Michał Kurowicki: Rowerem przez Czarny Ląd, z noclegiem pod baobabem
Jak się wraca z Afryki do Polski, ma się wrażenie, że wraca się do bogatego kraju. Mieszkamy w pięknych domach. Mamy świetne drogi. Pracę. Żyjemy w cudownym świecie. Wiem, że to tylko pierwsze wrażenie - mówi Michał Kurowicki, dziennikarz, podróżnik, bloger.
Przeczytam ci coś: „W pierwszych dniach listopada [..] wyruszyłem w podróż do Afryki. Wyprawa taka jest oczywiście bardzo kosztowna, dlatego – nie mając pieniędzy, postanowiłem odbyć ją rowerem. Cały mój kapitał składał się z kilkunastu złotych, pióra, aparatu fotograficznego, roweru i sporej ilości silnej woli.” Rozpoznajesz ten fragment?
Chyba go czytałem. Czy to… Kazimierz Nowak!
Brawo! To cytat z książki Kazimierza Nowaka, „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd”. Co Twoja wyprawa ma wspólnego z wyprawą Kazimierza Nowaka z 1931 roku?
Ma dużo wspólnego. Po pierwsze cel podróży - Afryka. Termin wyjazdu też się prawie zgadza, bo ja wyruszyłem w grudniu. No i – tak samo – małe środki finansowe. Sam sfinansowałem swoją wyprawę, nie miałem żadnego sponsora. A przede wszystkim – wspólny jest rower i namiot.
Wróciłeś właśnie z rowerowej wyprawy po Afryce. Jaki miałeś plan?
Plan był następujący: z Wrocławia lecę do Malagi. Stamtąd pojechałem do Almerii, miasta w południowej Hiszpanii, gdzie wsiadłem na prom i wyruszyłem do portu Nador w Maroku. Chodziło o to, aby nie lecieć samolotem do czarnej Afryki – bo to ona mnie interesowała, czyli Senegal, Gambia i Gwinea Bissau – tylko żeby dostać się tam lądem i po drodze wszystko sobie zobaczyć.
Dlaczego właśnie tam?
To dłuższa opowieść. Na tę wyprawę zarabiałem w fabryce w Wielkiej Brytanii; pracowało w niej wielu ludzi z Afryki. Poznałem tam Gambijczyka, Abdoulie’a, który serdecznie mnie do Gambii zapraszał. A ja, jak już powiedziałem, zawsze chciałem zobaczyć czarną, a nie arabską Afrykę. Przez Maroko i Mauretanię przejechałem dość szybko, autobusami, pociągami, busikami, najtańszymi taksówkami, krótko mówiąc, czym się dało. Swoją wyprawę na dobre rozpocząłem w Senegalu. Blisko granicy, ale jeszcze w Mauretanii, na targu kupiłem rower…
Zaraz zaraz, nie tak szybko. Na swoim blogu podróżniczym „Buenos dias Kurowicki”, na Facebooku zamieściłeś zdjęcia, jak przejeżdżasz przez pustynię pociągiem towarowym w odkrytych wagonach po rudzie żelaza. To prawdziwy hard core! Najbardziej ekstremalna przejażdżka koleją na świecie!
A, właśnie! To pociąg towarowy, który jedzie przez Saharę. Najważniejsze jest to, że podróż jest za darmo. Mauretania to kraj na tyle biedny, że rząd oficjalnie pozwala, aby jechali tym pociągiem ci, którzy chcą. Dla wielu to jedyny taki bezpłatny środek transportu po kraju. Jest w tym składzie jeden wagon pasażerski, ale tak rozwalony i brudny, że chyba nawet lepiej jechać w tym metalowym, który jest przeznaczony do przewożenia rudy żelaza. Wsiadamy już do pustych, metalowych wagonów, ale na ich dnie tych resztek po rudzie żelaza jest strasznie dużo, więc jest się brudnym już zaraz po wejściu do wagonu. Pociąg jest długi chyba na dwa kilometry, albo więcej, ma kilkaset wagonów. Wydaje mi się, że to najdłuższy pociąg towarowy w Afryce, a może i jeden z najdłuższych na świecie. Wsiada się na stacji w Nouadhibou, nad samym morzem; jest tam port skąd eksportują tę rudę żelaza. Dlatego wagony te wracają przez całą pustynię do kopalni w Zoueracie puste. Razem ze mną czekało ze 20 może 30 osób. Było parę kobiet, chociaż w Mauretanii wszyscy chodzą tak mocno owinięci w zwoje materiałów, że trudno czasem odróżnić kobietę od mężczyzny. Mauretania jest najbardziej muzułmańskim krajem, jaki widziałem, to taki afrykański Afganistan. Ciekawe jest to, że owijają się po to, aby w podróży móc oddychać. Ja też kupiłem sobie turban, którym owinąłem całą głowę, do tego okulary.
