Jesteśmy trochę jak Rejent Milczek i Cześnik Raptusiewicz - porównuje Mikołaj Grabowski. - Andrzej niezwykle żywiołowy, towarzyski, gościnny. Zaprasza od razu na biesiadę, dowcipkuje. Jest rubaszny choć bywa skryty. Andrzej: -Mikołaj z kolei jest stonowany i łagodny. To typ rasowego, refleksyjnego inteligenta
Był koniec czerwca 1969 roku. Zdawałem rano egzamin magisterski w Szkole Teatralnej, nie miałem garnituru, a Andrzej tak, bo mu mama kupiła na maturę. Wbiłem się w niego i poszedłem bronić magisterium. Andrzej czekał w akademiku, żeby się w niego przebrać, bo szedł zdawać na wydział aktorski tej samej uczelni. Gdy wrócił, ponownie zdarłem z niego garnitur i poszedłem grać do BWA „Audiencję II” Bogusława Schaeffera na koncercie zespołu MW2. To było prawie 50 lat temu. „Audiencję” gram zresztą do dzisiaj - wspomina Mikołaj Grabowski, aktor, reżyser, starszy brat Andrzeja, też aktora. Najstarszy w rodzinie - Wiktor, prowadzi agencję artystyczną.
A wszystko zaczęło się w maleńkiej Alwerni, niespełna 30 km od Krakowa, gdzie był dom rodzinny dziadków, w którym mieszkali rodzice i wychowali się bracia. -Mieszkała też daleka krewna ciocia Zosia, która wspaniale gotowała, potem także ciocia Janka, siostra mamy, kiedy przeszła na emeryturę - wspomina Andrzej. Zosia specjalizowała się w potrawach mącznych kuchni kresowej - na Podolu spędziła przed wojną wiele lat. Mikołaj dodaje: - Robiła pierogi, kluski, krokiety, które niezwykle polubiłem. Robię je teraz sam, bo uważam, że nikt lepszych niż ja nie zrobi, a powiem w tajemnicy, że za jednego krokieta, no może dwa, można mnie kupić. W Alwerni mieszkał i nadal mieszka wuj Franek, często przyjeżdżała ciocia Niusia, no i wuj Kola z Tarnowa, postawny, wielki - jak z osiemnastowiecznych portretów - polski szlachciura. Tę szlachecką rubaszność, miłość do jedzenia, zabaw, rozrywki Andrzej odziedziczył na pewno po Koli. Wujek kochał popisywać się sprośnymi wierszykami, wtedy ciotki krzyczały: „Kola, na litość boską, dzieci słuchają!” Ale też wuj recytował z wielkim zaangażowaniem „Modlitwę Konrada” z „Wyzwolenia” Wyspiańskiego. Słuchaliśmy z przejęciem.
Chodzili razem na grandę
Dom państwa Grabowskich był domem otwartym: latem cała rodzina zjeżdżała na wakacje, na święta przy stole zasiadało mnóstwo osób. Dziś o gniazdo dba Andrzej, wyremontował je i bracia często odwiedzają „swoją” Alwernię. Spotykają się zawsze 11 sierpnia, w rocznicę śmierci mamy. Poza tym rzadko się widują, choć wciąż mają dobre intencje, tylko mało czasu.
Nazwa Alwernia pochodzi od góry, na której stygmatyzowany był św. Franciszek. Ale chłopcy nic ze świętości w sobie nie mają. Choć przyznać trzeba, że nie byli chuliganami, wbrew tytułowi spektaklu Andrzeja „Spowiedź chuligana” według poezji Jesienina. - Chodziliśmy na grandę na jabłka i czereśnie. Między nami była duża różnica wieku, więc każdy z nas należał do innej „bandy”, bawiliśmy się pokoleniowo - wspomina Andrzej. Mikołaj dodaje: -Nasz rytm dnia wyznaczały pory roku: zimą narty, łyżwy, a wieczorem sanki na tzw. zakrętach - była to ostra jazda. Od wiosny do jesieni na Rynku, który był dla nas pępkiem świata, rosło boisko do „nogi” i do „siatki”, mieliśmy bieżnię lekkoatletyczną, skakaliśmy w dal i wzwyż, o tyczce, graliśmy w piłkę. Sport był najważniejszy. Oczywiście grało się też w noża i w durnia, a po majówce polowaliśmy na chrabąszcze, które wrzucaliśmy koleżankom za kołnierzyki.
