Marzena Mawricz: Od lat kobiety pytają, co to znaczy być dobrą mamą
- Nie dopilnowałam, źle zrobiłam, niewłaściwie ubrałam, na pewno zmarzło przeze mnie, jestem złą matką. Permanentnie w sobie szukamy winy i rezygnujemy ze swoich potrzeb bo przecież nie wolno myśleć o sobie, jeszcze ktoś uzna to za egoistyczne! - mówi psycholożka Marzena Mawricz.
Czego my kobiety boimy się najbardziej?
Od razu przyszło mi do głowy, że chyba najbardziej boimy się samych siebie. Czyli swoich myśli, wyobrażeń, krytycznej samooceny. Z tego powodu trudniej jest nam zbudować dobrą relację z samą sobą, a jej pierwowzór tworzy się w relacji z ludźmi, którzy mieli duży wpływ na kształtowanie się naszej osobowości i tożsamości.
Matka. Od niej wszystko się zaczyna.
Zaczyna się od tego, że najpierw jest naszym inkubatorem, w którym rozwija się nasze ciało, nasze geny i zasoby. Przez 9 miesięcy jesteśmy z mamą jednością, harmonijną i integralną całością. Znamy jej styl i rytm życia, znamy jej emocje. To dlatego dziecko, zaraz po urodzeniu, tak bardzo potrzebuje ciepłego dotyku mamy. Czuje znajomy zapach, znajomy dźwięk głosu, oddech, rytm bicia serca matki i to wszystko je bardzo uspokaja. Ta bliska i czuła relacja ma nas oswajać i przygotować na spotkanie z obcym światem. W relacji z mamą, która ze względu na wiodącą rolę w wychowaniu, kształtuje się nasz wzorcowy styl przywiązania, który odtworzymy w dorosłości, w każdej ważnej relacji.
To znaczy?
Dzięki badaniom Mary Ainsworth wiemy, że pierwsze trzy lata życia dziecka są kluczowe dla doświadczania bliskości, w której nabędziemy bezpiecznej ufności w relacji lub lęku i poczucia zagrożenia. Te doświadczenia zależą od sposobów reakcji matki wobec potrzeb dziecka i poziomu ich zaspokojenia.
Współczesne kobiety mają inne problemy niż matki 20, 30 czy więcej lat temu?
Myślę, że to, czego doświadczają kobiety w określonych pokoleniach jest przynależne do doświadczeń całego pokolenia, w którym się rodzi dana kobieta. Pokolenie naszych mam lub babć określane jest mianem baby boomers, czyli dużego powojennego wyżu demograficznego. Mówi się, że jest to pokolenie, które ciężko pracowało, żeby przetrwać. Polskie domy tamtego czasu cechowały się raczej brakami niż dostatkami. Kobiety, które po wojnie, w socjalizmie, łączyły pracę z domem, bardzo często czuły się zmęczone i przepracowane. Ich córki również doświadczały lęków przed biedą, niedostatkiem, utratą pracy. To wciąż jest widoczne: kobiety odczuwają bardzo dużo przymusów i bardzo wysoką odpowiedzialność za zadania domowe; za to, że muszą się na tym polu spełniać jako te, które ciężko pracując, zapewniają dobrostan.
Dziś chyba kobiety już tego rodzaju przymusu nie odczuwają?
Pokolenie X, do którego ja należę, miało spełniać marzenia swoich rodziców, czyli marzenia o dobrobycie, posiadaniu dóbr luksusowych, możliwości podróżowania. Ale to również oznaczało wysiłek; trzeba dużo pracować, żeby zaspokoić te potrzeby i jakoś się w końcu dorobić. Nie bez kozery następne pokolenie wcale już nie chce tak bardzo pracować. To są z kolei córki tych matek, z którymi właściwie nie mogły budować relacji. Ponieważ w większości te mamy były albo przepracowane, albo zmęczone, albo robiące karierę. Czuły, że muszą spełniać powinności poprzedniczek, realizować marzenia o karierze, co wywoływało taki efekt, że jeszcze więcej pracowały, niejednokrotnie będąc w rozdarciu między pracą a domem; pomiędzy tym, czy „jestem dobrą czy złą mamą”? To cechuje dzisiejsze kobiety 40 plus, które ciągle przeżywają tego rodzaju rozterki. Za to młode kobiety częściej przeżywają rozterki związane z tym, czy w ogóle decydować się na dziecko.