Pomogło?
O, tak! Bez tego może i udałoby się przetrwać tę podróż, ale siedząc w kącie wagonu i nie widziałbym tych zapierających dech w piersi widoków. A i tak byłyby problemy z oddychaniem. Kiedy pociąg rusza, to wzbija się mieszanka piasku z Sahary z rudą żelaza, włazi wszędzie i naprawdę trudno oddychać. Dzięki okularom i turbanom można jakoś wytrzymać.
Jak długo jechałeś?
Podróż trwa około 12 godzin, przejeżdża się około 500 kilometrów. Jedzie się w potwornym huku, 40-50 km na godzinę po starych torach. Przy ruszaniu pociągu jest dość niesamowicie, bo dwa kilometry dalej słyszy się tę lokomotywę, która pociąga pierwszy wagon - wtedy rozlega się huk, jeden wagon obija się o drugi, jak kostki domina. I ten huk zbliżał się do mojego wagonu, a kiedy doszedł, to tak szarpnął, że ledwo mogłem ustać. Podobnie jest przy hamowaniu – wagony straszliwie się obijają o siebie, a w środku rzuca pasażerami, jak sardynkami w puszce.
Ile osób mieści się w wagonie?
Oj, tam by się zmieściło sporo ludzi; wagon ma ze 12 metrów, mogłoby tam wejść kilkadziesiąt osób. Ja jechałem z dwoma Mauretańczykami.
Których poznałeś na stacji i od razu się z nimi zaprzyjaźniłeś?
Tak, bo nie chciałem jechać sam w wagonie. Pogadałem z nimi jeszcze na pustyni, powiedzieli, że nie ma problemu. Ale wagonów jest tak dużo, że każdy mógłby mieć wagon tylko dla siebie, gdyby chciał. Zaraz po zajęciu wagonu w jednym kącie zorganizowaliśmy spanie, miałem starą kołdrę, którą kupiłem jeszcze w Nouadhibou, bo nocami na pustyni jest bardzo zimno. W drugim końcu wagonu mieliśmy toaletę, gdyby się komuś zachciało. Wstawałem tam ze dwa razy, ale tylko na siku. Nie ma żadnego otworu, wszystko zostaje w wagonie, ale wiatr sprawia, że nic się nie czuje, a słońce – że wszystko szybko wysycha.
Powtórzyłbyś taką podróż?
Na pewno. Choć nie byłaby już takim zaskoczeniem. Gdyby ktoś chciał ze mną jechać, to chętnie nająłbym się na przewodnika. Mimo że pociąg opuściłem strasznie zmęczony, ogłupiały od tego huku i piachu. Ale też dało mi to duże poczucie szczęścia. Serio. Spełniłem dziecięce marzenia. Generalnie bardzo lubię stare pociągi i staram się nimi jeździć po całym świecie; to moje małe hobby.
Gdzie nastąpił koniec podróży towarowym składem?
