Marynia Gierat: Kino pozwala mi zachować dystans, choćby teraz, w czasach covidu
Udało nam się przetrwać pandemię, choć nie było łatwo - mówi szefowa krakowskiego studyjnego Kina Pod Baranami, jedna z laureatek plebiscytu „Wpływowa kobieta Małopolski”.
Co mówisz, gdy pytają cię, co robisz?
Że prowadzę kino w Krakowie.
Czy to jest zawód?
Nie wiem, czy to zawód, ale tak jest. Oczywiście, skończyłam studia filmoznawcze, może nawet gdzieś przez głowę przeszła mi myśl, że mogę robić coś innego. No ale szybko mi przeszło. Kino mnie porwało, choć przecież zaczynałam niemal jak każdy nasz pracownik, od przerywania biletów. Nie byłam uprzywilejowana.
Rodzina jednak ukształtowała twoje gusta?
Nie mogło być inaczej. Dużo czasu spędzałam w kinie Wanda, po szkole czy przed. Sala projekcyjna to była taka moja osobista świetlica. Rodzice byli cały czas w pracy, a ja siedziałam na balkonie i rzucałam okiem na filmy nie zawsze odpowiednie dla widza w moim wieku. Oczywiście to były pozycje niesamowicie interesujące, jak na przykład „Thelma i Louise”. Ale już na przykład filmu „The Doors”, który miał w Wandzie premierę z wielką pompą, zabroniono mi oglądać.
Mama czy tata?
Mama. Wyczuła, że to dla mnie - wielkiej zresztą fanki tego zespołu - może być za duże przeżycie i emocje. I to jest jedyny chyba film, przy którym dostałam taki jasny zakaz.
To nie było zatem normalne dzieciństwo?
Zależy, co rozumiemy przez normalne dzieciństwo, ale fakt: moim naturalnym środowiskiem były kino i filmy. Nie odbieram tego jako coś traumatycznego - przeciwnie. Jeżeli uznamy, że praca jest naszą pasją i nie polega wyłącznie na odliczaniu minut do 15 czy 16 - to dla mnie jest to tylko pozytywna informacja. Zwłaszcza jeśli się widzi, ile to sprawia satysfakcji twoim najbliższym. Nie miałam alternatywy. A teraz mam podobnie. Nic nie liczę, nie odmierzam - jestem cały czas w pracy i uwielbiam ją.
Nie było buntu?
Nie, no bo jak można się buntować przeciwko rzeczom, które są takie fascynujące? Przeciwko premierom, wielkim wydarzeniom - temu, że witam na lotnisku Roberta De Niro ubrana w strój krakowski. Absolutnie mi to pasowało, było częścią mojego życia.
Płeć nigdy nie stanowiła przeszkody?
Zawsze wierzyłam w moc kobiet, może dlatego, że moja mama była, jest, na tyle osobą niezależną i świadomą tego, co chce osiągnąć, że nawet nie przypuszczałam, że może być inaczej. Zasiadam w zarządzie Europa Cinemas, gdzie wice-prezydentem jest kobieta. Może czasy się zmieniły i dziś jednak bardziej ceni się kompetencję, a nie płeć? Nie pamiętam, bym musiała coś udowadniać tylko dlatego, że jestem kobietą.
Czy przy doborze repertuaru myślisz o tym, by promować kobiety?
Nie dzielę kina na kobiece i takie dla mężczyzn. Nie wiem, czy kobiety reżyserki kręcą filmy męskie czy kobiece, nie mam nawet pomysłu, jak można by to przeanalizować. Dla mnie film jest albo dobry, albo zły, warto go pokazać albo nie. Nigdy przy doborze repertuaru o tym nie myślę i się tym nie kieruję. I uważam to za swoją zaletę, a nie wadę. Pokazujemy zawsze to, co nam się podoba, co składa się na nasz gust - i to wcale nie jest wyłącznie kino artystyczne, dla wybrańców, bo przecież można Pod Baranami oglądać filmy mainstreamowe, komercyjne - oczywiście jeśli wpisują się jakościowo w swój gatunek. I te decyzje zawsze podejmujemy wspólnie, żeby nie było dyktatury.
Kto kreował te gusta; mama czy tata?
Mogłabym powiedzieć, że od taty uczyłam się muzyki, od mamy książek. Ale tak naprawdę to się przeplatało i ciężko jednoznacznie stwierdzić, czym akurat mnie zarazili. To na pewno była artystyczna rodzina, tym przesiąkłam i z tego jestem bardzo zadowolona. Kiedy w domu słuchało się Mannamu, ja też słuchałam Mannamu, choć moi koledzy puszczali New Kids on the Block. I to mi zostało. Dziś nadal podobają nam się z rodzicami te same rzeczy, choć niektórych to dziwi.
Pierwszy film, który zapamiętałaś?
Nie pamiętam, ale w czasach licealnych na pewno byłam bardzo przywiązana do twórczości Krzysztofa Kieślowskiego i bardzo mnie to kino kształtowało. Zarówno polska twórczość, jak i późniejsza. I spokojnie mogę powiedzieć, że to była moja biblia. I jeśli pada dziś pytanie o reżysera, który odcisnął we mnie jakiś ślad, to nie mam wątpliwości. Później, podczas studiów, poznawałam kolejne nazwiska, kolejne filmy, ale to uczucie nigdy już nie było takie mocne.
