Męża trzeba czasem zaskoczyć. Zrobiłam to po 30 latach małżeństwa

Czytaj dalej
Fot. Grzegorz Dembiński
Karolina Koziolek

Męża trzeba czasem zaskoczyć. Zrobiłam to po 30 latach małżeństwa

Karolina Koziolek

Mówi o sobie, że wchodziła w dorosłość ze świadomością uległej „kury”, ale już nią nie jest. Joanna Jaśkowiak, notariusz, żona prezydenta Poznania, opowiada, na kogo jest wściekła, co sądzi o "dobrej zmianie", patriarchacie oraz jak zaskoczyła męża.

Na kogo jest Pani taka wściekła?
Na „dobrą zmianę”. To nawet nic personalnego, po prostu, gdy obserwuję działania rządzących, narastają we mnie negatywne uczucia. Zacznę od mojego prawniczego podwórka, od tego jak się uchwala nowe przepisy albo raczej przekracza podstawowe zasady ich uchwalania. Często otwieram gazetę rano, czytam i myślę sobie: to niemożliwe, nie wierzę, zaraz się obudzę. Wiele jest takich sytuacji, dotyczą choćby wycinki biednych drzew. To budzi opór, wściekłość. Negatywne uczucia dotyczą także sposobu prowadzenia dyskursu publicznego i lekceważącego stosunku do obywatela.

Mówiła Pani podczas swojego, słynnego już wystąpienia na placu Wolności, że zauważa w partii rządzącej pogardę, wręcz nienawiść do kobiet. Gdzie Pani ją widzi?
Nie chodzi tylko o kobiety, ale o typ ludzi, których nie akceptuje PiS - tych, którzy myślą inaczej, czują, wyglądają czy zachowują się inaczej. To partia, która ma w sobie mało miłości czy zrozumienia już nie tylko dla swego bliźniego, ale także dla zwierząt, roślin, środowiska. Dla wszystkich, którzy są w jakiś sposób słabsi lub inni. Kobieta w świecie PiS ma swoje miejsce gdzieś między wycinanymi drzewami a upolowanymi zwierzętami.

Przekonuje Pani, że prawica ogranicza kobiety w wyborze swojej drogi i stylu życia. Czuje to Pani na co dzień?
Zacznę od praw reprodukcyjnych. Uważam, że ostatecznie to kobieta powinna decydować. To kobieta jest w ciąży, rodzi dziecko i tak naprawdę to ona jest za nie całe życie odpowiedzialna. Zostałam matką wcześnie, miałam 22 lata. Gdy maleństwo się urodziło, zrozumiałam, że to jest ktoś, za kogo jestem w stu procentach odpowiedzialna, i za kogo będę odpowiedzialna już zawsze. Bez względu na to, czy mój syn ma 5, 10 czy 50 lat. Póki żyję. Zawsze będę myślała o tym, żeby nieba przychylić „kochanemu Synusiowi mamusi”. Samo macierzyństwo to niezwykła siła. Proszę mi wierzyć, że jeśli 30-letni syn nocuje u mnie w domu, to śpię inaczej, bardziej czujnie - słyszę, gdy się w nocy wierci w łóżku. Ojcowie tego nie mają. Męża nie budzi chodzący w nocy po domu syn. Mojego ojca też nie budziło. Zresztą to były zupełnie inne czasy, gdy mężczyźni nie angażowali się w wychowywanie dzieci. Mojego ojca prawie nie było w domu. Absolutnie mi nie żal. Wokół było wiele kobiet: mama, ciotki, babcie. Było wesoło.