Alwernia w owym czasie liczyła 500 dusz i życie w niej było uporządkowane, harmonijne. W domu państwa Grabowskich też. Bywała tam na niedzielnych obiadach lub brydżu tamtejsza inteligencja: lekarz, ksiądz gwardian, aptekarz, naczelniczka poczty. - Dom rodzinny należał do wyjątkowych: może dlatego, że był zwykły, więc w swej zwykłości niezwykły - zastanawia się Mikołaj.
- Pamiętasz Mikołaju jak mama na każdą niedzielę piekła ciasto drożdżowe i w całym domu pachniało? - pyta Andrzej. -Pamiętam przede wszystkim kogel-mogel, ucierany z cukru, świeżych malin i białka - odpowiada. - Coś pysznego. No i fenomenalne powidła śliwkowe. Alwernia to był świat w pigułce, tam nie było ludzi do siebie podobnych, każdy był inny, każdy był pojedynczym egzemplarzem. - To były niezwykłe typy…, czasem totalne dziwolągi. Ale to było niezwykłe, że mogłem ich oglądać jak w soczewce, pod mikroskopem. Żyliśmy wśród nich, to byli rodzice moich kolegów, koledzy, też każdy inny, dziwny, odmienny. Życie tych ludzi określał porządek, rytuał, obyczaj, zarówno ten kościelny, jak i świecki. Rytm życia wyznaczało uczestnictwo w obrzędach związanych z porami roku, wyznaczały go święta kościelne, państwowe, wyznaczała szkoła - opowiada Mikołaj. Andrzej: - Drobnym rytuałem było np. coniedzielne prasowanie spodni, na wyjście do kościoła.
A jakie wartości wynieśli z rodzinnego domu? Andrzej: -Wszystkie dziesięcioro przykazań dekalogu. Ale nie było w domu tablicy z wyrytymi nakazami. Dla nas postępowanie matki i ojca było wzorem. Matka, jako kierowniczka kasy spółdzielczej, była ciągle narażona na łapówki ze strony klientów kasy. A to po to, żeby dostać pożyczkę, a to, żeby ją prolongować - nigdy nie brała niczego, choć wielu w podzięce chciało jej wcisnąć np. kurę. Czasem dobiegało nas z korytarza gdakanie - kura bywała po prostu podrzucana. Mikołaj: - Ojciec i matka byli sprawiedliwi w swoich decyzjach - myśmy się tego od nich uczyli.
Nigdy nie byli skarżypytami. Andrzej: - Kiedy Mikołaj miał 18 lat j palił nieoficjalnie, ja próbowałem podpalać. Nie skarżyliśmy na siebie. Dokuczaliśmy sobie np. złośliwymi wierszykami czy bajkami, jak ta Brzechwy, którą mnie, najmłodszemu, dedykowano: „Trzeci z braci był najmłodszy, ciągle mówił coś trzy po trzy, raz od Sasa, raz od lasa, więc uchodził za głuptasa”.
