Mateusz Morawiecki ma swój sukces. Ale zyska tylko chwilę spokoju

Czytaj dalej
Fot. Marzena Bugała-Azarko
Agaton Koziński

Mateusz Morawiecki ma swój sukces. Ale zyska tylko chwilę spokoju

Agaton Koziński

Dobre wyniki gospodarcze za pierwszy kwartał dają Mateuszowi Morawieckiemu chwilę spokoju. Ale tak dobre informacje dla obozu władzy musi przynosić częściej. Tylko w ten sposób uzyska polityczną siłę, której dziś mu brakuje.

Morawiecki ma czas do wiosny - taką informację kolportował w ubiegłym roku jeden z ważnych osób ekipy rządowej. Była jesień, GUS po raz kolejny przedstawił rozczarowujące wyniki gospodarcze. Dane może nie były złe, PKB rosło w tempie wyraźnie przekraczającym 2 proc. - dla zdecydowanej większości państw Europy Zachodniej wynik nieosiągalny. Ale dla rządu PiS, który w kampanii śmiał się z „zielonej wyspy” Platformy i obiecywał gospodarczy skok jakościowy po przejęciu władzy, takie wyniki nie mogły być satysfakcjonujące.

Dlatego coraz częściej pod adresem Morawieckiego pojawiały się słowa krytyki. Wprawdzie oficjalnie ciągle podkreślano, że ma on przede wszystkim skupić się na realizowaniu swojego planu, bo nie jest ważna wysokość wzrostu, tylko jego jakość (mówił tak m.in. Jarosław Kaczyński), ale w rozmowach prywatnych ton był już całkowicie inny. - Jeśli Morawiecki nie będzie miał dobrych wyników w pierwszym kwartale 2017 r., to grunt pod nogami zacznie mu się palić - mówiono w kręgach rządowych.

Wtorkowa informacja GUS-u, że PKB w pierwszym kwartale tego roku skoczyło o 4 proc. (licząc rok do roku), nastroje w Ministerstwie Rozwoju uspokoiło. Morawiecki ma wreszcie sukces, na który czekał niemal półtora roku. Te 4 proc. to drugi najlepszy wynik w ciągu ostatnich pięciu lat - gospodarka szybciej rozwijała się jedynie w trzecim kwartale 2015 r. (końcówka rządów PO-PSL). Wcześniej wynik przekraczający 4 proc. zanotowaliśmy w trzecim kwartale 2011 r. W ogóle w tej dekadzie kwartalny wzrost powyżej 4 proc. miał miejsce dopiero szósty raz. Dla porównania - w poprzedniej dekadzie (lata 2001-2010) kwartalne PKB przeskakiwało 4 proc. aż 21 razy. W dodatku zdarzały się takie momenty (10 razy), gdy przebijał się on poziom 6 proc. W obecnej dekadzie rekord to 4,6 proc.

Skąd wzięły się te 4 proc.? - Trzeba pamiętać o niskiej bazie. W 2016 r. doszło do załamania w inwestycjach, co przełożyło się na niskie PKB. Teraz ruszyły środki unijne i inwestycje publiczne. Ale pod względem wartości inwestycji jesteśmy na poziomie 2015 r. Ciągle brakuje długoterminowych inwestycji przedsiębiorstw prywatnych, na przykład budów nowych fabryk - tłumaczy ekonomista Marek Zuber.

Na dobry wynik w pierwszym kwartale pracowały nie tylko inwestycje. - Nastąpił wyraźny wzrost eksportu. Dynamika w pierwszym kwartale była wyższa niż w poprzednich latach. To efekt poprawy koniunktury w strefie euro. Poza tym rośnie konsumpcja. Nie znamy dokładnych danych, ale wiele wskazuje na to, że poprawa na rynku pracy, wzrost pensji i program 500 plus sprawiły, że doszło do ożywienia w konsumpcji. W dodatku mamy najniższe stopy procentowe w historii - dodaje Marek Zuber.

