Michalina Łabacz, gwiazda "Wesela": To było jak operacja na otwartym sercu
Wszyscy pamiętamy ją jako główną bohaterkę słynnego filmu „Wołyń”. Teraz Michalina Łabacz gra w nowym filmie Wojciecha Smarzowskiego – „Wesele”. Z tej okazji opowiada nam o współpracy z cenionym reżyserem.
- Jak trafiłaś do obsady „Wesela”?
- Zostałam zaproszona na zdjęcia próbne, gdzie partnerowałam chłopakom. Trwało to kilka godzin. Po wszystkim Wojtek Smarzowski powiedział, że przyśle mi scenariusz, bo chciałby, żebym zagrała Kaśkę. Bardzo się ucieszyłam. Było to w grudniu, chwilę przed świętami, zrobił mi więc najlepszy prezent pod choinkę, jaki mogłam sobie wymarzyć. No i najważniejsze - scenariusz był wspaniały.
- Jakie miałaś wrażenia po jego lekturze?
- Dużo emocji. Ale od razu wiedziałam, że chciałabym się z nimi zmierzyć i że jest to film, w którym pragnę zagrać. Że mam szansę uczestniczyć w czymś ważnym.
- „Wesele” jest oparte na tym samym pomyśle fabularnym, co pierwszy film Smarzowskiego sprzed prawie 20 lat. Inspirowałaś się tamtą produkcją?
- Są wspólne tylko niektóre elementy. Panna młoda też miała wtedy na imię Kaśka. W obu filmach pojawia się ten sam ważny rekwizyt – samochód, prezent dla zięcia. Tym razem jest to porsche. Jest też podobny ojciec panny młodej, załatwiający w noc wesela córki różne swoje dziwne interesy. I oczywiście dziadek. Obie produkcje łączy przełomowa noc. Ja jednak wchodziłam w ten obecny film, starając się nie wracać do tamtego „Wesela”, tylko stworzyć nową rolę i wejść w zupełnie inną historię.
- Sama nie wyszłaś jeszcze za mąż, ale na pewno byłaś na niejednym weselu. Wykorzystałaś swe obserwacje, tworząc postać panny młodej?
- Od początku wydawało mi się, że czuję gdzieś Kaśkę, mimo, iż jest ode mnie trochę młodsza i jesteśmy na innym etapie życia. Pamiętam dzień, kiedy kręciliśmy scenę pierwszego tańca. Wszystkie oczy na nas. Stresowałam się i wtedy poczułam, że w prawdziwym życiu to musi być jeszcze trudniejsze. Tak jak i prawdziwej pannie młodej, tak i mnie zależało na tym, żeby ten taniec wyszedł jak najlepiej. Generalnie to miał być najpiękniejszy dzień w jej życiu. Niestety: jednej nocy wszystko wywraca się do góry nogami. Bohaterowie walczą ze zmorami przeszłości.
- Na plakacie do „Wesela” przy twojej postaci jest napis „Ona temu winna”. Co to oznacza?
- Motywacją Kaśki jest miłość. Wie, że jej przyszły mąż Janek, jest chłopakiem, który ma swoje za uszami. Ale kocha go i wierzy, że wraz z ich wyjazdem i narodzinami dziecka, wszystko zmieni się w jej życiu na lepsze. Że jako rodzina będą szczęśliwi. Nie jest jednak ślepo w niego wpatrzona i potrafi podejmować racjonalne decyzje. Z troski o siebie i swoje dziecko. Chce dla niego jak najlepiej.
- Twoimi filmowymi rodzicami są Agata Kulesza i Robert Więckiewicz. Jak ci się z nimi grało?
- Agatę uwielbiam, bo nie dość, że jest wybitną aktorką, to do tego cudowną osobą i niezwykłym człowiekiem. Na planie byłyśmy partnerkami. W ogóle nie odczuwałam, że ktoś jest tutaj bardziej, a ktoś mniej doświadczony.
- A Więckiewicz?
- Z Robertem pracowało się równie fantastycznie, choć w filmie lepszą relację mam z matką niż z ojcem. Od dawna bardzo chciałam się z nim spotkać w pracy. Dzięki Wojtkowi to się dosyć szybko udało i było to dla mnie piękne spotkanie.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś o Smarzowskim: „Wojtek świetnie prowadzi aktora”. Tak było również na planie „Wesela”?
- Wojtek daje aktorowi dużo wolności i jednocześnie zapewnia mu poczucie bezpieczeństwa przy tworzeniu roli. To bardzo ciekawe doświadczenie, bo oczywistym jest, że pomimo tej przestrzeni, którą ofiarowuje, dokładnie wie czego chce, jest bardzo konkretny. Czasami wystarczy jedno słowo i już wiem co mam grać. Jest to chwilami magiczne. Lubię ten jego świat.
