Maszerują chłopcy, maszerują... tylko po co? I o tym, kto naprawdę czyta Miłosza
Nie lubię defilad. Pewnie dlatego, że kiedyś zrozumiałem, iż lepszy jest świat bez wojen. I nawet określano mnie pacyfistą, ale jakoś nie przywiązuję uwagi do nazywania wszystkiego detalicznie po imieniu. Choć niewątpliwie gen pacyfizmu jakoś mam rozwinięty i zawsze wolałem pogadać niż lać się po mordzie.
Innym powodem nielubienia parad wojskowych jest niewątpliwie tzw. doświadczenie pokoleniowe, czyli inaczej mówiąc, jestem z takiego rocznika, który trochę się napatrzył na słynne defilady radzieckiej armii w dniu 9 maja, który to dzień, mającym kłopoty z pamięcią przypominam, w Rosji będącej spadkobierczynią ZSRR uznaje się za dzień zwycięstwa i zakończenia II wojny światowej. Choć w innych krajach przyjęło się, iż fakty te nastąpiły dzień wcześniej. Oczywiście wiem, że polska armia to kompletnie coś innego, jakże inne tradycja i dokonania. Naprawdę to wszystko rozumiem, szanuję i jako Polak jestem dumny. Tylko po co my tak w te święta, zwłaszcza Wojska Polskiego prężymy te muskuły. Może ja się i nie znam, ale myślę, że wyglądają one jak nie przymierzając bicepsy księgowego z 22-letnim stażem w PRL-u. Chylę czoła przed wszystkimi generałami i wspaniałymi strategami, ale jakoś nauczony doświadczeniem września 1939 roku mam przekonanie, że zawsze będziemy za słabi bez kumpli. A już w XXI wieku przy obecnych technologiach to komu my się możemy przeciwstawić? Na pewno nie Rosji, no, chyba że Czechom, Słowacji czy Czarnogórze. Ale dzięki Bogu oni nie mają wobec nas złych zamiarów. Takie to przemyślenia domorosłego stratega po obejrzeniu defilady 15 sierpnia. Coś czuję, że chcielibyśmy się chwalić, tylko za bardzo nie mamy czym, więc może warto poszukać, nomen omen, na innych frontach.
Teraz będę odważniejszy, ponieważ na poniższe rozważania mam nawet papiery. Rzecz o tym, co młodzież ma czytać, a jakich autorów nie. Wielokrotnie już wołałem i prosiłem, by uwolnić szkołę od polityków. Nici z tego. Każda ekipa majstruje po swojemu. I znowu zmienia się progam nauczania, spis lektur itp. Teraz rozpętała się wojna o Czesława Miłosza. Podobno miał zniknąć z programu nauczania, ale chyba nie zniknie, coś się dzieje. Dla zasady uważam, że oczywiście powinien być, bo to wszak jeden z czterech naszych literackich noblistów (niektórzy uważają że piątym polskim był też Isaac Bashevis Singer, czemu tylko chętnie przyklaskuję), a młodzi ludzie powinni dużo więcej czytać niż im kolejne ekipy rządzące ordynowały. Nie wiem, czy z obawy, że będziemy mieli za mądrych wyborców?
A wracając do Miłosza. Trochę mnie śmieszą ci wszyscy obrońcy poety i eseisty recytujący słynny „Który skrzywdziłeś”, ponieważ większość z nich nie zna żadnego innego utworu tego autora. Poza tym doskonale pamiętam, jak właśnie ci sami obrońcy tego noblisty skrzętnie chcieli przegonić z naszych szkół innego laureata tej nagrody - Henryka Sienkiewicza. Niestety, skutecznie. A w czym mistrz Henryk jest gorszy od mistrza Czesława? Literatura to nie sport i trudno w ten sposób porównywać dokonania obu pisarzy, ale z lekką satysfakcją przytoczę, iż Miłosza przetłumaczono na 44 języki, a samo tylko „Quo vadis” Sienkiewicza na 59. Powtórzę, nie, nie wyganiajmy Miłosza, ale dajmy młodym ludziom szansę pokochać też Sienkiewicza czy Reymonta. Zaręczam, że przez to będą tylko lepsi. I zaufajmy ich mądrości, a sami potrafmy ją im przekazać. Nie bójmy się, po Sienkiewiczu nie będą chcieli prężyć muskułów narodowych w cepeliowych defiladach. Znajdą tam inne wartości. Przecież po masowej, graniczącej z epidemią, lekturze książek o Harrym Potterze nie wzrosło zapotrzebowanie na miotły do latania.