Oczywiście zaczęłam od małych rzeczy, bo wiadomo, że nie wejdziemy od razu na Everest – i zawsze trzeba zacząć od tych małych rzeczy.
Co dla pani było tą małą, ale ważną rzeczą?
Na przykład to, że chcę rano w spokoju wypić kawę, bo wcześniej zawsze się spieszyłam.
I udało się?
Pewnie! Wystarczyło tak ustawić sobie dzień, umówić później pracę, by po odwiezieniu dzieci do przedszkola mieć jeszcze godzinę dla siebie na tę kawę, śniadanie, by wyszykować się. Naprawdę – warto mieć ten czas dla siebie. My wciąż bez sensu gdzieś biegniemy, a zapominamy, że to my sami jesteśmy kreatorami swojego życia. My – nikt inny. Spełnianie marzeń, życie według swoich zasad wcale nie jest takie trudne. Oczywiście – wymaga jakiejś tam organizacji, ale nie jest niemożliwe.
Jak pani sobie to wszystko zorganizowała.
Przede wszystkim postanowiłam, że będę pracowała mniej. I że kiedy mam czas na odpoczynek – to odpoczywam. Postanowiłam, że będę więcej zarabiać – i zarabiam. Postanowiłam, że będę podróżować – podróżuję.
Ale to trudne. Żeby być szczęśliwą w ten sposób, to trzeba albo mieć dużo pieniędzy, albo już tak wyrobioną pozycję zawodową, żeby można było stawiać warunki.
No niekoniecznie. Ja rzeczywiście byłam już na tym etapie życia, że wcześniej już bardzo dużo osiągnęłam. Ale moje decyzje też wiązały się z ryzykiem.
Jakie decyzje?
Na przykład rezygnacja z wykonywania makijaży ślubnych. To one wtedy były moim głównym źródłem dochodu. Bywało, że robiłam dziennie nawet 20 takich makijaży. Duży dochód, ale i ogromne wyczerpanie. Wiedziałam, że się wykończę. Postawiłam więc na swoją szkołę makijażu i szkolenia. I udało się, choć gdy otwierałam swoją szkołę, to wszyscy się pukali w głowę: gdzie w Białymstoku szkoła makijażu? Na szkolenia jeździ się do Warszawy! Na pierwszy kurs przyszły cztery osoby. Jak jak wtedy marzyłam, żeby kiedyś zebrać całą 10-osobową grupę! Teraz mam 40 dziewczyn! Walą drzwiami i oknami z całej Polski. Ba! Nawet z zagranicy. I z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że prowadzę jedną z najlepszych szkół w Polsce. Ale zawsze podkreślam: ja też zaczynałam. I każdy zawsze może zacząć od nowa. Nigdy nie jest za późno, żeby coś zmienić, jeśli się chce tej zmiany.
I nigdy nie jest za późno, by spełniać marzenia.
Tak było z moim programem w telewizji śniadaniowej. Kilka lat temu – ja, zwykła makijażystka z Białegostoku – siedziałam na kanapie i oglądałam porady wizażystki. Powiedziałam wtedy mężowi: ja tam kiedyś będę. Mąż popatrzył na mnie, uśmiechnął się.
Kobieca twarz regionu. Kandydatki do tytułu w pięknej sesji zdjęciowej
I co?
I wcale nie mięło dużo czasu. I jestem. Do Warszawy do siedziby telewizji jeżdżę dziś regularnie. Fakt, to, że się tam pojawiłam, to był przypadek. Ale ja wierzę absolutnie w to, że każdy człowiek ma niesamowitą moc przyciągania do siebie wszystkiego, co najlepsze. O ile tylko w to uwierzy. Tak zresztą byłam wychowywana. Tata zawsze mi powtarzał, że mogę osiągnąć wszystko, co chcę. Że zawsze dam radę, że nie ma muru, którego bym nie pokonała. Trzeba tylko znaleźć do tego drogę. A dziś na pewno w osiągnięciu tego sukcesu pomaga mi mój cudowny mąż, który zawsze dmucha mi w skrzydła i zawsze jest dumny z tego, co robię. To bardzo budujące. Bo we dwoje można więcej.
Nie zawsze tak jest...
Czasem znajome mi mówią, że mąż im na coś nie pozwala. Mnie to niezmiennie dziwi: dlaczego pytasz męża o pozwolenie? Nie jesteś przecież jego własnością! Można zapytać o zdanie, o opinię, ale nigdy o pozwolenie! To bardzo ułatwia życie.
Szczęście to też dobry związek.
Ale to też nie przychodzi samo. O związek trzeba dbać. A kobiety w pewnej chwili, zwłaszcza gdy na świat przychodzą dzieci, przestają to robić. I wtedy te związki jakoś tak się rozchodzą, bo kobiety skupiają się na tym, by być super mamusiami. Zapominają i o sobie, i o partnerach. A moja bardzo mądra babcia powtarzała, że to jest największy błąd, jaki popełniają kobiety. Bo my powinnyśmy traktować sobie dokładnie tak, jak nas stworzył Pan Bóg. A on najpierw stworzył nas kobietami, kolejną rolą była rola partnerki, a dopiero kolejna – rola matki. I tak powinnyśmy siebie ustawić w hierarchii dla siebie: czyli najpierw zadbać o siebie – bo dla siebie jesteśmy najważniejsze, bo to my z sobą spędzamy całe życie, od narodzin aż po grób. Później dostajemy partnera, a dzieci – tak naprawdę dostajemy tylko na chwilę. Ja oczywiście bardzo kocham swoje dzieci i się nimi zajmuję, ale wiem, że niedługo będą samodzielnymi, dorosłymi istotami, które same sobie żyją. Ja nie zapominam o przytuleniu się do męża, o całusie na dzień dobry. A słowo „kocham” pada u nas codziennie. Sam z siebie związek nie będzie nam rozkwitał. Trzeba o niego zadbać.
I być szczęśliwą.
Nie można bać się słowa: szczęście. Ludzie czasem mnie pytają: czy pani naprawdę jest taka szczęśliwa, czy trochę udaje? Po co miałabym udawać? Pewnie, zdarzają się złe chwile, zdenerwowanie. Ale ja nie skupiam się na problemach życia codziennego. Bo jak będziemy się skupiać na problemach, to one po prostu będą. Ja się skupiam tylko na dobrej energii i wysyłam ją w świat. I wiem, że ona później do mnie wraca. Mam naprawdę dobry czas w życiu, wszystko się układa. Mam 42 lata i jestem w szczytowej swojej formie: mam najładniejszą figurę, piękne ciało – bo o nie zadbałam i ciągle ćwiczę, nie mam grama botoksu na twarzy, a wyglądam naprawdę nieźle. I jestem szczęśliwa! Po szczęście trzeba zachłannie sięgać, a nie o nim marzyć i pamiętać, że ono jest tam, gdzie człowiek je widzi.