- Filmy Smarzowskiego kręci stała ekipa. Należysz już do jego „gangu”?
- O to trzeba by zapytać Wojtka. Aczkolwiek spotykamy się już drugi raz. Więc... kto wie? (śmiech)
- To, że pracujesz ze Smarzowskim ponownie, sprawiło że mieliście tym razem lepszy kontakt?
- Nie wiem, czy jest to lepszy kontakt, bo od początku praca z nim była niezwykła, pod każdym względem. To, że teraz trochę się już znamy, sprawiło jednak, że dużo mniej się stresowałam, niż w czasie pracy na planie „Wołynia”.
- Do „Wołynia” zostałaś wybrana na drodze castingu, w którym uczestniczyło ponad 250 dziewczyn. Smarzowski powiedział ci potem dlaczego postawił akurat na ciebie?
- Tak. Powiedział mi, że już na pewnym etapie castingu wiedział, że to będę ja. Podczas finałowego etapu zdjęć próbnych zostałam poproszona, aby partnerować m.in. mojemu filmowemu mężowi, którego grał Arek Jakubik. Przyszłam oczywiście cała przerażona i ze zdumieniem spostrzegłam, że nie ma żadnej innej aktorki. Wojtek mówił jak będzie wyglądał plan, pokazywał mi mapy z różnymi drogami ucieczki Zosi, rozmawialiśmy o scenografii. Ale nikt mi nie powiedział, że dostałam rolę. Wyszłam więc stamtąd pełna wątpliwości. Potem okazało się, że reżyserka castingu Magda Szwarcbart myślała, że Wojtek mi to obwieści, a Wojtek – że powie to ona. Przy „Weselu” już nie było niepewności.
- Kręcąc „Wołyń” byłaś na pierwszym roku studiów. Tymczasem cały film spoczywał na twoich barkach. Czułaś ciężar tej odpowiedzialności?
- Chyba nie byłam tego świadoma. Wiedziałam, że robimy ważny film. Ale nie zdawałam sobie sprawy, że to ja mam go w dużej mierze pociągnąć. Skupiałam się więc na tym, żeby jak najlepiej zagrać swoją rolę. Pokazać wszystkie stany emocjonalne mojej bohaterki. To było dla mnie najważniejsze: ta prawda, którą widz będzie mógł potem zobaczyć na ekranie. A nawet więcej - uwierzyć w nią.
- Ponieważ zaczynałaś wtedy dopiero studia aktorskie, nie miałaś odpowiednich narzędzi, które poznałaś dopiero potem w trakcie nauki. To znaczy, że zagrałaś Zosię intuicyjnie?
- Może i tak. Przed wejściem na plan mieliśmy spotkania z Wojtkiem i przechodziliśmy przez cały scenariusz. Dużo rozmawialiśmy. O wszystkich relacjach i motywacjach postaci. Potem spotkaliśmy się już na planie. Mówiono, że rzucono mnie na głęboką wodę – ale może to miało sens, bo jakoś dzięki temu poszło. (śmiech)
- Bardzo się stresowałaś?
- Najbardziej pierwszego dnia. Nie wiedziałam jak wygląda plan filmowy i czego mam się spodziewać. Później z każdym dniem było coraz lepiej. Czułam się zaopiekowana.
- Spodobała ci się ta cała machina filmowa?
- Bardzo. Dzisiaj cudownie czuję się na planie filmowym. Ludzie zazwyczaj nie wiedzą, jak to wygląda od środka. Ile osób pracuje, czy ile czasu poświęcamy na nagranie jednego ujęcia. To jest chyba najbardziej nieoczywiste. To praca zespołowa, która trwa i trwa.
- Która scena w „Wołyniu” była dla ciebie najtrudniejsza?
- Każda była w jakimś stopniu wyzwaniem. Nigdy wcześniej przecież nie grałam przed kamerą. Tak samo jak moja bohaterka przeżywałam więc wszystkie te emocjonalne stany po raz pierwszy. Jedna scena była może trudniejsza , druga może mniej. Ale z każdym dniem uczyłam się siebie i swojej wrażliwości. Fajna była ta adrenalina na planie – to jak operacja na otwartym sercu. I jest to uzależniające.
- W jednym z wywiadów powiedziałaś: „Na planie „Wołynia” dojrzałam w ekspresowym tempie jako kobieta i jako aktorka. Na czym to polegało?
- Zdjęcia do tego filmu trwały aż dwa lata. Wcześniej był rok castingowy. Kiedy zaczęły się zdjęcia próbne, byłam na pierwszym roku studiów. Później długo trwały przygotowania. A kiedy w końcu weszliśmy na plan, okazało się, że musimy poczekać pół roku, żeby zebrać fundusze na dokończenie filmu. Premiera więc odbyła się dopiero wtedy, kiedy kończyłam szkołę. Dojrzewam razem z moją bohaterką.