Teatr w Genach
Bracia są do siebie z pozoru podobni, ale tak naprawdę bardzo różni. -Trochę jak Rejent Milczek i Cześnik Raptusiewicz - żartuje Mikołaj. Andrzej jest niezwykle żywiołowy, towarzyski, gościnny, zaprasza od razu na biesiadę, dowcipny, rubaszny, ale też bywa skryty. Andrzej: - Mikołaj z kolei jest stonowany, łagodny, typ rasowego, refleksyjnego i oczytanego inteligenta. Ma ogromne poczucie humoru. Był też grzecznym młodzieńcem. Mnie na II roku w PWST wylano z akademika. W przypadku Mikołaja to byłoby niemożliwe. Do głowy mi nie przychodziło, kiedy byłem w liceum, żeby zostać aktorem: w przeciwieństwie do Mikołaja, który od zawsze wiedział, że ten zawód wybierze. Może mają to w genach: ich ojciec przecież prowadził teatr amatorski. Andrzej: - Kiedy odwiedzałem Mikołaja w Krakowie, tak spodobała mi się szkoła teatralna, jej atmosfera, dziewczyny, że postanowiłem zdawać. Zdałem. No i zaczęło się: hulaj dusza, piekła nie ma. Wyrwany spod skrzydeł rodziny… A Mikołaj? On był spokojny, porządny chłopak. - Jestem bardziej wyważony - potwierdza Mikołaj. - Bardziej wstrzemięźliwy od Andrzeja, co wcale nie jest dobrą cechą, podkreślam stanowczo. Nie jestem człowiekiem emocjonalnym, najpierw filtruję wszystko przez rozum, emocja pojawia się potem. Choć znana jest anegdota, jak wkurzony, na III generalnej rzuciłem krzesłem w aktora. - Święty to nie był. Pamiętam, że nieraz zrywał wściekły próby, ale potem wszystko wracało do normy - dodaje Andrzej.
Andrzej od lat jest aktorem Teatru im. J. Słowackiego, choć wcześniej był w teatrze tarnowskim, no i oczywiście, w Starym. Szeroka publiczność zna go przede wszystkim jako aktora komediowego. Ale to jest tylko część prawdy o Andrzeju. Widziałam go w wielu znakomitych, dramatycznych rolach, m.in. w „Prześwicie” Hare`a, gdzie z Bożeną Adamkówną stworzyli wzruszający duet. „Spowiedź chuligana”, którą aktor gra aktualnie w teatrze STU, jest kolejnym dowodem na jego dramatyczny talent. - Zagrałem dziesiątki ról, a bardzo cenię jedynie kilka, m.in. w „Scenariuszu dla trzech aktorów”, w „Chorym z urojenia”, którego gram już 15 lat, w monodramie „Audiencja V”, czy rolę Gruszczyńskiego w „Śnie srebrnym Salomei” w teatrze TV, gdzie Krzysztof Nazar pozwolił mi pokazać inną aktorską twarz. Grałem obok Ola Łukaszewicza, Jerzego Treli, Daniela Olbrychskiego.
A Kiepski? Andrzej: -Początkowo go nie ceniłem, od lat jednak uważam, że to bardzo dobry serial, bardzo dużo prawdy mówi o nas, Polakach. Ale ja nie jestem Ferdek, nie jestem swój chłop od poklepywania mnie po ramieniu. Do dziś gram przecież w spektaklach Mikołaja. „Scenariusz dla trzech aktorów” był jednym z naszych wspólnych największych dokonań. „Teatr rodzinny” jak to nazywano, w którym byłem m.in. wraz z Mikołajem, jego żoną Iwoną Bielską - to wspaniały czas wspólnej pracy.
Od 1990 roku nic razem nie zrobili. Mikołaj przez lata dyrektorował w Starym, a teraz wędruje po Polsce reżyserując, Andrzej jest zajęty w Warszawie.
Mikołaj: -Początkowo byłem sceptyczny wobec jego Ferdka, ale z czasem zobaczyłem, że potrafił w nim stworzyć - ostro, bo ostro narysowany - ale określony typ Polaka. Andrzej jest rozwichrzony, wciąż szukający, niespokojny duch. Chyba życie traktuje trochę jako przygodę, bierze je łyżkami, czasami pakuje palce tam gdzie nie powinien.
Andrzej: - Mikołaj na pewno nigdy nie przyjąłby roli Ferdka. Ja z kolei nie potrafię zaakceptować nowoczesnego typu teatru młodych, którego kompletnie nie rozumiem, a który bardzo ciekawi Mikołaja.
Mikołaj: - Bo Andrzej w gruncie rzeczy jest tradycjonalistą, wychowanym na klasycznym teatrze i lubiącym teatr klasyczny. On się „uklasycyzował”, jest po stronie tego czegoś nienaruszonego w sztuce - a ja uwielbiam naruszać. Jestem cały czas po stronie jeszcze czegoś nieodkrytego.
