Pani inżynier biomedyczny spod Krakowa wygrała widowiskowe kulinarne show w TVN pokonując setki konkurentów. Zdobyła tytuł Mistrza Kuchni, 100 tysięcy złotych i kontrakt na wydanie książki kucharskiej.
Kiedy zaczynasz gotować, najpierw sięgasz po książkę kulinarną, czy zaglądasz do lodówki?
Koniecznie do lodówki. Nie znoszę, kiedy coś się marnuje, dlatego na początku sprawdzam, jakie mam produkty, a dopiero potem myślę, co z nich przygotuję. Nie potrzebuję specjalnej okazji ani wyszukanych przepisów, żeby zabrać się za gotowanie. Wystarczy chwila wolnego czasu i kilka produktów. Myślę: Magda, nie marnuj czasu, idź do kuchni! Ale z gazet kulinarnych, starych przepisów i książek kucharskich nie rezygnuję. Jestem nawet ich fanką. Tylko czytam je jak powieści – dla przyjemności.
Dużo ćwiczyłaś w domu, zanim zdecydowałaś się na udział w programie MasterChef’?
Amatorsko gotowałam od dawna. Dla znajomych, rodziny, tak po prostu. Dwa lata temu do tych przepisów, które znałam od mamy i babci, i podstaw przyrządzania mięs, które wyczytałam w książkach, zaczęłam dodawać coś swojego. I ta zabawa spodobała mi się. Próbowałam nowych zestawień smaków, wymyślałam własne potrawy. Ale idąc do programu miałam świadomość, że umiem jeszcze niewiele.
Ale udało się. Z kilku tysięcy chętnych z całej Polski jury wybrało Cię do finałowej czternastki.
Moją podstawą w kuchni jest tworzenie niebanalnych połączeń. Myślę, że to mnie uratowało. Jeśli coś jest miękkie, to warto do tego dodać coś chrupiącego, jeśli jest słodkie, to kontrast znajduję w kwaśnym lub ostrym. Nie lubię rzeczy mdłych. Kocham kwiaty. Mogłabym wpaść na łąkę, i z tej trawy, co tam rośnie, wymyślić potrawę. Na castingu zaprezentowałam klasycznego dorsza, ale do tego dodałam marynowanego fenkuła (co prawda nigdy wcześniej go nie przygotowywałam, ale wiedziałam, co to jest marynowanie). Podałam też chrust z chleba, bo kiedyś został mi kawałek żytniego chleba, i żeby go nie wyrzucić, przygotowałam chrust.
Finałowego homara też przyrządzałaś po raz pierwszy. Nie trzeba znać przepisów, żeby podać wyśmienite danie?
Od jurora Michela Morana dostałam jedną, bardzo ważną radę: jeśli masz produkt, z którym nie wiesz, jak pracować – a takich w programie była cała masa – to ryzykuj, próbuj. Wrzuć na patelnię i do garnka. Jedno gotuj dłużej, drugie smaż krócej. I sprawdzaj, co jest smaczniejsze. O homarze wiedziałam niewiele, bo z książek kulinarnych pamiętałam tylko podstawy. Dawno temu miałam też okazję homara spróbować. Więc smakowałam, próbowałam, a ostatecznie zdałam się na własną intuicję. Program nauczył nas ryzykować – albo dajesz z siebie wszystko i w każde danie angażujesz się całkowicie, albo w ogóle. W pierwszym odcinku robiłam raki, nie wiedząc nawet, że to są raki, a wyszły bardzo smacznie.
Nie obawiałaś się wpadki, kompromitacji?
Ani trochę. Liczyły się składniki, nóż i zegar. Każda kolejna konkurencja nie była walką o zostanie w programie, ale o to, żeby podać coś smacznego, nie zawieść siebie i jurorów. I kolejną lekcją, bo najważniejsze w tym wszystkim było to, żeby w każdym odcinku nauczyć się jak najwięcej.
W święta też będziesz eksperymentować?
Siostry mi raczej nie pozwolą – co roku siadamy razem, żeby lepić uszka i pierogi. Będą tradycyjne dania, którymi nasza kuchnia pachnie w święta: barszcz czerwony, karp. Ktoś przyrządzi gołąbki, ja zajmę się kutią. I będzie jak zawsze. W święta eksperymenty w kuchni nie wchodzą w grę.