- Jak sobie poradziłaś psychicznie z tą rolą?
- Miałam to szczęście, że po zdjęciach od razu wróciłam na studia. To był rok dyplomowy, co oznacza, że był też dość intensywny. Chwilę później dostałam rolę w spektaklu, a następnie etat w Teatrze Narodowym. I tak z pracy rzucałam się w pracę, nie zagłębiając się w to, co grało we mnie jeszcze chwilę temu. Choć miałam cały czas świadomość, że te emocje z „Wołynia” gdzieś tam się we mnie odłożyły. Myślę też, że miałam szczęście, że czas po realizacji tego filmu, był czasem z bliskimi. Sporo osób pytało mnie wtedy o ten mrok i okrutne przeżycia z filmu. Niektórzy byli nawet przekonani, że będzie to miało na mnie duży wpływ. Tymczasem stało się inaczej. Przynajmniej na razie.
- Na festiwalu w Gdyni zgarnęłaś nagrodę za najlepszy debiut w „Wołyniu”. Otworzyło to przed tobą nowe drzwi?
- Nagrody są bardzo miłe, bo to uhonorowanie efektów naszej pracy. Ale ja się trochę boję ich ulotności, dlatego staram się skupiać przede wszystkim na pracy. Co ciekawe nie odebrałam osobiście nagrody w Gdyni. Grałam wtedy spektakl w teatrze i nie wyobrażałam sobie, że pójdę do dyrektora i powiem, że chciałabym odebrać nagrodę w Gdyni, że nie wypada tak odwołać spektaklu ze swojego powodu. Dyrektor Englert mówił potem: „Dlaczego nic nie powiedziałaś, przecież bym cię puścił!”. Oczywiście poleciały mi wtedy łzy. Dostałam od zespołu kwiaty – i wtedy ucieszyłam się ze swojej decyzji.
- Polski „Vogue” napisał po „Wołyniu” o tobie: „Narodziny gwiazdy!”. Poczułaś się wtedy przez chwilę kimś takim?
- (śmiech) Nie.
- Wykładowcy oraz koledzy i koleżanki z uczelni na pewno obejrzeli „Wołyń”. Traktowali cię potem trochę inaczej?
- Nie czułam, że ktoś patrzy na mnie inaczej. Moi przyjaciele bardzo mnie wspierali od samego początku.
- Mocno walczyłaś o możliwość studiowania na Akademii Teatralnej, bo dostałaś się dopiero za trzecim razem. Warto było?
- Chyba nic nie dzieje się bez przyczyny. Może gdybym się nie dostała do Akademii Teatralnej, to nie byłabym w tym miejscu, w którym jestem teraz. Wcześniej uczyłam się dwa lata w studium aktorskim przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Spotkałam na swej drodze różnych profesorów i każdy kontakt miał dla mnie głęboki sens. Studia wspominam z dużym sentymentem. Ale i tak najwięcej nauczyłam się dopiero w pracy – na planie i w teatrze.
- Nie miałaś do czynienia z terrorem psychicznym na studiach?
- Nie. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji. Przecież pracujemy na emocjach, jak przy tykającej bombie. Szacunek do drugiej osoby to więc podstawa. Myślę, że każdy z nas powinien wyraźnie stawiać granice. W szkole jesteśmy w roli uczeń-profesor, ale później zdarza się, że spotykamy się w pracy jako partnerzy. W mojej ocenie nauczyciele powinni w jak najlepszy sposób przygotowywać nas do pracy oraz pokazywać nam plusy i minusy tego zawodu.
- Wspomniałaś o ważnych spotkaniach podczas studiów. Na pewno dla ciebie taką ważną osobą był Jan Englert. Zrobiłaś u niego dyplom, a potem zagrałaś w kilku jego spektaklach. Łączy cię z nim podobnie wyjątkowa więź jak ze Smarzowskim?
- Myślę, że tak, choć są to dwa zupełnie inne światy – teatr i kino. Za otwarcie jednego i drugiego jestem jednak bardzo wdzięczna. Z Janem Englertem spotkałam się już na pierwszym roku studiów, kiedy uczył mnie prozy. Potem
pracowaliśmy kilka razy razem. Ostatnio – przy „Trzech siostrach” Czechowa.
- Jesteście już kolegami z pracy, czy nadal jest między wami relacja uczennica-mistrz?
- Myślę, że to drugie. To jednak mój profesor i dyrektor w teatrze. Oczywiście można powiedzieć, że również kolega ze sceny. Ale chyba zawsze będzie dla mnie przede wszystkim Mistrzem.
- To on zaprosił cię do Teatru Narodowego. To wyjątkowa scena w Polsce. Jak się odnalazłaś w tym zespole?
