Marysia z Łodzi i dzieje jej zdjęcia z Hitlerem, które przeszło do historii
Na fotografii widać dziewczynę w dresie z polskim godłem. Obok stoją dwie Niemki, a w środku Adolf Hitler. Tą dziewczyną jest Maria Kwaśniewska-Maleszewska, która zdobyła brązowy medal w rzucie oszczepem na olimpiadzie w Berlinie. Nie przypuszczała, że to zdjęcie uratuje życie wielu Polakom...
Urodziła się 15 sierpnia 1913 roku w Łodzi, w rodzinie inteligenckiej. Chodziła do prywatnego Gimnazjum im. Romany Sobolewskiej-Konopczyńskiej. Tam gimnastyki uczył ją Ludwik Szumlewski, który potem został znanym dziennikarzem sportowym. To on zauważył niezwykły talent Marysi. Rozgrywano zawody gimnazjalne w skoku w dal. Dziewczyna stała z boku i przyglądała się jak męczą się jej starsze koleżanki, nie mogąc skoczyć nawet trzech metrów. Postanowiła spróbować. W szkolnym mundurku, pantofelkach skoczyła ponad cztery metry! Ten skok zapoczątkował jej sportową karierę.
- Zaczynała w Harcerskim Klubie Sportowym, ale niedługo występowała w jego barwach - wyjaśnia Sebastian Glica, kierownik Oddziału Sportu i Turystyki Muzeum Miasta Łodzi. - Starszy brat Eugeniusz, który skakał wzwyż przekonał ją, by przeszła do ŁKS-u. Broniła barw tego klubu od 1927 do 1939 roku. Po wojnie jeszcze krótko była zawodniczką ŁKS-u, ale mieszkała cały czas w Warszawie.
Marysia skakała w dal, biegała, rzucała oszczepem. Grała też w koszykówkę, siatkówkę i piłkę ręczną. Była nawet reprezentantką Polski w siatkówce i koszykówce. Z czasem na poważnie zajęła się lekkoatletyką. Duże wrażenie na 15-letniej dziewczynie zrobił wyczyn Haliny Konopackiej, która na olimpiadzie w Amsterdamie w 1928 roku zdobyła złoty medal w rzucie dyskiem. Marysia też postawiła na rzut, tylko oszczepem. Uznała, że w tej dyscyplinie ma największe szanse na sukces. I już w 1931 roku przywiozła do Łodzi pierwszy złoty medal Mistrzostw Polski w tej konkurencji. Rok wcześniej została też mistrzynią Polski w skoku w dal.
Tych sukcesów w życiu pani Marii było wiele. W sumie zdobyła 14 medali mistrzostw Polski. Pięć razy została mistrzynią Polski w rzucie oszczepem. Ostatni tytuł zdobyła w 1946 roku. Cztery razy była najlepsza w kraju w trójboju, trzy razy w pięcioboju. Tytuły mistrzyni Polski zdobywała także w biegu na 60 metrów i skoku w dal. W barwach warszawskiego AZS zdobyła Mistrzostwo Polski w koszykówce. Grała też w reprezentacji kraju w tej dyscyplinie.
W 1936 roku pojechała olimpiadę do Berlina. Miała wtedy 23 lata. Jej występ zarejestrowała Leni Riefenstahl w słynnym filmie „Olimpiada”. Widzimy jak ciemnooka, śliczna łodzianka, mierząca 166 centymetrów i ważąca 65 kilogramów staje na starcie, dmucha w grot oszczepu. Potem biegnie i rzuca... Rzuciła oszczep na odległość 41 metrów i 80 centymetrów. Dalej od niej rzuciły dwie Niemki. Brązowy medal był jednak wielkim sukcesem. To pierwszy olimpijski krążek w historii Łódzkiego Klubu Sportowego. Uśmiechnięta, radosna Marysia robiła w Berlinie furorę. Została nawet miss olimpiady.