To też jest dość niesamowite przeżycie: trzeba bardzo pilnować, żeby nie zasnąć, bo wysiadka jest w środku nocy. Stacja nazywa się Choum (Szum) – to małe miasteczko na środku pustyni. Trzeba jak najszybciej wyskoczyć z wagonu, wyrzucić swoje bagaże. Pociąg przystaje jedynie na 5 minut. Jak się nie wysiądzie, to następny przystanek jest za kolejne 12 godzin, już w kopalniach Zouerat. Więc czuwaliśmy na zmianę, żeby nie przysnąć i udało się wyskoczyć z wagonu, po drabince, która przymocowana jest na zewnątrz wagonu. A na dole od razu łapią cię faceci w turbanach i krzyczą: „Atar!” „Atar!”. To nazwa miasta, do którego wszyscy chcą dojechać, największa oaza na pustyni. Ci faceci polują na podróżnych z tego pociągu, mają swoje busiki i zajmują się dowozem do Ataru. Zdarza się, że się pobiją o klienta.
Skąd wiadomo, o której będzie odjeżdżał ten pociąg i gdzie się zatrzyma? Jest jakiś rozkład jazdy?
Taka jest Afryka, że tam w zasadzie nigdzie nie ma rozkładu jazdy na nic. Już się tego nauczyłem. Maroko jest ostatnim krajem, gdzie są jeszcze europejskie normy, jest rozkład jazdy. Od Mauretanii zaczyna się Afryka bezrozkładowa, ale wszyscy skądś wiedzą, że pociąg odjeżdża ze stacji Nouadhibou między drugą a czwartą po południu. W stacji Choum – mówią wszyscy – w środku nocy będziemy. Kiedy dokładnie – tego nigdy nie wiadomo. Miałem szczęście, że jechałem z Mauretańczykami, którzy wiedzieli.
Co robiłeś w Atarze?
Nad ranem przyjechałem busikiem na dworzec, mogłem się przespać na ziemi. Przeziębiłem się, więc pobyłem w Atarze parę dni. Wykorzystałem też ten czas, żeby na targu kupić sobie rower. Stamtąd udałem się na granicę z Senegalem.
Widziałam na zdjęciach Twój rower. Nie wyglądał solidnie. Całości dopełniała plastikowa skrzynka z tyłu, do której zapakowałeś swoje bambetle – wszystko na wierzchu.
Chciałbym podkreślić, że jeżdżę zawsze na jak najtańszych rowerach, jakich używają lokalni mieszkańcy. Z tyłu przyczepiam plastikową skrzyneczkę po warzywach – to jest mój bagażnik. Zwykle kupuję rower na targu, zbiera się wtedy tłum ludzi, no bo jak „biały” kupuje w Afryce, czy w Indiach, czy w Brazylii, to wszyscy są ciekawi. Tak robię, bo jest o wiele taniej, ale też zauważyłem, że jak się jedzie na takim rowerze, na jakim oni jeżdżą, w klapkach, to wzbudza to większe zaufanie miejscowych ludzi. No i za bardzo nie ma co ukraść.
Jako miłośniczka survivalu, ze wzruszeniem oglądałam zdjęcia tych miejsc, w których rozbijałeś namiot. Totalne pustkowie, dzika przyroda. Co z dzikimi zwierzętami? Nie bałeś się?
Stosowałem taki system, że w tygodniu przez trzy dni starałem się rozbijać namiot na dziko, trzy dni – w wiosce i jeden dzień zatrzymywałem się w hostelu, żeby się porządnie wykąpać i wyprać rzeczy. Jadąc rowerem, około 4-5 po południu zaczynam się rozglądać za miejscem na nocleg. Przyjąłem zasadę – jeśli wokół wsi widzę gospodarskie zwierzęta, jeśli chodzą tam krowy czy kozy, to zakładam, że nie ma tam lwów, tygrysów czy innych drapieżników, które mogłyby mnie zjeść, jeśli ludzie je z takim zaufaniem puszczają. Wówczas odjeżdżam parę kilometrów od takiej wioski i wybieram miejsce na rozbicie namiotu. Wiadomo, że pomimo wszystko mogą tam być jakieś dzikie zwierzęta. To jest chyba największe ryzyko w moich podróżach. Jak już idę spać to dokładnie zapinam zamki w namiocie. Dzięki temu nie wejdą tam węże i nie wlecą komary. Choć z drugiej strony robi się wtedy w środku gorąco i duszno.