Co z tymi prawami reprodukcyjnymi?
Tak naprawdę nie chodzi o aborcję, jest ona tylko pretekstem. Chodzi o to, że zakazując jej, prawica chce nas wtłoczyć w rolę ustanowioną dla kobiety przez zasady patriarchatu. Ma się spełniać głównie jako matka. Prawica ma dla kobiet gotową receptę, zasadę 3K: Kinder, Küche, Kirche. Nie mam gwarancji, że politycy PiS nie wpadną na pomysł, by kobiety nie pracowały, ograniczą nam dostęp do rynku pracy. Przecież program 500 + już wywołał taki efekt, choć chyba niezamierzony. Kobiety rezygnują z pracy, zajmują się domem. To może dla tych kobiet wygodne, ale czy w dłuższej perspektywie będą szczęśliwe? Niezależność finansowa daje kobiecie niezależność psychiczną, pozwala na podjęcie radykalnych decyzji, gdy np. w małżeństwie źle się dzieje. Gdy kobieta jest zależna finansowo, nie ma wyboru, musi znosić sytuacje, które nie są dla niej korzystne. Gdy kobieta pracuje i ma swój dochód, może w pewnych sytuacjach powiedzieć: nie, nie zgadzam się.

Patriarchat jest faktem. Niektórzy przekonują, że to najniebezpieczniejsza choroba społeczna. Pani również tak uważa?
Mężczyznom wolno więcej. Wystarczy przyjrzeć się reakcji na moją wypowiedź podczas wystąpienia na placu Wolności, gdzie dosadnie wyraziłam swoje uczucia. Gdyby użyte przeze mnie „to słowo” padło z ust mężczyzny, sprawa przeszłaby bez echa. Czyli mimo, że jestem samodzielną kobietą, wykształconą, prowadzącą firmę, zarabiającą pieniądze, płacącą podatki, wolno mi mniej niż mężczyźnie. Kobiety mają być miłe i grzeczne, a za każdą niegrzeczność zostajemy ukarane.

Po Pani wystąpieniu rozmawiałam z jednym z poznańskich profesorów, który komentował je, twierdząc, że użyła Pani słów nieprzeznaczonych dla kobiet. Od kobiet chce się słyszeć ładne słowa.
Dlaczego? Jako kobieta mam te same prawa. Także te same obowiązki. Obowiązków mam wręcz więcej, ponieważ spełniam te tradycyjnie postrzegane dotąd jako męskie: pracuję, zarabiam, remontuję, jeżdżę na myjnię, ale równolegle nadal zajmuję się domem, robię zakupy, piorę, akurat nie prasuję, bo tego wyjątkowo nie znoszę. Jednak ogarniam całość życia domowego. Z koleżankami twierdzimy, że najbardziej w życiu przydałaby nam się żona.

Chce Pani powiedzieć, że kobiety straciły na emancypacji?
Absolutnie nie. Zyskałyśmy swobodę. Gdy jestem w sytuacji, która mi nie odpowiada, mam możliwość powiedzieć nie. Nie chcę, żeby to wyglądało, że narzekam na nadmiar obowiązków, pokazuję tylko, jakie są fakty. Lubię zajmować się domem, rządzić. Ostatnio był u mnie syn z rodziną i żartował, że bardzo brakowało mi kogoś, kogo mogłabym poustawiać. Męża ciągle nie ma, więc ktoś musi rządzić. Widzi pani, mężczyźni spełniają się poza domem, angażują się w działalność społeczną, polityczną…

Pani to nie kusi?
Nie kusiło.

Czas przeszły jest zamierzony?

Doszłam do momentu, gdy zaczęłam zastanawiać się, czy nie będę miała do siebie pretensji, jeśli czegoś nie zrobię. Rozumiem i akceptuję zasady związane ze zmianą partii rządzącej. Jednakże zmiana partii rządzącej nie powoduje, że ktoś nagle dostał prawo do wywrócenia dotychczasowego porządku prawnego do góry nogami.