Jak relacjonował „Głos Poranny”, występowi łodzianki przyglądał się kanclerz Hitler.
„Walcząca w najsilniejszej konkurencji Polka zajęła trzecie miejsce i wywalczyła dla Polski pierwszy medal na tej olimpiadzie - podkreślano. - Kwaśniewska nie pobiła co prawda rekordu Polski, jednak rzucała pod wiatr, więc wynik musiał być gorszy. Za jednym zamachem dała się poznać jako jedna z najlepszych oszczepniczek świata.”
Po zakończeniu konkursu rzutu oszczepem Adolf Hitler zaprosił do swej loży medalistki. Pewnie dlatego, że dwa najważniejsze krążki zdobyły Niemki. Führer uścisnął Polce dłoń.
- Gratuluje małej Polce - miał powiedzieć Hitler ściskając dłoń Kwaśniewskiej.
- Pan też niezbyt wysoki... - odpowiedziała łódzka medalistka.
Trochę inną wersję podawała w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. Miała powiedzieć Hitlerowi: - Wcale nie czuję się mniejsza od pana.
- Bo on miał 1,60 w czapce, a ja 1,66 wzrostu - wyjaśniała. - Więc był ogólny śmiech. Prasa niemiecka podawała potem, że Hitler gratulował nie małej Polce, a małej Polsce. Nie wiedzieli już, jak z tego wybrnąć.
Po powrocie z berlińskiej olimpiady Marię witano jak królową. Podobnie jak pochodzącą z Pabianic Jadwigę Wajsównę, która w Berlinie zdobyła złoty medal w rzucie dyskiem. Tłumy łodzian czekało na nie na Dworcu Fabrycznym. Przy czym doszło tu do zabawnej sytuacji. Nasze medalistki w ostatniej chwili zmieniły plany. Przyjechały do Łodzi pociągiem, ale nie na Dworzec Fabryczny, lecz Kaliski. Tłumaczono, że zdecydowały się na szybszy pociąg. Gdy jednak dowiedziały się, że łodzianie czekają na nie na Fabrycznym, wsiadły w auta i by nie zawieść kibiców pojechały na ten dworzec. Gdy się na nim pojawiły zapanowała euforia. Zaczęła grać orkiestra.
- Niech żyją nasze medalistki! - skandował tłum. Olimpijki witał Mikołaj Godlewski, tymczasowy prezydent Łodzi.
Rok po igrzyskach 24-letnia Maria wyszła za mąż. Jej wybrankiem został Krzysztof Trytka, pływak i waterpolista.
- To było takie studenckie małżeństwo, niewinny poryw młodości - mówiła Maria Kwaśniewska-Maleszewska.
Małżeństwo nie przetrwało próby czasu. Trwało kilka miesięcy. Nasza medalistka olimpijska jeszcze przed wybuchem wojny wyjechała do Warszawy. Powodem był rozwód. Chciała uciec od niezbyt dobrych wspomnień... Pewnie nie przypuszczała, że w zasadzie na zawsze opuści swoje rodzinne miasto. A jej były mąż zginął na początku wojny.
Po przeprowadzce zostaje zawodniczką warszawskiego AZS-u, pracuje w warszawskiej elektrowni jako urzędniczka. Uważana jest za jedną z największych nadziei na kolejne igrzyska, które w 1940 roku mają się odbyć w Tokio. Polski Związek Lekkiej Atletyki daje jej stypendium. Wysyła Marię za granicę. Mieszka na włoskiej riwierze. Wybuch wojny zastaje ją właśnie we Włoszech. Wszyscy namawiają ją, by została. Ona jednak postanawia wrócić do Polski.
- Wróciłam pod prąd do Warszawy 2 września - wyjaśniała w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”. - Byłam przecież faworytką na olimpiadę w Tokio w czterdziestym roku. Siedziałam we Włoszech, wysłana na stypendium przez Polski Związek Lekkiej Atletyki z najlepszymi trenerami. Najpierw na Wybrzeżu Lazurowym, potem w Genui. Mieszkałam nad samym morzem. Już się mówiło o wojnie, więc mogłam zostać. Wszyscy mnie do tego namawiali, ale ja nie chciałam.