Masz jakiś sposób w razie niebezpieczeństwa? Palisz ognisko, posiadasz broń, choćby gaz?
No, właśnie nic takiego ze sobą nie mam. Ognia też nie palę, bo mógłby ktoś zauważyć i przyjść do mnie, a nie wiadomo, kto się w nocy zjawi.
Największym zagrożeniem jest człowiek?
Z tego założenia wychodzę. Chyba też bardziej boję się sfory bezdomnych psów niż dzikich zwierząt. Jak się śpi w takim miejscu, to nawet najdrobniejszy szelest z zewnątrz może niepokoić, a to może być tylko małe zwierzątko. Być może nie powinienem aż tak ryzykować, ale miałem szczęście. Same noce w takim miejscu – czy to sawanna, czy busz – są przepiękne. Śpi się w namiocie pod baobabem, niebo gwiaździste, więc nic, tylko się rozmarzyć i zapomnieć o tym całym strachu. To też bym jeszcze powtórzył. Tak też nocowałem w Indiach, Brazylii, Anglii, czy na Ukrainie, krajach po których też podróżowałem rowerem. Przyzwyczaiłem się.
No właśnie, Afryka to nie była Twoja pierwsza rowerowa wyprawa.
W zasadzie wszystkie te podróże zacząłem realizować dopiero po czterdziestce. Coś jest w tym powiedzeniu, że życie zaczyna się po czterdziestce (śmiech). Wydaje mi się, że podróże odmładzają, na pewno psychicznie.
Przejechać rowerem przez Czarny Ląd to jednak ekstremalna przygoda. Co było w niej najtrudniejsze?
Temperatura. Non stop 40 stopni Celsjusza w dzień. Trzeba pamiętać o wodzie. O tym, żeby nakrywać głowę, nosić okulary przeciwsłoneczne. Przez pierwszy tydzień warto przyzwyczaić ciało do tej temperatury; nie można wsiąść na rower w krótkich spodenkach czy koszulce, bo skóra tego nie wytrzyma. Na początku jeżdżę w długich spodniach i koszuli z długim rękawem. Gorąc jest taki, że wieczorem zasypiałem na 10 godzin, a kiedy budziłem się rano, w namiocie było już nie do wytrzymania. Ten upał bardzo wykańcza. To było dla mnie ekstremalne przeżycie, pomimo że w podobnych warunkach jechałem przez Brazylię i Indie.
Ile kilometrów dziennie robiłeś rowerem?
Nie narzucałem sobie żadnych limitów. Bardziej skupiałem się na tym, żeby coś zobaczyć; skupiałem się na rozmowach z ludźmi po drodze. Zdarzało się więc i tak, że jednego dnia zrobiłem ledwo 10 kilometrów, bo przyjeżdżałem do wioski, w której działo się coś ciekawego. Przeciętnie, powolnym tempem jechałem około 10 kilometrów na godzinę i robiłem tak ok. 50 km dziennie. Po asfalcie, żwirze, albo piachu. Zdarzało się, że przez pół dnia pchałem rower.
A kiedy trafiałeś do afrykańskiej wioski, to gdzie spałeś?
Zatrzymywałem się wieczorem pod wiejskim sklepikiem, tam zawsze zbierała się grupka ludzi. Kiedy pytałem, czy mógłbyś się u kogoś przespać, to zawsze mnie ktoś przygarnął. Nie miałem momentu, żeby mnie nie wzięli do domu, albo nie pozwolili rozbić namiotu. Za tym teraz tęsknię – za tak wielką otwartością tych ludzi.
Na facebookowym blogu zamieszczałeś zdjęcia i pisałeś krótkie posty ze swojej afrykańskiej wyprawy. Szkoda, że tak krótkie, bo piszesz obrazowo, wspaniale. Twoi czytelnicy z zainteresowaniem w komentarzach pytali a to o dzikie zwierzęta, a to o bankomaty.
