Jak wychować dziecko z daleka od ojczyzny? Jak nauczyć je języka polskiego, gdy mama mówi innym językiem niż tata i wszyscy w okolicy? Zaradne i pomysłowe Polki z Chile założyły Klub Małego Polaka.
Klub to nieformalne stowarzyszenie dla kobiet, które mieszkają i wychowują swoje dzieci w Santiago de Chile. Tu mówi się wyłącznie po polsku, a dzieci mają okazję pobawić się z innymi małymi Polakami. Zaś mamy mogą porozmawiać z innymi kobietami w podobnej sytuacji.
Do klubu należy pięcioletni Daniel i dwuletni Lucas, dzieci Magdy Tandyrak. Magda po raz pierwszy przyjechała do Chile w lipcu 2004 roku z Andresem, swoim ówczesnym narzeczonym, teraz mężem, którego poznała w Nowym Jorku. Ze stolicy światowej kultury przeniosła się nagle do zimnego, deszczowego betonowego miasta, w którym nie działo się nic ciekawego. Santiago zdecydowanie się jej nie spodobało.
- Dziesięć lat temu Santiago było zupełnie inne. Dzisiaj można tu iść do kina, teatru, muzeum, wziąć udział w zajęciach dodatkowych z dowolnej dziedziny. Dawniej było to niemożliwe - wspomina Magda. - Niedługo po przyjeździe z rodziną męża pojechałam na wycieczkę w góry. W drodze powrotnej napadnięto na nas. Straciłam paszport i inne ważne rzeczy. Nie zniechęciło mnie to jednak i wraz z mężem postanowiliśmy zostać w Chile, przynajmniej przez jakiś czas.
Do Polski wróciła tylko na chwilę, aby uzyskać nostryfikację dyplomów. Dwa dni po wylądowaniu rozwiozła swoje CV po wszystkich szkołach i zaraz potem dostała posadę nauczycielki.
- Teraz pracuję jako wykładowczyni na dwóch uniwersytetach - mówi Polka z Santiago. - Ze względu na dzieci nie jest to pełen etat, ale nie miałam problemów ze zdobyciem posady. W Polsce znam ludzi z doktoratem, którzy mają problemy ze znalezieniem zatrudnienia.
Co podoba jej się w Chile? Nieziemska przyroda, rozpościerająca się przez trzy strefy klimatyczne, niemalże od zwrotnika do bieguna. Co jej się nie podoba? To, że ludzie, mimo stereotypu wylewnych Latynosów, wcale nie są tak otwarci. W sklepie, owszem, przywitają cię z szerokim uśmiechem i serdecznymi życzeniami miłego dnia, ale długo zajęło jej znalezienie prawdziwej przyjaciółki. Jej własnej, nie znajomej Andresa.
I chociaż wcześniej nie podobało jej się w Santiago, teraz nie chce już mieszkać co chwilę w innym miejscu. Jest zmęczona zmianami. Na pytanie, czy nie chcieliby wrócić do Polski, Magda mówi:
- Mąż, owszem, czasem rzuca pomysłem „a gdybyśmy tak spróbowali szczęścia w Polsce?”. Jednak od kiedy mamy dzieci, zaczęłam cenić sobie ustatkowanie. A poza tym Santiago jest innym miastem niż wtedy; znalazłam tu swoje ulubione miejsca, a rozrywek już tu nie brakuje.
Dominika z Tarnowa przyjechała do Chile półtora roku temu. Swojego narzeczonego Luciano poznała w Australii, gdzie on był na stypendium fundowanym przez chilijski rząd. Podczas ich pierwszej podróży do Ameryki Południowej Chile i sąsiednia Argentyna wywarły na niej bardzo pozytywne wrażenie. Ludzie pomocni, natura zachwycająca, a Santiago to metropolia, w której nie brakuje rozrywki. Kiedy zatem stypendium Luciano się skończyło i zgodnie z kontraktem musiał wrócić do Chile, by odpracować to, co zainwestował w niego kraj, bez wahania przystała na propozycję wyjazdu do jego ojczyzny. Tymczasem pierwsze, co ją spotkało w nowym, wynajętym mieszkaniu, to kradzież.
- Przywieźliśmy niewiele rzeczy. W prawie pustym mieszkaniu były tylko moje kosmetyki w łazience i pieniądze w szafce - opowiada Dominika. - Firma, którą wynajęliśmy do położenia podłóg, przysłała do nas paru pracowników. Poczęstowałam ich po polsku herbatą i czymś do jedzenia, chociaż nie mieliśmy nawet garnków. Po zakończeniu roboty wszyscy grzecznie się pożegnali, dali zwyczajowego buziaka w policzek i wyszli. Niedługo potem zorientowałam się, że z szafki zniknęły pieniądze. Nie wszystkie, pewnie dlatego, żebym nie była pewna, czy na pewno tyle miałam. I w dodatku zginęły moje perfumy z łazienki.
Dominika jest adwokatem. Zadzwoniła do firmy i poinformowała, że jeśli skradzione rzeczy nie wrócą, to sprawców czekają kłopoty. Wszystko zostało zwrócone.