Co chce Pani zrobić?
Chciałabym się zaangażować w sprawy dotyczące kobiet. Myślę, że Puszczą Białowieską zajmą się jednak ekolodzy, poza tym to trochę daleko. Zajmę się swoim podwórkiem. Niedawno uczestniczyłam w spotkaniu organizacyjnym Kongresu Kobiet. To wielkie wydarzenie, które pierwszy raz odbędzie się poza Warszawą i to w Poznaniu. Chciałabym zaangażować się w tę inicjatywę. Proszę spojrzeć, że brakuje oferty dla kobiet w moim wieku. Takich, które mają już dorosłe dzieci i przez to więcej czasu, ale są jeszcze w pełni aktywne. W „babciowy” wiek wchodzi obecnie rzesza kobiet wykształconych, samodzielnych, aktywnych, tych, które chcą czegoś więcej. Społeczeństwo się starzeje i starszych kobiet będzie coraz więcej. Nie chcemy ograniczyć się do bawienia wnuków, choć to wspaniałe zajęcie.

Jak wyobraża sobie Pani swoje zaangażowanie w praktyce? Poza tym, że będzie Pani na Kongresie Kobiet i Pani wystąpienie będzie równie mocne, jak ostatnie.
(Śmiech) To ostatnie trudno chyba będzie przebić. W niedzielę byłam na bardzo miłym spotkaniu, rozmawiałam z panią Ewą Łowżył [artystką, założycielką Kontener Art. - przyp. red.]. Opowiadała o pomniku Czarownicy z Chwaliszewa, który miał powstać w Poznaniu. Sprawa straciła rozpęd, jest trudna do przeprowadzenia. Jednak dlaczego nie nazwać nowego parku w starym korycie Warty imieniem Czarownicy z Chwaliszewa?

Park Czarownicy? Mam obawy, czy to przejdzie.
No właśnie, a dlaczego? Kobieta została spalona na stosie za czyny, których pewnie nie popełniła i po procesie, który znacząco odbiega zasadami od dzisiejszych. Z „czarownicami” było tak, że wzbudzały strach, ponieważ to były te, które wiedziały, miały „moc”. Wiedziały, jak i czym leczyć, umiały odbierać porody. Były niezależne.

Czyli Poznań może spodziewać się, że włączy się Pani w podobne inicjatywy?
Chciałabym. Dzieci dorosły. To jest ten moment. Nigdy dotąd nie angażowałam się w działalność społeczną ani polityczną. Spóźniłam się na Solidarność. Obalanie komunizmu mnie ominęło.

Polityka?
Nie planuję na razie zapisać się do żadnej z partii. Faktem jest, że nie ochłonęłam jeszcze po wystąpieniu na placu Wolności. Jestem zaskoczona reakcją. Spodziewałam się, że będzie „szum”, ale tego, że pojawię się w głównym wydaniu Wiadomości, obok Donalda Tuska, to nie. (śmiech). Jestem bardzo wdzięczna mężowi, że wsparł mnie i był ze mną podczas wystąpienia na placu Wolności. Nie mam doświadczenia w takich sytuacjach i cieszyłam się, że jest tam ze mną. Spotkałam się z wieloma serdecznymi komentarzami, słowami wsparcia. Aż mi miło. Dziękuję w tym miejscu wszystkim. Co dalej z moją aktywnością? Muszę nad kilkoma sprawami jeszcze się zastanowić, dać sobie czas.

Stworzy Pani coś swojego?
Nie ma takiej potrzeby. Jest tyle ruchów, stowarzyszeń, fundacji, można się włączyć w ich działania.

Dlaczego? Ostatnio oglądałam film dokumentalny opowiadający historię izraelskiego tancerza i choreografa Ohada Naharina. Przyjechał do Nowego Jorku, dostał pracę w jednej z kultowych grup tanecznych, ale zaryzykował, odszedł i założył własny zespół, który później odniósł światowy sukces. To tak, jakbym po kilku miesiącach odeszła z „New York Timesa”, stwierdzając, że założę własną gazetę. Nie chciałaby Pani tak?
Są wybitni ludzie i są przeciętni (śmiech). Są mężczyźni i są kobiety. My odpowiadamy często za przyziemne sprawy i to nas obciąża. Przede wszystkim czasowo. Często po spełnieniu wszystkich przyziemnych obowiązków brak już nam energii na dodatkową działalność zewnętrzną.