Nazwisko Gierat było przeszkodą czy ułatwieniem?
Na pewno nie przeszkodą, ale też nie ułatwieniem. Nie pamiętam, by ktokolwiek otwierał mi drzwi tylko dlatego, że mam takie nazwisko. Nie ukrywam jednak, że zawsze towarzyszyła mi pozytywna akceptacja - wszak szłam w ślady rodziców, nie mogłam tego zmarnować. Rodzinna mafia kinowa zobowiązywała, ale też nie uważam, że nie miałam w tej swojej drodze własnych zasług i pomysłów.
Kino studyjne jest synonimem kina ambitnego?
Też, ale u nas można obejrzeć także Bonda. Nie chciałabym się zamykać w żadnych etykietach, zwłaszcza tych, które odstraszają. Oczywiście, większość naszych widzów to miłośnicy kina artystycznego, ale oni też pytają o „Gwiezdne wojny”, które chcą obejrzeć w klimatycznym miejscu, a nie z beczką popcornu. Dlatego nie chcemy się ograniczać. Staramy się zachować balans, mieć odwagę w pokazywaniu tytułów niszowych czy dziwnych, ale też dbamy o to, by można było u nas kupić bilety na jakościowy mainstream. Czyli zawsze obok Kieślowskiego będzie stał Nolan i inni mistrzowie kina popularnego.
Jaki się ma kontakt z rzeczywistością, pracując w kinie?
Mniejszy, ale traktuję to jako przywilej. To jest może właśnie sposób na rzeczywistość. Nie chcę powiedzieć, że to ucieczka, ale na pewno zachowanie dystansu wobec tego, co nas otacza, co jest trudne, nie zawsze nam pasuje, choćby teraz - w czasach covidu. I choć dla kina nie jest to wymarzony czas, fakt, że można się oddać pasji, pomaga. Zawsze traktowałam film jako poszukiwanie prawdy o świecie, tak więc też o nas samych.
Kino jest dla ciebie pracą?
Jest, ale fantastyczną. Pod koniec studiów zaczęłam pomagać rodzicom. Na początku było sprawdzanie biletów, potem praca biurowa. Jedyne, co mnie ominęło - i czego żałuję - to tego, że nie nauczyłam wyświetlania filmu na projektorze 35 milimetrów. Potem zaczęła się praca przy repertuarze, pojawił się pomysł, bym zarządzała „Baranami”. Powiem szczerze, że niewiele to zmieniło, bo i tak bardzo blisko pracujemy z mamą i ta moja „władza” niewiele zmienia.
Pamiętam rolki filmu krążące między wami a kinem ARS. Kina ARS nie ma, jak sobie radzicie wy?
Są ludzie, którzy nas wybierają, to cieszy - niezależnie, czy robią to dlatego, że chcą po seansie iść na lampkę wina na Rynek, może mają sentyment, a może chcą wesprzeć takie wyjątkowe miejsca jak nasze. Każdy powód jest bardzo dobry. Moja filozofia prowadzenia kina to z jednej strony kontynuacja tradycji Centrum Filmowego Graffiti, czyli kin Wanda czy Atlantic - i nie zamierzam się tego wyrzekać. Ale doszła też do niej moja własna otwartość na różne inne przejawy kultury i pokazywania ich naszym widzom. Także otwartość na zapotrzebowanie, głosy, na oczekiwania różnych grup. Tak więc z jednej strony otwartość z drugiej dialog - czy to recepta na sukces? Dajemy coś, ale też cały czas się uczymy - moja filozofia jest więc cały czas w budowie, a ja staram się być elastyczna. Najważniejsze jest zarażanie innych pasją, nie zapominając również o najmłodszej widowni, która ma całkowicie inne potrzeby. Ziarno trzeba siać dalej, tak by kino, jako idea, miała szansę na przetrwanie - byśmy się nie obudzili pewnego dnia wyłącznie ze streamingami w komputerze.
Jak wam się udało przetrwać pandemię?
W momencie, kiedy pojawiła się informacja o zamknięciu, usiedliśmy wszyscy i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Może to był żart, może taka luźna myśl, ale padło hasło, że przenosimy się online, co było dla nas kompletnie nowe. Nigdy o tym nie myślałam, ba, byłam przeciwna jakimkolwiek związkom kina i przestrzeni online, bo przecież oprócz filmów ważne jest miejsce, atmosfera, to coś ulotnego. Genius loci. A tu nagle stałam się naczelną informatyczką kina, która szuka platformy internetowej. Ruszyliśmy z e-kinem i była to pierwsza taka inicjatywa w Polsce. Spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem; nasi wierni widzowie, których faktycznie można nazwać „rodziną Baranów”, wspierali nas, oglądając i wykupując dostęp do filmów. A później powstała jeszcze platforma Stowarzyszenia Kin Studyjnych, do której też należymy - tak więc udało nam się przetrwać, choć muszę przyznać, że zajmowało nam to więcej czasu niż normalna działalność.