Matki, teściowe i synowe, czyli kilka słów o trudnej sztuce kompromisu
Zadano mi ostatnio pewne pytanie: czy to jest normalne, że dorosły mężczyzna nie może żyć bez swojej matki, a ona bez niego? A potem wysłuchałem następującej historii: oto mamy małżeństwo z ośmioletnim stażem i jednym dzieckiem. Wszystko byłoby między nimi dobrze, gdyby nie jego matka. Dzień zaczyna od telefonu, czy u syna wszystko w porządku i tak samo kończy dzień. Nie umie bez niego żyć, prosi go o każdy drobiazg, jakby nic nie umiała sama zrobić i on wtedy musi od razu do niej jechać i jej pomagać. Jego żonę natomiast (to właśnie ona zwróciła się do mnie z tym pytaniem) całkowicie ignoruje. To wywołuje między nimi kłótnie i niszczy ich związek. On jednak uważa, że jest zobowiązany do pomocy mamie i nie widzi w jej zachowaniu nic złego. Na zakończenie usłyszałem drugie pytanie: czy nieunikniony jest rozwód, czy da się coś z tym zrobić.
Czy to historia stara jak świat? Owszem, tak, przedstawiana już w antycznych tragediach, powtarza się z pokolenia na pokolenie. Nie we wszystkich rodzinach oczywiście, ale tu akurat mamy zastanowić się, co poszło nie tak. Przecież syn ma swoją rodzinę, jego matka została babcią, jego żona mogłaby liczyć na jej pomoc. Same dobre wiadomości, a jednak ich dalsze losy zawisły na włosku. Najwyraźniej w ich świecie władzę przejęły uczucia inne niż miłość.
Walka o władzę, pozycję i posiadanie również jest stara jak świat. Tak samo jak zazdrość. Przyjemnie jest wygrywać, przykro jest czuć się pokonaną. Zdarza się, że ludzie (niektórzy) w naturalnym porządku rzeczy, w którym wszystko się zmienia i w którym tylko przez pewien czas jest nam dane pełnić jakąś rolę, widzą rywalizację, a nie przemianę pokoleń. To tak jakby złość o to, że nie jest się już tą najważniejszą w życiu syna, była związana nie z tym, że dorósł i zapragnął zostać mężem i ojcem, tylko z obecnością „tej nowej”, widzianej jako uzurpatorka, która ograbiła matkę z jej ukochanego dziecka. Nie można jej do końca usunąć, ale przynajmniej można ją ignorować, uczynić persona non grata, pozbawić rodzinnego „obywatelstwa”.
Nie znaczy to jednak, że wszystkie teściowe są czarnymi charakterami i że to zawsze ich wina. Matki są po prostu bardziej... macierzyńskie. Od samego początku mają ze swoimi dziećmi niezwykle silną więź, przecież przez kilka miesięcy dziecko było dosłownie ich częścią. Zazwyczaj jest im trudniej rozstawać się ze swoimi dziećmi niż ojcom, którzy od początku są nieco z boku, są „tym trzecim”, poniekąd „pierwszym obcym”. Jest to oczywiście uogólnienie, bo te uwarunkowane częściowo biologicznie, a więc adekwatnie wiązane z jedną albo drugą płcią cechy osobowości są przecież obecne w różnych proporcjach u wszystkich ludzi i tworzą różnorodne, indywidualne style myślenia i sposoby odczuwania.
Być może syn nadal odczuwa miłość do matki i w naturalny sposób chce służyć jej pomocą. A może nadal nie rozstał się z nią, do niedawna najważniejszą kobietą w jego życiu, która go urodziła i wychowała i chciałby jeszcze przez jakiś czas pozostać w roli dziecka, które otrzymuje opiekę i na razie nie w smak mu rola męża i ojca, tego „obcego”, który ma opiekować się innymi i samodzielnie walczyć z przeciwnościami losu? Tego w tym momencie nie wiemy, tak samo jak nie wiemy, czy nie jest to historia autorytarnego wychowania w posłuszeństwie i lęk przed odmówieniem matce albo subiektywne spojrzenie żony, która chciałaby go mieć tylko dla siebie i drażnią ją jakiekolwiek ślady obecności teściowej - rywalki.
Możliwe, że obie kocha równie mocno i pozostaje w nieustającym konflikcie, którą wybrać, po czyjej stronie się opowiedzieć, na prośbę której z nich zareagować. Będzie musiał wybrać. Tak samo jak każda z nich, bohaterek tej historii. Rozwód byłby rozwiązaniem tragicznym, w którym zwyciężyłyby zachłanność, nienawiść i mordercze pragnienie wykluczenia rywalki. I to nie tylko rywalki matki - teściowej albo żony - synowej. Musiałby w tym wziąć udział i mąż - syn, który albo padłby ofiarą ich konfliktu, albo okazałby się zbyt słaby lub zbyt tchórzliwy, żeby zmierzyć się z tą sytuacją i wytrzymać zarzuty jednej i drugiej strony. I wreszcie największym przegranym byłaby cała trójka, a dokładniej ich zdolność do funkcjonowania w świecie, w którym nic nigdy nie jest dane ani na zawsze ani na własność, nie bywa jednoznaczne i bezkonfliktowe. Wszyscy musimy nieustająco budować kompromisy, rezygnować z niektórych pragnień i ambicji, zrzekać się roszczenia bycia tymi, którzy zawsze wygrywają i zawsze mają rację. Jest to nie lada sztuka, której uczymy się przez całe życie i bywa, że jest to nauka bolesna, ale tylko w ten sposób możemy chronić siebie i naszych bliskich przed tragedią rujnującej wojny, czy to w wąskim gronie rodzinnym, czy też w jakiejkolwiek innej, nawet tej największej, światowej skali.