Powody, które doprowadziły do ożywienia gospodarczego, będą obowiązywały przynajmniej do końca roku obecnego. Ta uwaga dotyczy przede wszystkim niskiej bazy - po stosunkowo słabych wynikach w roku 2016, tegoroczne odczyty wskaźników gospodarczych będą się prezentować bardzo dumnie. Ale także inne czynniki będą się utrzymywać. Rząd cały czas będzie wypłacać pieniądze z programu „500 plus”, także stały dopływ gotówki będzie stymulował konsumpcję. A mówimy o potężnych sumach. Roczny koszt tego programu to 23 mld zł, czyli ok. 1,3 proc. PKB. W ubiegłym roku przełożenia tego programu na wzrost gospodarczy zbytnio nie było widać - wyglądało to tak, jakby Polacy każde 500 zł na swoje dzieci od razu chowali do skarpety. Ale chyba już się do tych pieniędzy przyzwyczaili, uświadomili sobie, że to nie chwilowy kaprys władzy, tylko stały, wieloletni program i z tych pieniędzy mogą swobodnie korzystać. Przekłada się to na PKB.

Tak samo jak przekłada się dobra koniunktura w Europie Zachodniej. To także stały trend. Eksport zawsze był jednym z najważniejszych silników ciągnących polski rozwój gospodarczy. Strefa euro - główny odbiorca polskich towarów - po latach zastoju, zaczyna łapać wiatr w żagle. Efekt przynosi program pompowania pieniędzy w gospodarkę zaproponowany przez Europejski Bank Centralny, a także decyzje o porządkowaniu całej strefy euro (choćby poprzez stworzenie unii bankowej, skoordynowanie polityki fiskalnej, czy Europejski Mechanizm Stabilności). Te decyzje pozwoliły opanować ostatni kryzys i odzyskać wzrost gospodarczy. Niemcy, nasz najważniejszy partner, w tym roku będą się rozwijać w tempie 0,4-0,6 proc. PKB co kwartał. W pierwszym kwartale zanotowali 0,4 proc., Polska 1 proc. (licząc kwartał do kwartału). Ta proporcja pewnie się utrzyma, co by oznaczało, że wzrost gospodarczy Polski na koniec 2017 r. przekroczy 4 proc. Jeśli tak się stanie, będzie to najlepszy wynik od 2008 r., kiedy skok PKB wyniósł 4,8 proc. Później ani razu nie udało się przekroczyć 4 proc. Najbliżej byliśmy tego w 2015 r. - wtedy PKB podskoczyło o 3,9 proc.

Polska ma szansę na 4-proc. wzrost PKB w całym 2017 r. Byłby to najlepszy rezultat od 2008 r. Taki wynik buduje Morawieckiego

Nie ma wątpliwości, że ten wynik - jeśli rzeczywiście uda się go osiągnąć - będzie budował Mateusza Morawieckiego. Szef dwóch resortów (rozwoju i finansów) od chwili powołania rządu Beaty Szydło był przedstawiany jako jego duży atut. Opromieniony sukcesami w prywatnym biznesie, nie wahający się ostro krytykować swoich ministerialnych poprzedników, ale też kreślić ambitną wizję rozwoju kraju. Szybko przedstawił skonkretyzowany program działania, który zaczęto nazywać planem Morawieckiego. Komplementy pod jego adresem padały nawet z ust osób z drugiej strony politycznej barykady (ciepło o tym planie mówił choćby Grzegorz Kołodko).

Ale później dobra fala się załamała. Powód? Przeciętne wyniki gospodarcze. Morawiecki argumentował, że brak mu instrumentów do realizacji planów - dostał więc pod kontrolę resort finansów. Ale w kolejnych miesiącach przełomu nie było. Inwestycje dołowały, PKB rosło rozczarowująco wolno, do tego dochodziły jeszcze napięcia wewnątrz rządu, na które wicepremier - nie dysponujący własnym zapleczem politycznym - jest wyjątkowo mało odporny. Nad Morawieckim powoli gromadziły się czarne chmury.