Jadąc przez Senegal nie spotkałem zwierząt, co mnie rozczarowało; wydaje mi się, że, niestety, mogły tam zostać w większości wybite. Jedynie jak byłem w Gwinei Bissau, to ostrzegano mnie, żebym nie spał w lasach, w dżungli, bo tam zostało bardzo dużo zwierząt. I rzeczywiście, jest dużo dzikich lasów. Ale poza małpami, które skakały po drzewach i małymi dzikami, które zauważyłem w Mauretanii, to były chyba guźce, nie spotkałem więcej zwierząt. Słyszałem w nocy jakieś wycia, dziwne odgłosy, ale co to było dokładnie – nie wiem. Jeśli chodzi o bankomaty, to można je spotkać w większych miastach Afryki. Z tym, ze pobierają wysoką prowizję – w Mauretanii na granicy z Senegalem, za wybranie pieniędzy z bankomatu płaciło się aż 8 euro. Z tym, że z bankomatów trzeba korzystać, żeby nie wozić przy sobie dużych sum pieniędzy; używać ich od czasu do czasu, wybierając mniejsze sumy, niż jeździć z workiem gotówki, bo po wymianie w Senegalu dostaje się tyle banknotów, że faktycznie potrzebny worek, tak duża była inflacja.
Z Senegalu wyruszyłeś do Gambii, aby spotkać przyjaciela, poznanego w fabryce w Bristolu. Wiedział, że przyjedziesz?
Wiedział, że do niego jadę. Pisałem do niego już z Maroka. Czekał na mnie z całą swoją rodziną, a kiedy dotarłem, urządzili wielkie święto. Mój przyjaciel mieszka na przedmieściach Serekundy miasta, które leży 10 km od stolicy - Banjulu. Żyją w wybudowanym, murowanym, ale nieotynkowanym domu, razem z pięcioma innymi rodzinami – krótko mówiąc mieszka tam cały klan. To dość popularne w Gambii. Afryka jest bardzo biedna, więc ten dom to w zasadzie same ściany i dach, ale bez sufitu. Były okna, co było dość nietypowe, bo zwykle okna pozabijane są blachami, czy deskami. Każda rodzina ma dwa – trzy pokoje dla siebie i słychać wszystko, co kto robi, bo pokoje nie mają drzwi. Są tylko drzwi wejściowe, a pokoje są poprzedzielane firankami. Nie ma więc takiej intymności, jak u nas. W domu nie ma też prawie żadnych sprzętów. Załatwili sobie jedną lodówkę, ale pomimo że używało ją pięć rodzin, to i tak w tej lodówce prawie nic nie było. Prąd kupuje się w sklepie, jak doładowanie na kartę. Internet również można kupić, ale akurat w Gambii był najdroższy w porównaniu z innymi krajami Afryki. Stąd też ludzie używają bardzo mało internetu – i to jest akurat fajne. Dzieci bawią się na podwórku, jak za naszego dzieciństwa; grają w piłkę. Internetu używa się tylko po to, by się porozumieć przez WhatsApp, albo sprawdzić coś na Messengerze. Na tyle ich stać. Wody w domu nie ma, przynosi się ją z ulicy; tam jest kranik. Ludzie starają się tam oszczędzać na wszystkim. Ale na standardy gambijskie było to dość dobre mieszkanie. Jednej kobiecie z tej rodziny udało się przedrzeć do Hiszpanii przez morze i opłaca tę budowę. Płaci też mój przyjaciel Abdoulie, bo co roku jeździ na pół roku do Anglii i tam pracuje. Ten dom to wciąż nieskończona budowa. Cała Afryka to w zasadzie nieskończona budowa.
Twoje zaskoczenia w Senegalu, Gambii i Gwinei Bissau?
Chyba największym zaskoczeniem było to, jak bezpieczne są kraje, w których byłem; jak bardzo tam czułem się spokojnie. Przez cały pobyt nie było ani jednego momentu zagrożenia. I ludzie, których spotkałem, tak otwarci i mili, pomimo straszliwej biedy, w której tam żyją.
Co wiedzą o Polsce?