Są świadome, jak dużym wyzwaniem jest macierzyństwo.
Z pewnością to jest duże wyzwanie, ale rozterki wiążą się również z tym, że owe zmęczone i rozdarte wewnętrznie kobiety niekoniecznie pokazały swoim córkom, że macierzyństwo może być przyjemnością, radością, że można z niego czerpać wiele satysfakcji, że jest wiele niezwykłych momentów i że w tej roli kobieta może się spełniać. Córki widziały swoje matki nieszczęśliwe, często niepogodzone ze swoją rolą. Niejednokrotnie słyszały od matek „ja się dla ciebie tak poświęcałam”. A to rodzi konkretne konsekwencje dla każdej kolejnej kobiety – czy podjąć się roli bycia mamą, jeżeli macierzyństwo wydaje się tak wysoce stresujące, jeśli moja mama czuła się nieszczęśliwa, a ja, jako dziecko, taka niepotrzebna ze swoimi potrzebami? Bardzo często słyszę od swoich pacjentek, że nie chcą tego robić swojemu dziecku, nie chcą popełniać błędów swoich mam.
Z jakimi jeszcze obawami borykają się dzisiejsze matki?
Największą presją, jaką słyszę od kobiet i to trwa już od lat, to odpowiedź na pytanie, co to znaczy być dobrą mamą. Czy jak nie ma mnie w domu, bo pracuję, to jestem w stanie być dobrą mamą? Ma to również związek z dostępem do wiedzy upowszechnianej przez media, poradniki. Z jednej strony, kobiety zyskały świadomość jak ważną rolę odgrywa matka w życiu dziecka, a z drugiej zaś strony ta świadomość rodzi stres, napięcie i presję, by sprostać potrzebom dziecka, by nie wyrządzić krzywdy w jego wzorcowych doświadczeniach. Matki zamartwiają się zatem o zdrowie psychiczne swoich pociech. Czy będą wystarczająco uważne? Czy czegoś nie przegapią? Czy ich dzieci nie będą miały stanów lękowych, depresyjnych? To stało się wielką obawą dzisiejszym mam, a ta powoduje kolejne przymusy i powinności. Kobiety zmagają się z tym, czy właściwie się opiekują swoimi dziećmi, czy poświęcają im wystarczająco dużo uwagi, czy odpowiednio z nimi rozmawiają.
W jaki sposób nasze lęki i obawy wpływają na nasze podejście do wychowywania dzieci?
To czego się boimy, najczęściej niestety jest tym, czego nie chcemy. A kiedy zaczynamy się skupiać na tym, czego nie chcemy, to niejako uruchamiamy wręcz samospełniające się proroctwo, czyli działamy na własną szkodę. Im bardziej czegoś nie chcemy, tym bardziej w naszym zachowaniu znajdą się takie elementy, które będą do tego właśnie prowadzić. Krótko mówiąc, im bardziej kobieta zamartwia się w tym aspekcie czy jej dziecko ma się dobrze, to zaczyna być coraz bardziej napięta, zestresowana, coraz bardziej niespokojna i drażliwa, że w efekcie nie robi dobrze dziecku, bo dziecko nie widzi szczęśliwej i zadowolonej mamy, tylko mamę spiętą, rozdrażnioną, która reaguje napięciem, niejednokrotnie złoszcząc się i krzycząc.
Albo wpada w pułapkę nadopiekuńczości.
Och, tak, nadopiekuńczość to jest również toksyczny element relacji, w której rodzic chce za bardzo. Tak bardzo się stara, żeby być dobrym, uznanym, szanowanym i tak bardzo chce dać swojemu dziecku jak najwięcej, wyręczając go, ale niestety, to oznaka, że tak bardzo myśli o samym sobie. Krótko mówiąc, tak bardzo chce zaspokoić potrzebę bycia dobrym rodzicem, że z oczu ucieka mu dziecko i jego autentyczne potrzeby. A zatem doradza, wyręcza, wręcz narzuca dziecku gotowe rozwiązania. Wówczas dziecko zamyka się w sobie, powoli znika ze swoimi potrzebami i przestaje czuć się ważne mimo starań rodzica. Ważny jest rodzic i to, czego on się boi i czego chce uniknąć.