Młoda Polka za parę miesięcy wraca do kraju. We wrześniu planują z Luciano wesele. W Santiago odwiedziło ją wielu znajomych z Polski. Wszyscy zgodnie twierdzili, że Chile jest przepiękne: pustynia, najsuchsze miejsca świata, wulkany, wieloryby. I jeszcze samo Santiago położone w dolinie, wysoko w górach. Dominika spędziła tu jednak więcej czasu niż dwa tygodnie na urlopie. Widziała więcej niż piękne obrazki z biura podróży. Uderzyło ją wyraźne rozwarstwienie społeczne, slumsy 20 minut od centrum miasta, problemy z bezpieczeństwem, częste napaści. To wszystko sprawia, że po weselu Dominika nie chce wracać do Chile. Z narzeczonym planują zostać w Polsce lub wyprowadzić się znowu do Australii. W Chile zresztą jako prawnik ma ogromne trudności z uzyskaniem nostryfikacji dyplomu.
- Siostra mojego narzeczonego jest dentystką. Mieszka w wynajętym mieszkaniu, jej kredyt za studia ciągnie się od wielu lat i przez wiele jeszcze będzie go spłacać. Myślę o znajomych dentystach w Polsce, którzy żyją w prawdziwych luksusach w porównaniu z jej sytuacją - komentuje Dominika. - Służba zdrowia w Chile jest bardzo droga, co zamienia każdą chorobę w pasmo kosztownych wydatków. Uniwersytety są płatne, nierozwiązana jest sprawa bezpłatnej edukacji. To prawda, że Chilijczycy zarabiają dobrze, ale swoje miliony wydają na coś, co my w Polsce mamy za darmo lub za małe pieniądze.
Ewelina z Lublina przyjechała do Chile ze swoim mężem Tomasem, który bardzo chciał wrócić do swojej ojczyzny. Poznali się w Portugalii, gdzie Ewelina pracowała w organizacji studenckiej, zajmując się imprezami dla studentów z wymiany. Jednym z nich był Tomas, stypendysta doktorant z Chile.
Po roku w Polsce przeprowadzili się do Santiago. Właśnie minęły jej drugie święta poza domem. Niedawno znalazła pracę w marketingu internetowym, czyli w branży, w której pracowała wcześniej w Polsce. W Chile czas pracy jest wydłużony, ale każdy ma w środku dnia obowiązkową przerwę obiadową. Z tego powodu ludzie kończą później niż w Polsce, o 18-19. Ewelinie dojazd do pracy pochłania co najmniej pół godziny, a czasem nawet godzinę w jedną stronę autobusami miejskimi i metrem. Dlatego często do torebki pakuje buty do biegania i wraca do domu truchtem. Tym sposobem odhaczoną ma też siłownię, którą inaczej ciężko byłoby wcisnąć do napiętego grafiku. Drogi w tej okolicy nie są tak ruchliwe. Gdyby Ewelina mieszkała w centrum, bieganie byłoby niemożliwe w szalonym ruchu drogowym. To, co się podoba Ewelinie w jej pracy, to atmosfera. Mimo że zarabia w okresie próbnym trochę mniej niż na podobnym stanowisku w Polsce, chociaż pracuje więcej godzin tygodniowo, to klimat w pracy ma niepowtarzalny. Ewelina czuje się tam naprawdę dobrze. Prawie wcale nie doświadcza stresu. Wszyscy są koleżeńscy i pomocni. Polecenia są jasne i konkretne. Nie ma napięcia, nerwów, zabójczego tempa.
Ewelinie podoba się otwartość Chilijczyków, więzy bliskości w rodzinie męża, dobre jedzenie, zupełnie odmienne od tego polskiego (chociaż jedna wizyta w restauracji z owocami morza skończyła się dla niej wizytą na pogotowiu po ataku ostrej alergii). Jest towarzyska i nie ma trudności ze znalezieniem znajomych, ale brakuje jej trochę rozmów po polsku. Chodzi więc na msze po polsku w jednym z kościołów w Santiago, bierze udział w spotkaniach organizowanych przez polską ambasadę. Ostatnio było spotkanie opłatkowe, na które zaproszeni zostali wszyscy Polacy w Santiago. Każdy przyniósł coś słodkiego.
Ewelina i jej mąż chcieliby, by ich dzieci urodziły się w Chile, ale chociaż przez chwilę mieszkały i wychowywały się w Polsce. Żeby miały styczność z polską kulturą i językiem. Dlatego mają w planach wrócić za parę lat do Polski, choćby na jakiś czas. Na razie jednak żyje im się w Chile bardzo dobrze i najbliższe plany wiążą z tym właśnie krajem.
W Chile, na samym końcu Ameryki Południowej, mieszka obecnie 3 tysiące Polonusów, potomków powojennej emigracji, i ok. 800 Polaków na wyjeździe, w tym dwoje studentów na półrocznej wymianie. Pierwszym Polakiem był tu budowniczy kolei przez Andy, Ignacy Domeyko. Ostatnio za mężem trafia tu też coraz więcej Polek. Nauczyły się hiszpańskiego, zarabiają, wychowują swoje dwujęzyczne dzieci, którym czasem miesza się polski z hiszpańskim. Do rodzinnego domu starają się jeździć przynajmniej raz do roku. Choć z biegiem lat coraz rzadziej udaje się przeskoczyć Atlantyk i 13 tysięcy kilometrów.
Autorka: Katarzyna Strauchmann