Te 4 proc. za pierwszy kwartał te chmury rozwiewają. Nawet jeśli w tak wysokim wzroście więcej jest skumulowanych czynników gospodarczych niż zasług Morawieckiego. - Na razie ze strony rządu mamy PR. Cały czas czekamy, jakie efekty dadzą jego działania - podkreśla Marek Zuber. Ale też nie jest tak, że Morawiecki nic przez półtora roku wicepremierowania nic nie zrobił. A teraz dzięki dobrym prognozom gospodarczym na ten rok będzie mógł w spokoju czekać, aż zaczną one przynosić efekty.

Największy sukcesy Morawieckiego? Przede wszystkim uszczelnienie systemu podatkowego. Według przewidywań do końca tego roku powinno się w budżecie pojawić nawet 20 mld zł dodatkowo odzyskanych w wyniku skuteczniejszego ściągania VAT oraz CIT. Suma o tyle ważna, bo niemal tyle kosztuje rocznie program „500 plus”. Wyjątkowo skutecznie wicepremierowi udało się uszczuplić szarą strefę w paliwach. To dzięki dodatkowym wpływom z podatków udało się zmniejszyć ubiegłoroczny deficyt budżetowy (zamiast zapisanych w budżecie 2,8 proc. było 2,4 proc.). Podobnie scenariusz może się powtórzyć w tym roku - a także w przyszłym, bo Morawiecki zapowiada, że w 2018 r. wpływy podatkowe wzrosną o kolejne 10 mld zł.

Drugi sukces - pozyskanie inwestorów zagranicznych. Istotny tym bardziej, że tuż po objęciu fotela wicepremiera udzielił kilku wywiadów, podkreślając w nich, że Polska nie może być krajem, w którym firmy zagraniczne znajdują tanich pracowników - zamiast tego trzeba stawiać na polski kapitał i polskie przedsiębiorstwa. Biznes zagraniczny odebrał to jednoznacznie: nie chcą nas w Polsce. Morawiecki jednak szybko zrewidował swój język. Inwestorzy z innych krajów zaczęli być bardzo pożądani. Do tego stopnia, że wicepremier sam jeździć po świecie namawiając firmy na inwestycje w kraju. Największy sukces zanotował w Davos. Podczas forum ekonomicznego spotkał się z Ulrichem Spiesshoferem, prezesem koncernu ABB działającego w branży automatyki i robotyki. Efekt spotkania? Decyzja o utworzeniu w Krakowie Globalnego Centrum Usług Wspólnych ABB. Centrum zajmuje się usługami o charakterze human resources na całym świecie, wykonuje zadanie także dla filii przedsiębiorstwa znajdujących się w w Argentynie czy w Chile. Dzięki temu pracę znalazło ponad 2 tys. mieszkańców Krakowa.

Łącznie inwestycje zagraniczne wzrosły o 74 proc. w porównaniu z rokiem poprzednim. Wprawdzie wprost tego wyniku czytać nie można, tak wysoki wzrost był możliwy z powodu załamania inwestycyjnego w 2016 r., ale sam fakt, że jednak przedsiębiorstwa z innych krajów uznali, że Polska jest krajem na tyle s tabilnym i przewidywalnym, że warto w niego „wkładać” pieniądze, jest sukcesem wicepremiera. Bo to sygnał, że jest traktowany jako odpowiedzialny, godnym współpracy partner.

Duża też w tym zasługa Tadeusza Kościńskiego, wiceministra rozwoju odpowiedzialnego za rozmowy z inwestorami zagranicznymi. Trafił on do resortu rozwoju z prywatnego sektora - i teraz wykorzystuje swoje doświadczenie, które zdobył pracując m.in. w londyńskim City.

Inna zaletą Morawieckiego jest sprawczość. - To jedna z nielicznych osób w rządzie, która dokonuje pozytywnych zmian. Choćby takie programy jak elektromobilność, czy Mieszkanie Plus. Ten drugi bez niego pewnie by nie ruszył. Teoretycznie zajmuje się nim minister transportu, ale uruchomił go BGK Nieruchomości, które podlega pod Morawieckiego - mówi dr Marcin Kędzierski, ekonomista, szef Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.