Jak Pani została notariuszką?
Panią notariusz. Nie notariuszką. Zamierzałam zostać lekarzem, jak ojciec. Odmieniło mi się dopiero w połowie maturalnej klasy, co spowodowało, że ojciec nie odzywał się do mnie przez pół roku. Na szczęście stratę zrekompensowała mu moja siostra, która została ginekologiem. Poszłam na studia z małej miejscowości, wręcz z zza wsi, jak to nazywam. Mieszkaliśmy w Słup-cy, gdzie ojciec był pediatrą, ale przeprowadziliśmy się potem w okolice Giewartowa nad Jeziorem Powidzkim, gdzie byliśmy tylko my i sąsiedzi. Było pięknie, ale samotnie. Gdy wybierałam aplikację notarialną, ten zawód wyglądał zupełnie inaczej. Nie było prywatnych kancelarii, ale państwowe etaty. Miałam być urzędnikiem państwowym. Notariat jednak sprywatyzowano i trzeba było zabrać się za prowadzenie firmy. Ciągnę swoją już od 20 lat i powiem tak: nigdy o tym nie marzyłam. Biznes to w genach ma mój mąż. Wiadomo było, że etat sędziowski to nie jest droga dla niego. Zaczynałam moje myślenie o karierze zawodowej jak typowa „kura” poddana prawu patriarchatu. Wcale nie marzyłam, że będę niezależna finansowo. Miałam być żoną, matką, mieć trójkę dzieci, z czego akurat nic nie wyszło, bo mam jednego syna. Może też po części dlatego, że syn urodził się z rozszczepem wargi i podniebienia, wymagał więc więcej opieki, konieczne były cztery operacje, opieka logopedy i nieustająca opieka ortodonty. Nie zamieniłabym go na nikogo innego ani na tę trójkę dzieci.

Co się stało, że kura przeobraziła się w rajskiego ptaka, świadomego swojej wartości, samodzielnego w myśleniu?
Może kura dojrzała, może jej pawi ogon urósł (śmiech). Trzydzieści lat małżeńskiego życia to ocean czasu. Człowiek dorasta. Zmienia patrzenie na rzeczy, które kiedyś uważał za oczywiste i pewne.

Nie żałuje Pani decyzji męża, by zostać prezydentem Poznania?
Myślę, że mąż jest odpowiednim człowiekiem na tym stanowisku. Jest w stanie wiele zrobić dla Poznania, wiele już zrobił. Natomiast prywatnie wolałabym, żeby nasze życie tak się nie potoczyło. Osiągnęliśmy etap, gdy moglibyśmy zacząć korzystać z tego, co wypracowaliśmy. Ustabilizowała nam się sytuacja finansowa, mamy wnuczkę Emilię, która jest samą radością, ładne mieszkanie w Szklarskiej Porębie. Moglibyśmy korzystać z wolnego czasu. Jednak życie zamiast zwolnić, znowu nabrało tempa. I to bardzo szybkiego. W rezultacie prawie się nie widujemy.

Jednak wspiera Pani męża, widać Panią przy jego boku podczas wielu wydarzeń.
Staram się. Może wobec tego nie do końca wyzwoliłam się z patriarchalnych wzorców?

Michelle Obama, jako pierwsza dama również stała zawsze przy mężu. Uważa Pani, że to uleganie patriarchalnym wzorcom?
Może jednak nie. Ich małżeństwo to akurat piękny przykład w polityce. Widać tam uczucie, radość ze wspólnego przebywania i wspólnej pracy.

Na jednej z ostatnich sesji Rady Miasta radny Michał Grześ podczas oficjalnego wystąpienia zwrócił się do prezydenta, by zadbał o żonę, o Panią. Było to spowodowane mailami, jakie trafiły m.in. do radnych, w których mowa o Państwa separacji i jej domniemanych powodach.
Przez trzydzieści lat małżeństwa zdarzały się różne sytuacje. Nie jesteśmy standardowym małżeństwem. Praca, którą mąż wykonuje, jest związana z ogromnym obciążeniem psychicznym oraz pewnymi niedogodnościami. Jedną z nich są obraźliwe napisy na płocie, a inną maile dotyczące prywatnego życia. Trzeba się z tym liczyć. Ludzie zawsze będą gadać. Czy nasza sytuacja małżeńska przeszkadza mężowi w sprawowaniu funkcji? Myślę, że nie przeszkadza, dotyczy przecież życia prywatnego. Rozumiem, że gdyby to rzutowało na sprawowanie funkcji prezydenta, wówczas Rada Miasta mogłaby być zaniepokojona czy zainteresowana.