Andrzej: - Mikołaj jest wiecznym awangardystą zakochanym w Gombrowiczu.
„Nowoczesny spadkobierca polskiej tradycji szlacheckiej, którą dawkuje nam z humorem księdza Kitowicza i Gombrowiczowską ironią” - napisał o Mikołaju Grabowskim jeden z krytyków. To bardzo celne spostrzeżenie, z którym zgadza się też jego bohater.
Chory na polskość
Mikołaj Grabowski znany jest z ciętego języka teatralnego, którym lubi rozliczać nasze narodowe wady i przywary. Takie były jego spektakle sprzed lat, m.in. „Opis obyczajów” wg Jędrzeja Kitowicza, z którym zjechał niemal cały świat. Jest profesorem w krakowskiej PWST, gdzie pełnił też funkcję dziekana Wydziału Reżyserii. Był aktorem „Słowaka”, był też jego dyrektorem, podobnie jak Starego Teatru, Krakowskiego Teatru Scena STU i Teatru Nowego w Łodzi. Jego reżyserskie, teatralne opowieści o Polsce i Polakach przy pomocy Rzewuskiego, Gombrowicza czy Kitowicza obrosły już legendą. Jak w soczewce skupia w swoich spektaklach cechy i losy Polaków, przedstawiając nam „nasz portret własny”. - Chorujemy na polskość i cały czas z tej choroby nie wyzwoliliśmy się. Teraz zostaliśmy zagnani z powrotem do XVIII wieku. Niedługo zaczynam próby spektaklu „Miny polskie”, spróbuję zdiagnozować nasze narodowe miny od XVIII wieku do dziś - opowiada mi Mikołaj.
Mikołaja zawsze interesował też teatr absurdu z jego poczuciem humoru. - Były lata 50., kiedy zobaczyliśmy jak pod aptekę w Alwerni podjeżdża mały wózek zaprzężony w kozy. Siedziały w nim dwie hrabianki Szembekówny, które przed wojną zajeżdżały na rynek powozem, a czasem na czystej krwi angielskich folblutach. Po wojnie dwór ich pobliski spalili Rosjanie, a komuniści nie pozwolili im mieszkać nawet w czworakach. One jednak dalej nosiły się ubrane w przedwojenne żorżety i kapelusze. Paliły papierosy w długiej lufce i rozmawiały po francusku. Przyjeżdżały do apteki po lekarstwo. Wokół zniszczenie i brzydota: brudny posterunek milicji, sklep spółdzielczy z marmoladą na wagę, obskurna spółdzielnia produkcyjna, świat w gumofilcach… I te żorżety. Wtedy nic z tego nie rozumiałem, patrzyłem tylko zafascynowany. Z czasem dzięki tym kontrastom pojawiła się w mojej głowie myśl, że istnieją dwie formy bytowania: wysoka i niska. Że świat nie jest jednolity, że składa się z kontrastów, że spektakl teatru absurdu odbywa się wokół nas. Tego rodzaju poznanie świata i siebie w nim dała mi Alwernia. Myślę, że Andrzejowi także. Prawda, mój bracie?
Andrzej: - „Nie wiem o co Panu Profesorowi chodzi, ale zgadzam się z nim całkowicie” (To cytat z granego przez nich Bogusława Schaeffera).
Mikołaj Grabowski, ur. w 1946 roku, aktor, reżyser, scenarzysta, dyrektor teatrów, laureat wielu prestiżowych nagród, w ostatnich latach związany z teatrem IMKA Tomasza Karolaka, żona - Iwona Bielska, aktorka, syn - Michał, operator filmowy, mieszka i pracuje w Berlinie.
Andrzej Grabowski, ur. w 1952 roku, aktor filmowy, teatralny, kabaretowy i telewizyjny, stand-uper oraz wokalista, odznaczony srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, ojciec dwóch córek - aktorek: Zuzanny i Katarzyny.
Więcej o braciach Grabowskich można przeczytać w książce „Jak Brat z Bratem”