Czy więc Morawiecki rzeczywiście zdoła zrealizować ambitne założenia zapisane w jego planie? Zapisano w nim 200 różnego działań, które mają pomóc osiągnąć cel: doprowadzić do tego, by PKB na głowę Polaka w 2030 r. było równe 95 proc. przeciętnego PKB per capita w Unii Europejskiej - czyli było takie, jaki dziś jest choćby we Włoszech. Sceptyczny jest Bartłomiej Radziejewski, politolog, redaktor naczelny „Nowej Konfederacji”. - Plan Morawieckiego jest niespójny w dwóch zasadniczych obszarach. Po pierwsze, brakuje na niego pieniędzy. Po drugie, brakuje sprawnego aparatu rządzenia, który jest niezbędny do realizacji tak ambitnego zajęcia. Czegoś w rodzaju „mózgu państwa”, centrum decyzyjnego przy kancelarii premiera. Przez to każdy ponadresortowy projekt ma słabe szanse powodzenia - podkreśla Radziejewski. Wskazuje także inna słabość - tendencje centralistyczne, które przejawia rząd PiS. Te sprawiają, że rozbijać resortowość kraju, ona się jeszcze pogłębia. W ten sposób wprowadzanie ponadsektorowych, przekrojowych działań może się okazać zwyczajnie niemożliwe.

Dlaczego w Polsce nie ma czegoś na kształt Rządowego Centrum Studiów Strategicznych, jednostki, która by pilotowała ponadsektorowo strategiczne projekty? Odpowiedzi są dwie. Pierwsza krąży po korytarzach resortu rozwoju i brzmi: gdyby Morawiecki stanął na czele takiego ciała i zajmował się tylko swoim planem, to nic by nie zrobił - bo nie miałby pełnej kontroli nad codzienną pracą resortów, przez co jego unikatowe kompetencje byłyby jedynie wirtualne. Pewnie jest coś w tym na rzeczy, ale trzeba to czytać z odpowiedzią drugą: kwestią wpływów politycznych. Gdyby kompetencje szefa takiego centrum miały być realne, a nie wirtualne, miałby on władzę porównywalną, albo nawet większą niż szef rządu. Stałby się on nie jednym z wielu członków rządu, były za to sterem, żeglarzem i okrętem w jednej osobie. W świecie polityki trudno sobie taką sytuację wyobrazić.

Bo plan Morawieckiego - choć napisany językiem gospodarczym - jest planem politycznym. Aby wicepremier mógł go zrealizować, potrzebuje do tego wiedzy ekonomicznej, ale przede wszystkim sprawności (i sprawczości) politycznej. Z tym bywa różnie. Starcie stricte polityczne ze Zbigniewem Ziobrą o obsadę stanowiska prezesa PZU przegrał. Wcześniej pojawił się konflikt z Antonim Macierewiczem o program dronowy - i w tej sprawie wicepremier też został z pustymi rękami, nie udało mu się nawiązać współpracy z szefem MON-u. Beata Szydło wodująca projekt „Gospodarka plus” też robi to bez konsultacji ze swoim zastępcą. Właśnie w takich sytuacjach ujawnia się pięta achillesowa wicepremiera: słaba siła polityczna. W starciu z partyjnymi wyjadaczami często odbija się jak od ściany.

Choć nie znaczy, że tak będzie zawsze. Jego atutem będą wyniki. Jeśli będzie mógł częściej chwalić się takimi liczbami jak 4 proc., czy sukcesami jak przyciągnięcie ABB do Krakowa, jego pozycja będzie rosła. W ten sposób Morawiecki ma szansę zapracować sobie na pozycję jednej z najważniejszych osób w obozie władzy w oczach Polaków - rzecz nie do przecenienia w kontekście kampanii wyborczej. Jeśli zachowa wysoką wiarygodność i dzięki temu stanie się frontmanem obozu władzy, który sięgnie po dobry wynik wyborczy, to wtedy takich starć jak to z Ziobrą o stanowisko w PZU przegrywać już nie będzie. Innej drogi nie ma.

Agaton Koziński

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.