2 września 1939 roku melduje się w Warszawie.
- Na granicy w Zebrzydowicach patrzyli na mnie trochę jak na wariata - mówiła . - Tabuny ludzi wyjeżdżały z kraju, a ja wracałam do Warszawy, chociaż nie bardzo miałam czym i jak. Podróżowałam różnymi środkami lokomocji, wozami, pociągami. W końcu dotarłam.
Szybko włącza się w obronę Warszawy. Zostaje sanitariuszką w sanitarce przeciwlotniczej stojącej na Wybrzeżu Kościuszkowskim. Przed wojną skończyła kurs sanitarny, ale i samochodowy. Kiedy potrzeba, siada za kierownicą sanitarki. Nosi na plecach rannych. Potem prezydent Warszawy Stefan Starzyński przyzna jej Krzyż Walecznych.
Już podczas okupacji nawiązuje kontakt z innymi gwiazdami przedwojennego sportu: Jadwigą Jędrzejowską, Ignacym Tłoczyńskim, Januszem Kusocińskim. Pracowała w gospodzie „Pod Kogutem”. Tam poznała swego drugiego męża, Juliana Koźmińskiego, inżyniera, słynnego komendanta obrony elektrowni Wybrzeża Kościuszkowskiego. Jednak ich szczęście nie trwało długo. Ko-źmiński został aresztowany przez Gestapo. Trafił w Al. Szucha. Kwaśniewskiej udało się go po wielu staraniach uwolnić. Ale z więzienia wychodzi śmiertelnie chory i niedługo potem umiera. Maria bardzo przeżywa jego śmierć.
Maria zamieszkuje w Podkowie Leśnej.
- Sport nie był mi wtedy w głowie, na pewno... - opowiadała potem o wojennych czasach. - Wraz z kolegami, tak myślę, dobrze spełniliśmy obowiązek wobec ojczyzny. Byliśmy patriotami. Ten patriotyzm był w nas. Dwudziestolecie międzywojenne może było zbyt krótkie, żeby poczuć się zupełnie wyzwolonym. Ciągle wisiał nad nami ten bicz, ale kiedy przyszło zagrożenie, nie było jednego zawodnika, który by nie stanął do walki. Kusociński, Lokajski i agent numer jeden, czyli Szajnowicz, Zabierzowski, Głuszek - to wszystko byli młodzi ludzie, młodzi sportowcy. A przecież są to bohaterowie.
W Podkowie Leśnej zastaje ją wybuch powstania warszawskiego. Niedaleko w Pruszkowie znajduje się obóz, gdzie trafiają spędzani przez Niemców warszawiacy. Część trafia stamtąd na roboty przymusowe, ale wielu do obozów koncentracyjnych. Maria Kwaśniewska ma cały czas przy sobie zdjęcie z Hitlerem zrobione na olimpiadzie...Fotografia dla wielu osób uwięzionych w obozie staje się przepustką do życia.
- Był w tym obozie tzw. barak chorych - opowiadała po latach Maria Kwaśniewska. - Z tego baraku wyprowadzało się ludzi po stu, stu pięćdziesięciu... Pokazywałam przy bramie tę moją fotografię z Hitlerem. Żandarmi traktowali ją jak ausweis. Bili w czapę i przepuszczali mi transport.
Uwolnieni z obozu trafiają do jej mieszkania. Między innymi pisarze Ewa Szelburg-Zarembina i Stanisław Dygat, a także chłopiec z przestrzelonym płucem, który potem pisał przez wiele lat listy do naszej medalistki olimpijskiej, choć był już wiekowym człowiekiem.
Po wojnie mieszkała w Warszawie. Trzeci raz wyszła za mąż. Nie lubiła opowiadać za bardzo o swym prywatnym życiu.