Opinię publiczną interesuje życie prywatne polityków. Wystarczy spojrzeć na Ryszarda Petru i Joannę Schmidt.
No właśnie. I komu się bardziej oberwało, a na kogo spadło odium społecznego potępienia? Na kobietę. Z tego, co wiem, pani poseł jest rozwiedziona, ma zatem prawo układać swoje życie osobiste. A to, że wcześniej mówiła, jak ważne są dla niej dzieci, rodzina? Trzeba znaleźć złoty środek między sobą a rodziną. Jako matka jestem też pewna, że dzieci są dla niej ważne w dalszym ciągu. Zmiana partnera takich spraw nie zmienia.

Nie obawia się Pani oceniania?
Przez ponad dwadzieścia lat swojej pracy zawodowej zetknęłam się z bardzo różnymi sytuacjami i układami między ludźmi. Życie pisze niesamowite scenariusze, znacznie bogatsze i bardziej skomplikowane, niż są w stanie wymyślić scenarzyści. Niewiele mnie dziwi i gorszy. Jeżeli ludziom pewne rzeczy odpowiadają, to jakie mamy prawo ich oceniać. Warto zadać sobie trud zrozumienia innych. Oburzyć się jest łatwo, potępić jest łatwo, kamieniem rzucić jest łatwo. Zrozumienie wymaga wysiłku. Myślenie boli. Gdy ktoś sprawuje funkcję publiczną, to nie oznacza, że automatycznie staje się święty, nieskazitelny. Po trzydziestu latach małżeństwa można mieć siebie czasem dość. To nie znaczy, że nie lubimy swojego towarzystwa i ze sobą nie przebywamy. Osobiście jestem z tego pokolenia, które woli naprawiać niż wyrzucać. Naprawia się, rozmawiając, próbując osiągnąć porozumienie. Czasami trzeba kogoś zaskoczyć po tych trzydziestu latach małżeństwa, aby powróciło zainteresowanie. Jesteśmy też przed remontem, a remonty, jak wiadomo, generują ogromny stres. Dach przecieka, taras przecieka, są stare instalacje i nieszczelne okna. Największą różnicę między mną a moim mężem definiuje nasze podejście do remontów: ja uwielbiam remonty i zapach schnącego betonu, a on niestety nie. Być może minęłam się z powołaniem i powinnam być budowlańcem. Dostałam od męża błogosławieństwo, żeby zająć się remontem po swojemu. I jestem bardzo zadowolona.

Nie obawia się Pani, że ktoś Wam zarzuci hipokryzję?
Jeśli ktoś nie rozumie, że życie nie jest albo czarne, albo białe, że jest wieloma odcieniami szarości, to jest jego problem. To trudna sytuacja i politycznie, i osobiście. Trzeba znaleźć złoty środek.

W czym Pani widzi kobiecą siłę?
Siła kobiety tkwi w jej odpowiedzialności - za siebie, za dziecko, za rodzinę, za kraj. Zadanie nałożone na kobietę będzie zawsze wykonane. Odpowiedzialność to jej największa i najważniejsza cecha. Źródłem jej siły jest też macierzyństwo. Tkwi w nim siła, która daje kobiecie ogromną moc do działania. Myślę, że kobiety w ogóle są silniejsze od mężczyzn. Są w stanie znieść więcej bólu, nawet upokorzenia dla rzeczy, które uważają za ważne. Choć lepiej czasem powiedzieć nie. Ale do tego potrzebne jest poczucie niezależności finansowej. Do niego każda kobieta powinna dążyć.

Karolina Koziolek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.