Jak zrównoważyć tę potrzebę ochrony i troski wobec dzieci z koniecznością tego, żeby dawać im swobodę, umożliwiać bycie otwartym na świat?
Myślę, że trzeba sobie najpierw uświadomić, co to w ogóle jest dobre rodzicielstwo. Kto to jest dobry rodzic? To, moim zdaniem, coś, co jest najtrudniejsze dla nas wszystkich. Obrazowo mówiąc, często wystarczające jest po prostu być – w tym znaczeniu, że na początku naszego rodzicielstwa i pierwszych lat malucha mamy być jego przewodnikiem. Być o krok przed nim, by go zabezpieczać. Następnie, gdy dorasta w okresie adolescencji zrównać się z nim po partnersku. Idziemy wtedy ramię w ramię, służąc pomocą i wsparciem, motywując do wysiłku, kiedy wątpi w siebie, dodając otuchy, kiedy doświadcza niepowodzenia, by wreszcie w okresie wczesnej dorosłości wycofać się i podążać za nim, wspierając go, by odważnie „wyfrunął z gniazda” ku dorosłości. Często powtarzam rodzicom: „Nie przeszkadzaj”, „Nie narzucaj”, „Naucz się słuchać”, „Zadawaj pytania”. Chodzi o to, by pomóc dziecku w radzeniu sobie z jego emocjami, czyli również przyzwalać na jego emocje. To częsty przykład: kiedy zabieramy coś dziecku albo zabraniamy to oczekujemy, że ono to zaakceptuje bez żadnego okazywania negatywnych uczuć. Tymczasem zakaz jest opresyjny, nawet jeżeli wiemy, że jest bardzo pożądanym zakazem w danym momencie. Nie zmienia to faktu, że dziecko naturalnie i adekwatnie przeżywa wtedy rozczarowanie, frustracje. Dobrze jest pozwolić dziecku na okazanie tego uczucia, bo to jest prawdziwe, ono tak czuje i ma do tego pełne prawo, żeby tak czuć. Dziecko potrzebuje akceptacji dla swoich uczuć, możemy wówczas mu pomóc słowami: „To naturalne, że teraz czujesz się sfrustrowany/rozczarowany; rozumiem to, też bym się tak czuła, jeżeli ktoś by mi czegoś zabraniał/odmawiał” – wyjaśniamy też powody naszej decyzji. Oczywiście nie mówimy, że robimy to w imię jego dobra lub „kiedyś zrozumiesz, jak będziesz rodzicem”…
Nawet jeśli tego nie mówimy, to – jak opowiadają mi znajome mamy - bywamy przekonane, że robimy coś dla dobra dziecka, a w rzeczywistości robimy tak dlatego, że nie mamy pewności siebie jako matki. Mamy za to mnóstwo wątpliwości związanych z naszym rodzicielstwem.
To prawda. Przelękniony rodzic popełnia wiele błędów, bo zatrzymuje się na swoim zwątpieniu, a nie na tym, żeby w pozytywny sposób pokazywać dziecku świat. Ważne, żeby pozwolić sobie na to, że można popełniać błędy i że tego małego, potem dorastającego człowieka, możemy zwyczajnie przeprosić w momencie, kiedy już wiemy, że czegoś nie umiemy, nie potrafimy, albo zrobiliśmy mu krzywdę. Człowiek dorosły bierze za to odpowiedzialność. My nie mamy być nieomylni. A panuje takie założenie, wynikające z przekonań i stereotypów, że rodzic powinien wszystko wiedzieć, a jak nie wie, to ukryje to w narzucaniu swojej woli używając i zasłaniając się „autorytetem” rodzica i najczęściej kończy dyskusję: „Masz się słuchać i kropka”. Wciąż zawstydza się swojej niewiedzy, a dzieci szanują zwyczajne powiedzenie prawdy: „Nie wiem tego. Chodź to sprawdzimy”. Razem z dzieckiem możemy odkrywać świat, zaglądając do książek i internetu. Dziecko wtedy widzi, że to jest normalne, że się czegoś nie wie. Dzięki temu uczy się, że można się mylić, że można popełniać błędy, że błędy są naturalną lekcją, z której wyciągamy jakąś naukę. Tymczasem niektórzy rodzice żyją w ciągłym paraliżu lękowym, że jeżeli popełnią błąd, to jest to największy wstyd i trzeba to ukrywać.