- W każdym razie trzy razy miałam ślub w kościele - wyjaśniała. - I to dwa razy na Jasnej Górze. Miałam wszystkie niezbędne papiery. Jestem trzykrotną wdową, więc chyba jestem jakimś unikatem. I jestem wierna. Po trzecim zamążpójściu nie zamierzałam już nigdy zawierać czwartego związku małżeńskiego. Jedno było studenckie, jedno wojenne, a to trzecie było najprawdziwsze w sensie prawdziwego uczucia.
Jej trzecim mężem został Władysław Maleszewski, koszykarz, trener reprezentacji Polski, działacz Polskiego Związku Koszykówki.
- Naprawdę było i uczucie, i nareszcie zawiązanie rodziny - mówiła pani Maria. - To były niesłychanie ciężkie lata dla nas, ale nie chcę tych lat wspominać. Nie chcę wrogom robić radości. Opowiadać kto, kiedy i gdzie tak nas strasznie przyciskał do ziemi. Byłam w szóstym miesiącu ciąży i nie wiedziałam, czy mój mąż wróci, czy nie wróci, bo ciągle był na przesłuchaniach. Chciał być prawnikiem. Był naprawdę do tego przygotowany. Miał wielką inteligencję, mógł być naprawdę dobrym prawnikiem. Niestety wyrzucili go z uczelni po jednym semestrze, bo był synem prezydenta Wilna, którego NKWD zamordowało w Wilnie w 1939 roku.
Z Władysławem mają dwójkę dzieci: Marka i Elżbietę, która mieszka dziś w Austrii. Marek poszedł w ślady ojca. Wiele lat grał w koszykówkę. Mieszka dziś w Warszawie. Opowiadał nam, że mama bardzo lubiła wspominać Łódź. Gdy odwiedzała po wojnie to miasto, to mieszkała w hotelu Światowid.
- Z hotelowego okna miała widok na kamienicę, w której mieszkała przed wojną - wspominał Marek Maleszewski. - Znajdowała się na ul. Piotrkowskiej, naprzeciw siedziby Urzędu Miasta. O wydarzeniach związanych z olimpiadą w Berlinie czasem opowiadała. Tak jak o tym, że Hitler przyjął ją w swojej loży. Nie lubiła się chwalić. Nie robiła z siebie bohaterki, choć uratowała życie wielu ludzi uwięzionych w Pruszkowie.
Potem tłumaczyła, że zawsze starała się pomagać biednym, pokrzywdzonym.
- Wyniosłam to z domu - wyjaśniała. - Matka i ojciec bardzo pomagali ludziom. Nie tylko w sensie dawania pieniędzy. Starzy łodzianie do dzisiaj pamiętają, że wszystkie owoce z naszego sadu szły do szpitala. Jako 12-letnia dziewczyna jeździłam z chłopcami, żeby dostarczyć te owoce i inne produkty. Dużo biedy było w Łodzi. W stosunku do biednych zawsze miałam opiekuńcze ciągoty
Po wojnie Maria Kwaśniewska-Maleszewska działała w Polskim Związku Lekkoatletyki, Polskim i Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim. W 2000 roku pojechała jako gość honorowy na olimpiadę do Sydney. Z rąk Juana Antonio Samarancha otrzymała Order Olimpijski.
- Sport się zmienia, bo świat się zmienia - mówiła w jednym z wywiadów pani Maria. - Pleni się doping i skrajny materializm. Tam, gdzie wchodzi w grę pieniądz, a za pieniądzem idzie zło - chcemy czy nie chcemy. Kiedyś sport był romantyczny. Ale nie możemy żyć przeszłością. Musimy myśleć do przodu, nie gubiąc tego, co było i jest ważne. Sport nawet zmaterializowany, moralnie skrzywiony i tak ma wartości, których nie wolno stracić. Ideały olimpijskie są dzisiaj zmęczone, ale są. Dopóki istnieją, choćby na papierze, warto się wysilać, bo ciągle jest przed nami cel.