- Na początku starałam się każdemu mówić „dzień dobry”. Miałam poczucie, że jako nowa osoba, nawet wchodząc do bufetu powinnam się wszystkim ładnie przedstawić. Kiedy wychodziłam z teatru, to mówiłam „dzień dobry” nawet obcym ludziom na ulicy. (śmiech). Tak było przez kilka dni. Dziś czuję się tu bardzo dobrze. To moje miejsce.
- Grasz na tej scenie w kilku przedstawieniach. Jak sobie z tym radzisz?
- Nie mieszają mi się role. (śmiech) Choć bywają momenty lekkiego zmęczenia. Październik będzie teraz dość intensywny: w samym Teatrze Narodowym gram siedemnaście spektakli plus jeszcze kilka w Och Teatrze. Zaczynam też próby do „Wieczoru trzech króli”, który będzie reżyserował Piotr Cieplak. Premiera w grudniu. W zeszłym roku było jednak zdecydowanie trudniej. Grałam w „Weselu” i musiałam dodatkowo jeździć Warszawa - Bydgoszcz. Pamiętam, że pewnego dnia, gdy wchodziłam na scenę, przez chwilę się zawiesiłam, nie mogąc za nic przypomnieć sobie, co mam powiedzieć... Kiedy stanęłam już przed widownią, wszystko poszło jak z automatu. Ta próba przypomnienia sobie tekstu była jednak przerażająca.
- Teatr daje ci inny rodzaj satysfakcji niż kino czy telewizja?
- Teatr to spotkanie z widzem tu i teraz. I to jest fascynujące. Reszta zależy od konwencji, od sztuki, od reżysera, ale najczęściej używa się w nim zupełnie innych środków wyrazu niż w kinie. Kamera jest dla mnie zdecydowanie bardziej intymna.
- Masz też na swym koncie udane występy w telewizji w serialach „Belfer 2” i „Pod powierzchnią”. To też były ciekawe doświadczenia?
- Bardzo! „Belfra” zrobiłam zaraz po „Wołyniu”. Istotne było dla mnie, żeby pokazać się z zupełnie innej strony. Kiedyś obawialiśmy się seriali. Teraz cieszymy się z tego rodzaju propozycji, bo są świetnie napisane, precyzyjnie skonstruowane i reżyserowane przez uznanych reżyserów. Mam wrażenie, ze serial to fabuła podzielona na kilka części. I z tego, co wiem, tak są też oglądane przez widzów – longiem. Dzięki temu ze wspaniałą fabułą nie obcujemy tylko przez dwie godziny, ale mamy na nią całą, długą noc.
- Jeszcze ciekawszą rolę niż w „Belfrze 2” zagrałaś w „Pod powierzchnią”.
- Dziękuję. To był bardzo kobiecy serial. Lubiłam swoją postać – niestety jej historia potoczyła się tragicznie. Mimo to zagranie Igi było wielką frajdą.
- Mówi się o tobie, że jesteś „skromną i nieśmiałą dziewczyną”. Jakim cudem przy takich cechach charakteru zamarzyło ci się bycie aktorką?
- Może dlatego, że te wszystkie emocje, które kryję w sobie, mogę pokazać na scenie. Mocno to brzmi, ale w kinie czy w teatrze można przeżywać czyjeś życie bez konsekwencji. Kolejny film czy spektakl to kolejna nowa maska. Ale taka, którą wieczorem można z siebie zmyć czy zrzucić.
- Za młodu byłaś bardziej związana z muzyką i występowałaś w wielu konkursach wokalnych. Dlaczego nie poszłaś w tę stronę?
- To było dla mnie tylko hobby i nigdy nie wiązałam z tym przyszłości. Zarówno w studium, jak i w akademii miałam śpiew i taniec – ale to są tylko środki, które mogą mi się przydać w przyszłości podczas pracy. Tym bardziej, że od zawsze marzyłam, aby grać w filmach i w teatrze. Już jako dziecko pytana kim chcę zostać, odpowiadałam świadomie, że właśnie aktorką.
- Jakie masz aktorskie marzenie?
- Nie powiem, bo się nie spełni.
- Pewnie jak większość młodych aktorek chciałabyś zagrać w kostiumowym filmie. Na przykład Annę Kareninę.
- Na razie wymarzone role śnią mi się po nocach. Los pokaże czy te senne mary ujrzą kiedykolwiek światło dzienne.
- Nie chciałabyś wrócić do śpiewania?
- Nie. Kiedy jest okazja, to oczywiście lubię sobie pośpiewać. Jako aktorka, jestem na scenie kimś zupełnie innym. Oczywiście wychodzę jako ja – ale jestem w postaci. Ze śpiewaniem jest inaczej. To trochę inna bajka.