Pani książka „Kobiety które nie chcą się bać” zrodziła we mnie refleksję, że ten lęk, jaki w nas jest, być może stał się naszą potrzebą – przez wiele lat wyćwiczyłyśmy się w lękaniu się, przyzwyczaiłyśmy do niego. Może nasze ciało wręcz domaga się lękać? A jeśli tak, to jak ten lęk zniwelować?
Poruszyła pani nasz dylemat, bo przez traumatyczne doświadczenia historyczne, mamy w sobie prawdopodobnie „genotyp lękowy”, odpowiadający za tendencje do negatywnego nastawienia, zamartwiania się, przekonania, że jak coś dobrego się dzieje, to za chwilę na pewno stanie się coś niedobrego, coś negatywnego, bo przecież nie może być tak dobrze. Zmiany zaczynają się przede wszystkim od tego, żeby sobie w ogóle uświadomić ten mechanizm, że mamy w sobie wyzwalacze, które uruchamiają proces stresowania się, bo lęk zaczyna się od męczącego stresu. Czyli od tego, że permanentnie żyjemy w stanie napięcia, a zamartwianie się powoduje tworzenie negatywnych scenariuszy. Wpadamy w tego rodzaju błędne koło i w efekcie boimy się jeszcze bardziej. Takie zachowanie staje się naszą naturalną normą, nawykiem. Ale nie jest to norma, do której powinno się dążyć i w której powinno się żyć.
Istnieją społeczne i kulturowe czynniki które też wpływają na nasze lęki?
Oczywiście! Dzieje się tak, jeżeli rośnie poziom braku zaufania społecznego. Jeśli boimy się drugiego człowieka ze względu na rosnącą przestępczość. Gdy ludzie muszą być uważni, bo ktoś dzwoni, by zmanipulować i oszukać metodą na wnuczka lub wysyła SMS-em zagrażające linki. Wówczas rośnie społeczna nieufność wobec drugiego człowieka i to są też czynniki, które formatują nas w kierunku nieufności i bania się, że ktoś może skrzywdzić, oszukać. Trzeba uważać! To tworzy napięcie. Media epatują straszącymi informacjami, by przyciągnąć naszą uwagę, co potęguje obawy i stwarza kolejne źródło lęków. Wreszcie my między sobą na skutek narastających porównań nasilonych przez rosnącą nierówność społeczną coraz bardziej rywalizujemy i stajemy się egocentryczni. Zagrażająca bliskość to bardzo duży czynnik stanów lękowych i narastającej samotności, która dalej pogłębia izolację i przyczynia się do powstawania zaburzeń lękowych i depresyjnych.
W mediach jak jest krew, to są nagłówki.
Otóż to. Przerażające obrazy pobudzają ciało migdałowate do aktywowania reakcji stresowej, powstałej w wyniku niepewności, bania się i zalęknienia, co stawia organizm w stan czuwania i kontroli. Istotne jest, żeby dawkować sobie ilość takich informacji. Druga ważna kwestia dotyczy tego, żebyśmy rozumieli, że emocja lęku jest czymś naturalnym. Nie powinniśmy odwracać się od lęku, by nie chcieć go czuć, bo lęk jest dla nas bardzo ważną informacją o tym, że jest coś niepokojącego. Chodzi o zrozumienie źródła lęku oraz czym różni się on od strachu. Lęk nie jest jasno określony, ale zawsze ma źródło albo w pozabezpiecznych stylach przywiązania, w trudnych i stresujących relacjach. Albo ma źródło w naszych wyobrażeniach o czymś, kiedy tworzymy wizje negatywnych scenariuszy, bo nauczyliśmy się nadawać wydarzeniom głównie negatywne znaczenia.
Nawiązując do tytułu Pani książki, to kim są kobiety, które nie chcą się bać?