Kiedy jeden z dziennikarzy zapytał ją jak by siebie scharakteryzowała, odpowiedziała że ma do siebie wiele zastrzeżeń.
- Jestem za bardzo spontaniczna, ekspresyjna - wyjaśniała „Rzeczpospolitej”. - Rozpiera mnie ciągle energia. Budzę się w nocy i myślę o różnych sprawach: Jak pomóc temu czy tamtemu. W tej chwili mam problemy, z którymi muszę się sama uporać, a one nie dotyczą mnie. Sobie poświęcam najmniej uwagi i czasu. Powinnam już z tym skończyć, ale myślę sobie: nie mogę, bo los przedłużył ci życie w jakimś celu. Widocznie żądają od ciebie, żebyś jeszcze coś dobrego zrobiła. Jaka jestem?... Ja bym za siebie za mąż nie wyszła. Mam dwoje dzieci i dwoje wnucząt. Rodzina nie ma ze mnie pociechy, rzadko bywam w domu. Tak było zawsze. Mówiłam dzieciom i mówię wnukom: nie możecie się podpierać ani matką, ani babcią. Pracujcie sami na siebie, na własną pozycją. Mnie nikt nie pomagał.
Przyznawała, że w swoim życiu przeżyła wiele trudnych chwil, tragedie nie były jej obce, ale sama stawiała im czoło.
- Nie obchodzę imienin ani urodzin - mówiła. - Nie obchodzę dlatego, że moja matka zmarła na moich rękach dokładnie w dzień moich imienin i urodzin, bo mam je jednego dnia. Jaka jestem?... Kocham samotność, kocham przyrodę. Żadnej istoty nie pozbawię życia. Za głupią muchą będę latać po domu ze ścierką, aż ją przepędzę, ale nie zabiję. Ale przede wszystkim kocham ludzi. Ludzie nie są doskonali, bywają źli i co z tego? Mamy stać i patrzeć, jak zło zwycięża? Mamy uciekać, gdy kogoś biją, gdy komuś potrzeba naszej pomocy? Mamy żyć wyłącznie własnymi sprawami, robić szmal, kariery i nie przejmować się innymi, ludzką biedą, ludzkimi nieszczęściami? Przenigdy! Nie na tym polega życie. Nawet największy drań potrafi się pohamować, a nawet zmienić na lepsze, gdy zamiast agresji, której się spodziewa, trafia na trochę ludzkiego ciepła. Własnym przykładem można zdziałać wiele, więcej niż nam się zdaje. Człowiek ma rozum, żeby myśleć, i serce, żeby kochać. Tylko wtedy jest pełnym człowiekiem, żyje pełnią życia. Nam się wydaje, że ideały olimpijskie umarły, ale tak nie jest. One się ciągle odradzają w młodych sercach, w banalnych okolicznościach. Dekorując pewną dziewczynkę, powiedziałam jej: trenuj pilnie, a za rok albo dwa będziesz stała na pierwszym miejscu, a nie na trzecim. I po roku to dziecko do mnie podchodzi i mówi: - „Miała pani rację, dzisiaj wygrałam.” Zawsze, kiedy jadę w teren - a jeżdżę do dużych miast i małych dziur - wyrywam z PKOl-u jakieś znaczki, naklejki, proporce. Przecież nie mogę wyjść do młodzieży z pustymi rękami. Wtedy już rozdałam większość pamiątek i gdy podeszła ta dziewczynka, miałam ostatnią naklejkę, więc jej dałam. To dziecko tę głupią naklejkę PKOl wzięło i niosło jak relikwię. Czy to nie jest piękne?
Maria Kwaśniewska -Maleszewska zmarła 17 października 2007 roku. Została pochowana na warszawskich Powązkach. Przed śmiercią najcenniejsze pamiątki sportowe, w tym brązowy medal z Berlina, przekazała łódzkiemu Muzeum Sportu.