Mężczyzna, gdy zostaje sam... wyrusza w podróż
Poznański przedsiębiorca Dominik Fórmanowicz lubi podróżować, a ostatnio zadebiutował jako autor książki
Dlaczego wybrał się Pan na pieszą pielgrzymkę Drogą Świętego Jakuba, czyli Camino de Santiago do Santiago de Compostela?
Początkowo wynikało to z bardzo prozaicznych powodów. Po prostu lubię chodzić i większość moich wyjazdów sprowadzała się do tego, że gdzieś jechałem, a potem ileś kilometrów chodziłem pieszo. O Santiago de Compostela usłyszałem, będąc w Portugalii. Stwierdziłem, że pójdę, ale początkowo nie było głębszych, potencjalnych pobudek ku temu. One się potem pojawiły na trasie. Dopiero podczas drogi odczułem, że to dość duże przeżycie. Nawet jeśli nie religijne, to na pewno duchowe i emocjonalne. Stąd ten pomysł. Miałem akurat miesiąc wolnego, a tyle trzeba na tę trasę. Więc poszedłem. A potem się okazało, że warto to powtórzyć. I w ubiegłym roku znowu poszedłem tą samą drogą. W tym roku szedłem 31 dni.
Ile kilometrów dziennie Pan przemierzał?
Od 25 do 30. Gdy szedłem pierwszy raz, bywały dni, że robiłem nawet 40, ale tym razem było to za dużo.
Wspomniał Pan, że najpierw była Portugalia, a potem dopiero Santiago.
To były dwa zupełnie oddzielne wyjazdy, ale właśnie na południu Portugalii usłyszałem o tej trasie. W Polsce o niej nie słyszałem.
Niemożliwe. Przecież ludzie się tam wybierają...
Ale ja o tym nie wiedziałem. Dopiero 5 lat temu usłyszałem i stwierdziłem, że wygospodaruję miesiąc i spróbuję przejść. 30 kilometrów każdego dnia.
Czy to jest trudna droga?
Zaczyna się od Pirenejów. Więc tak naprawdę na początku jest najtrudniej, bo przez jeden dzień trzeba przejść góry. A potem się idzie wzgórzami przez kolejne dwa tygodnie i dociera się do kolejnych gór, które przechodzi się przez kolejne dwa dni, więc w sumie nie jest to trudna trasa.
Pana powieść nosi tytuł „Mężczyzna w chwili, gdy zostaje sam”. Co czuje mężczyzna, gdy zostaje sam na takiej trasie?
Konieczność zmierzenia się ze sobą, swoimi problemami, sprawami, od których dotychczas uciekał. A jednocześnie droga jest pełna różnych ludzi i trudno jest tak naprawdę zostać fizycznie samemu.
Kto chodzi na tej trasie?
Myślę, że na tej trasie chodzą ludzie, którzy czegoś szukają w życiu. Jakiejś odmiany, albo z jakąś zmianą w życiu chcą się zmierzyć. Więc tak naprawdę, jeśli ludzie mówią, że idą z przyczyn sportowych albo turystycznych, to gdy się z nimi rozmawia dzień, drugi, trzeci, okazuje się, że pod tym jest jakaś głębsza przyczyna.
U Pana jak było?
U mnie też było sporo życiowych zmian, które są trochę podobne do zmian życiowych głównego bohatera.
A więc Pan jest głównym bohaterem powieści?
Nie. Mocno zainspirowałem go swoimi emocjami. Ale nie można powiedzieć, że ja jestem głównym bohaterem. To w żadnym przypadku nie jest reportaż z podróży ani moja autobiografia, chociaż wiadomo, że pisząc, czerpię ze swojego życia, bo z czyjego mam czerpać. Ale powtarzam - nie jestem bohaterem książki. Natomiast bohater jest mocno mną inspirowany. Również osoby, które mój bohater spotyka po drodze, są inspirowane postaciami, które spotkałem, ale nie zawsze podczas jednej podróży. Czasami są to osoby, które spotkałem w Portugalii. Kogoś spotkałem w Indiach i przeniosłem go na trasę Szlaku Świętego Jakuba. Dużo było takich sztuczek.
Indie, Portugalia. Jak często Pan podróżuje?
Staram się podróżować przynajmniej kilka razy do roku.
To zawsze piesze wędrówki?
W Indiach nie, bo nie dałbym rady, ale zwykle znajduję jakieś góry i w tych górach po prostu chodzę.
Gdzie Pan jeszcze chodził?
W ubiegłym roku byłem w Kolumbii. Tam są bardzo piękne góry i zupełne pustkowie chwilami. Widoki naprawdę niesamowite, bo te góry są niczym nie porośnięte przez wiele kilometrów. Właśnie przymierzam się do tego, aby o tym też napisać.
A więc szykuje się następna książka?
To będzie trzecia, bo druga jest gotowa.
O czym jest ta druga książka?
Nie chciałbym zdradzać, ale trzecia będzie się częściowo działa w Kolumbii. Ale też w Indiach, w Berlinie i w Poznaniu. Myślę o napisaniu książki o kimś, kogo bardzo nosi w życiu i próbuje znaleźć sobie jakieś miejsce. Więc stąd te różne miejsca. Byłem w nich, a częściowo w Berlinie też mieszkam.