Kobiety, które nie chcą się bać, pokazują, że są twarde, silne. W istocie zakładają maskę. Wypierają stany lękowe, bo się wstydzą, że są słabe. Lęk ich zdaniem oznacza wstyd i słabość: „Nie mogę pokazać, że się boję, że jestem bezradna czy bezsilna”. Wtedy zaczyna ten lęk wypierać. Tyle, że jeśli się go wypiera, to on się nasila. My kobiety, jesteśmy bardzo emocjonalne i zgodnie z rolą społeczną odpowiadamy za relacje społeczne, za więzi, za bliskość. Bardzo dobrze czytamy emocje – o wiele lepiej niż mężczyźni, a wobec tego intensywniej doświadczamy też stanów emocjonalnych. W tym znaczeniu na pewno chciałybyśmy być bardziej pozytywne, radosne, twórcze, kreatywne. Oprócz tego, że mamy wpływ na wiele rzeczy, jest jeszcze cała masa rzeczy, na które nie mamy wpływu. Akceptacja tego stanu też jest bardzo trudna dla wielu kobiet: „Jak to, ja nie mogę czegoś skontrolować, jak to nie mogą na coś wpłynąć?!” Wówczas lęk zasłaniają stanami agresji, złości, rozdrażnienia. Kłopot polega na tym, że tego rodzaju kobiety nie przychodzą do terapeuty ze stanami lękowymi. Jeśli pojawią się w gabinecie, to raczej z tego powodu, że krzyczą na dzieci, nie śpią w nocy, mają ataki paniki i generalnie, w ich życiu dzieje się coś niedobrego. A one po prostu tłumiły swoje emocje.
Jak zatem oswoić lęk? Czy można go pokochać?
Myślę, że paradoksalnie można go pokochać, tylko trzeba go najpierw oswoić. Jeżeli mamy wzorce lękowe negatywne, o czym rozmawiałyśmy, to konieczna jest restrukturyzacja poznawcza. Czyli tak naprawdę praca nad zmianą sposobu myślenia, nadawaniem nowych znaczeń. To praca nad zmianą przekonań, które często są nabyte i mocno utrwalone, nad mitami rodzinnymi, które potrafią być życiową klątwą, nad rozbrojeniem sztywnych stereotypów. Zmiana myślenia polega na nadawaniu nowych znaczeń, na tworzeniu nowych wartości i to jest bardzo ważna część tego procesu. Druga część polega na tym, żeby krytycznie przyjrzeć się filmom, które się nam wyświetlają w głowie, w postaci fotografii przeszłych lub przyszłych zdarzeń - one bardzo silnie wzbudzają stany lękowe i dotyczą różnych doświadczeń, wypartych traum, zranień, krzywd, kryzysów.
Co to znaczy nadawać nowe znaczenia? Jak to rozumieć i jak to konkretnie robić?
Nową perspektywę życia tworzymy przez swój stosunek do czegoś, czyli powstaje w nas nastawienie – to jest coś, co tworzy wyobrażaną rzeczywistość. Czyli w istocie jest to sposób myślenia i wyobrażania. Jeżeli mamy nastawienie negatywne, to nawet gdy dzieją się w naszym życiu dobre rzeczy, uważamy to za mało ważny przypadek lub chwilowe szczęście i z pewnością coś…
… zaraz wybuchnie! To cisza przed burzą.
O właśnie, to bardzo znamienne słowa i często powtarzane – cisza przed burzą. Oczywiście, że negatywne zdarzenia się wydarzają, oczywiście, że będziemy doświadczać trudności. Ale jeśli będziemy tylko na nie czekać, to nieświadomie sami będziemy projektować tego rodzaju doświadczenia już poprzez samo ich wyobrażanie. Ktoś powie, że nie mamy zdolności do takiej magii, ale o tym mówi „Potęga podświadomości” Josepha Murphy'ego - intencje zaczynają się realizować, gdy w nie wierzymy, więc programuj swoją podświadomość pozytywnymi wyobrażeniami.
Powiedziała Pani, że kobiety, które nie chcą się bać, nakładają maski, by nie pokazać swoich lęków. Ale z drugiej strony pisze Pani: „Jeśli nie chcesz się bać, jest to książka dla ciebie”. Jak więc to rozumieć?