Polak, którego od razu rozpoznawali, to Robert Lewandowski. Wołali: „Lewandowski, Barcelona!” I od razu była wspólna nić, bo o piłce nożnej każdy tam coś wie i mogliśmy porozmawiać. O samej Polsce nie wiedzieli wiele, bardziej o Europie. Tam każdy marzy, aby przyjechać do Europy. Marzą o dobrym życiu, po prostu. Pytałem, ile tam zarabiają. Wyobraź sobie, że na miesiąc zarabiają tam 50-60 euro. A litr benzyny kosztuje 1 euro. W każdej rodzinie jest co najmniej pięcioro dzieci. To standard. Marzą o tym, żeby się wyrwać z biedy. Wolą ryzykować życiem, aby się do tej Europy przedostać, niż trwać w biedzie do końca.
Jak można przeżyć za 50 euro miesięcznie?
25 euro wydają na 30-litrowy worek ryżu. Zostaje tyle, żeby przeżyć. Żyją więc z dnia na dzień. To mnie załamało. W stolicy Gwinei Bissau siedziałem z miejscowym, pokazywał mi ulice i wskazując na domy mówił: „Temu się udało przedrzeć, temu się udało przedrzeć” i widać było, że te domy były już troszkę lepsze, że pomalowane. Jak się uda komuś stamtąd przyjechać do Europy, to wysyła pieniądze nie tylko swojej rodzinie, ale całemu klanowi.
Wśród tych oszczędnych postów z Twojego Facebooka wyczytałam, że wspomniałeś o chińskich wpływach w Afryce. Czego one dotyczą?
Chińczycy w Afryce bardzo dużo inwestują w drogi, w infrastrukturę. Chińskie firmy budują więc drogi; generalnie wszelkie nowe budowy to chińskie inwestycje. Ale to idzie w pakiecie, bo za te inwestycje drogowe, mogą oni poławiać u wybrzeży Senegalu ryby. Przypływają wielkie statki z Chin; miejscowi bardzo narzekają, że prawie już nie ma ryb dla nich, bo Chińczycy wszystko wyłowili. Widziałem też, że Chińczycy sponsorują szkoły, zakupują komputery. Nie dotyczy to tylko Senegalu, ale też Gambii czy Gwinei Bissau – wszędzie tam są chińskie inwestycje. Wydaje się, jakby teraz to oni, po Europejczykach, w taki sposób przejmowali Afrykę.
Zrealizowałeś plan? Zobaczyłeś, co chciałeś zobaczyć? Wszystko się udało?
Uważam, że warto jest zobaczyć świat na własne oczy. W internecie ludzie potrafią napisać niestworzone rzeczy. A to, że w Afryce jest niebezpiecznie, że ludzie mnie okradną, dzikie zwierzęta mnie zjedzą. Nic takiego się nie sprawdziło. Zobaczyłem, co chciałem, choć wiadomo, to było krótko. Może teraz uda mi się pojechać na dłużej, jak znów zarobię w Anglii. Tymczasem zapraszam na mojego podróżniczego bloga „Buenos dias Kurowicki” na Facebooku; jest tam więcej zdjęć i opisów.
Jak Twoje wyobrażenia o tej podróży spotkały się z rzeczywistością?
Zawsze wydawało mi się, że Afryka to najbardziej dziki i niezmieniony przez Europejczyków kontynent. Najbardziej oryginalny, ze swoimi wierzeniami, czarami, duchami – to mnie od dzieciństwa fascynowało. W wiosce z powieści o Kunta-Kinte dostałem pas od szamana zwanego tam Marabu i do dziś go noszę – ma mnie chronić przed złymi duchami. Ale też, nie ma co ukrywać, chciałem zobaczyć, jak wygląda biedny świat. Jak się wraca z takiej podróży do Polski, to ma się wrażenie, że wraca się do bardzo bogatego kraju. Mieszkamy w pięknych domach. Mamy świetne drogi, bez dziur. Mamy pracę. Polacy narzekają, ale między życiem w Polsce i życiem w Afryce nie ma porównania. Żyjemy w cudownym świecie.