Co Pan tam robi?
Piszę. Bo przez zimę zajmuję się mieszkaniem znajomego, który pochodzi z Indii i wyjeżdża, gdy w Berlinie robi się za zimno. Wtedy po prostu siedzę tam i piszę.
A w Poznaniu czym Pan się zajmuje?
Mam własną firmę zajmującą się administrowaniem nieruchomościami. Ustawiłem ją tak, że mogę wygospodarować trochę czasu na podróże.
O Indiach wiemy, że ma Pan kolegę Hindusa. A Kolumbia skąd się w Pana życiu wzięła?
Indie to z jednej strony kolega, ale też ciągnie mnie tam, bo interesuje mnie tamtejsza kultura, literatura i filmy. Uczę się od dwóch lat języka hindi, dzięki któremu dobrze się tam mogę komunikować. Kolumbia wynikła z tego, że kiedy byłem w Indiach, poznałem parę, która miała brać ślub w Kolumbii, bo była to para kolumbijsko-angielska. Zaprosili mnie, a ja trochę nie doczytałem wiadomości. Bilety kupiłem na marzec, a ślub był w maju. Stwierdziłem jednak - jadę, bo chcę zobaczyć, jak tam jest. Kiedyś uczyłem się hiszpańskiego, więc czemu nie.
I z tego hiszpańskiego wzięło się też Camino?
Nie. Tam nie był aż tak potrzebny. To popularna trasa i ludzie mówią tam trochę po angielsku. Co prawda tuziemcy traktują pielgrzymów trochę jak idiotów i trochę ich nie lubią.
Dlaczego?
To się zmieniło. Cztery lata temu, kiedy byłem pierwszy raz na trasie, jeszcze nie była ona tak popularna, ale kiedy byłem w roku ubiegłym, odczułem wśród miejscowych dużo niechęci do pielgrzymów. Wynika to z tego, że z roku na rok jest ich coraz więcej.
Kto chodzi na tę pielgrzymkę?
Przede wszystkim są to ludzie biali. Latynosów jest niewielu. Z Afryki spotkałem dwie osoby, z których jedna to biskup w Watykanie. I z tego powodu ten człowiek szedł. Głównie chodzą tą drogą Europejczycy i nie wiadomo dlaczego dużo Koreańczyków.
No tak, jak miejscowi traktują pielgrzymów?
Pielgrzymi są na szlaku z całego świata, a ludność tubylcza trochę się wycwaniła. Wiedzą, że do miejsc, do których przychodzimy każdego dnia, aby coś zjeść, już się nie wraca. I nikt w internecie nie napisze, że było źle. Dlatego pielgrzymi są gorzej traktowani niż miejscowi. Z jakąś pogardą. Ale wynika to też trochę z tej masowości. Mieszkańcy małych miasteczek są trochę przytłoczeni tym, ile ludzi się przetacza tamtędy codziennie.
Cztery lata temu jeszcze nie było tak źle?
Teraz jest więcej.
Liczba pielgrzymów co roku rośnie?
Jeśliby spojrzeć na statystyki w internecie, a jest oficjalna strona, na której co roku podawana jest liczba pielgrzymów, którzy przyszli do Santiago, to myślę, że jeszcze przez jakiś czas będzie rosła. A te miasteczka przy tej okazji nie rozbudowują się. Są takie, jakie są, więc nie wytrzymują tego natłoku.
Ale chyba coś z tego mają?
One by nie istniały, gdyby nie pielgrzymi. Czasami są to wioski, w których jest 20 domów i niewiele się uprawia. Jest taki odcinek drogi między Burgos a Leon, gdzie dookoła jest równina, pola i nic więcej. Więc te miasteczka miałyby bardzo ciężko, gdyby nie Camino, ale ludzie o tym niechętnie wspominają. Niechętnie pamiętają, że ich byt trochę od tego zależy.
Co Pana gna, że Pan podróżuje?
Chciałoby się powiedzieć, że ciekawość, ale w trakcie podróży trochę sprawdzam samego siebie, a mnie te kwestie psychologiczno-emocjonalne bardzo interesują i myślę, że to w książce udało mi się pokazać.
Co Pan odkrył u siebie?
Na pewno to, że jestem bardziej wytrwały, niż sądziłem. Wydawało mi się, że wątpiłem czy przejdę tę drogę, a ten miesiąc dodał mi takiej siły, że jestem w stanie konsekwentnie zrealizować jakiś pomysł. Potem przez pół roku pisałem, więc cała pielgrzymka była jakimś przygotowaniem do dalszego działania. Stałem się bardziej otwarty na ludzi i w każdej kolejnej podróży coraz bardziej ich słucham, a ponieważ chciałbym wiązać przyszłość z pisaniem, jest to niezwykle ważne.
O jakim pisaniu Pan myśli?
Nie o podróżniczym, bo podróż jest tylko pretekstem do rozważań. Będzie to fikcja oparta na prawdzie. Tak jak to było w tej pierwszej powieści. Pomysłów mi nie brakuje. Będę pisał choćby dla siebie.