Już w tytule książki chciałam uchwycić ten paradoks bania się, paradoks doświadczania lęku – że im bardziej go wypieramy, tym bardziej lęk staje się patologiczny. Narasta, potęguje się; zaczynają się zaburzenia lękowe. Więc, gdy nie chcemy się bać, by zakryć słabość i być tylko zaradnymi i silnymi to jesteśmy nieprawdziwe. To jest ten dysonans – ale oczywiście nie chcemy się bać, co jest oczywiste! Chodzi o to, że również nie chcemy żyć w środowisku, w relacjach, w których miałybyśmy się wciąż bać. My kobiety, chcemy mieć dobre życie w relacjach opartych o równoważność, otwartość, ufność i empatyczną bliskość. Nie chcemy się bać w sposób opresyjny, nie chcemy doszukiwać się wrogości wokół, nie rozmawiać z sąsiadami, nie mówić sobie „dzień dobry”, nie uśmiechać się do siebie. Natomiast chodzi o to, żebyśmy miały przyzwolenie na wszystkie nasze emocje, w tym również na doświadczanie strachu i lęku – taka jest intencja tej książki – bać się w sposób naturalny, kiedy emocje przez nas przepływają. Żebyśmy mogły powiedzieć: „boje się” i będziemy w tym prawdziwe. By prawdziwie oznajmić swoim dzieciom: „boję się, że popełniłam błąd”, „boję się swojej bezradności, gdy płaczesz”. To jest bardzo wyzwalające.
Przypomniała mi Pani moment, kiedy kilka dni po urodzeniu mojej córeczki, pisałam sobie w dzienniku: „Już się nie boję Twoich czkawek”.
O, jakie to cudne! W taki właśnie naturalny sposób próbowała pani oswajać lęk.
No tak, bo na początku myślałam, że ona zaraz umrze przez tę czkawkę.
Nierzadko kobiety na początku są przerażone, nie rozumieją informacji, jakie płyną od dziecka, nie śpią po nocach, przeżywają silny stres i stany lękowe. Jednym ze sposobów oswajania lęków jest możliwość porozmawiania z innymi mądrymi i doświadczonymi kobietami, które nam powiedzą, że czkawka to normalna sprawa, dziecko zapowietrzyło się przy jedzeniu lub śmiechu albo jest mu zimno i wskaże sposoby uwalniania od niej. I wtedy mama już jest spokojniejsza. Już nie myśli…
… że to moja wina.
Otóż to! Moja wina. I tu doszłyśmy do bardzo ważnej kwestii tego, czego my kobiety stale się boimy. Nie dopilnowałam, źle zrobiłam, niewłaściwie ubrałam, na pewno zmarzło przeze mnie, jestem złą matką. Boimy się wstydu, boimy się obwinienia. Wciąż tkwimy w poczuciu winy: winne choroby dziecka, niepewne i obciążone niezadowoleniem szefa lub partnera. Chłopak się nie odezwał po randce? Pewnie mu się nie spodobałam, bo jestem za gruba, za chuda, źle wyglądam, źle się zachowałam... Permanentnie w sobie szukamy winy i rezygnujemy ze swoich potrzeb bo przecież nie wolno myśleć o sobie, jeszcze ktoś uzna to za egoistyczne! Dlatego napisałam tę książkę, abyśmy się uwalniały z naszych lękowych przekonań i ograniczeń. Żebyśmy pozwoliły sobie na błędy, dzięki którym się uczymy. Byśmy mogły odmawiać bez poczucia winy, byśmy mogły mieć pragnienia. By wreszcie, kobiety uwalniały się z odpowiedzialności za wszystko. Świadomość, że świat naprawdę nie kręci się tylko wokół ciebie i nie musisz go ratować, jest uwalniająca.
No, to co robić?
Czasem nie robić nic! Często mówię moim pacjentkom, że czasami wystarczy tylko być i… pokochać siebie! Albo przypominam im tę starą, piękną modlitwę, stworzoną przez teologa amerykańskiego Reinholda Niebuhr: „Boże, użycz mi pogody ducha, abym godziła się z tym, czego nie mogę zmienić, odwagi, abym zmieniała to, co mogę zmienić i mądrości, abym odróżniała jedno od drugiego”.