Międzyrzeczanin kilkanaście lat badał dzieje swojej rodziny. Odkrył niezwykłe rzeczy
Podobno w dobie pandemii chętniej robimy porządki w szufladach, budujemy historię rodziny... To kwestia większej ilości czasu. Marcin Marynicz z międzyrzecza robi to jednak od lat... I słowo Rodzina zawsze pisze dużą literą
A dlaczego pan sięgnął do szuflady?
Wszystko zaczęło się w 2007 roku. Wtedy zmarła moja Babcia ojczysta. Była to pierwsza w śmierć w Rodzinie, które bardzo mnie do-tknęła. Mieszkaliśmy razem od mojego przyjścia na świat, a nagle zabrakło kogoś, kto był obok od zawsze, kogoś tak bliskiego. Miałem 11 lat i nie zdążyłem zapytać o wszystko, co chciałbym wiedzieć o Rodzinie, bo wydawało się, mimo pełnej świadomości śmierci, że Babcia będzie żyć wiecznie.
Do dzisiaj pamiętam, jak Babcia narysowała mi swój dom rodzinny na Wołyniu. Wtedy opisywała jego otoczenie, a dla mnie teraz ważne jest to, co było w tym domu: kto w nim mieszkał, jakie były relacje między tymi osobami i jakie były ich zwyczaje. Na te pytania niestety już nikt mi nie odpowie...
Dodatkową motywacją do poznania historii własnej rodziny były poszukiwania mojej Cioci Danuty, a córki wcześniej wspomnianej Babci. To właśnie Ciocia pokazała mi rozrysowane drzewo bliskiej nam rodziny. To był jakby zapalnik wybuchu tej badawczej pasji.
Zobacz wideo: Sebastian Rejewski - 15-latek, który zebrał historię całej swojej rodziny
wideo: Dzień Dobry TVN/x-news
Wiadomo, że pierwszy etap to przeszukanie szuflad i strychów, rozpytanie krewnych...
Moje poszukiwania od samego początku były utrudnione. Cała czwórka moich Dziadków przybyła na Ziemie Odzyskane i tutaj rozpoczęła nowe życie, a każde z nich pochodziło z innych terenów: ziemia łódzka, świętokrzyska, Podkarpacie oraz Wołyń. Każde z nich zostało doświadczone życiowo, a przybywając tutaj około 1945 roku, najczęściej zostawiali część Rodziny w miejscu pochodzenia lub przybywali niemal z niczym. Wśród bliższej rodziny nie zachowało się wiele starych dokumentów czy fotografii. Wyjątkiem była stara fotografia w sepii znajdująca się wśród pamiątek po mojej Babci. Na zdjęciu jest dwóch mężczyzn - policjantów. Według przekazów rodzinnych ten, który stoi, to ojciec Babci, a mój pradziadek, a siedzący to jego kolega. Prawdziwe losy mojego pradziadka nie były do końca znane, krążyło kilka alternatywnych wersji mówiących o miejscu i okolicznościach jego śmierci. Poczułem wewnętrzną potrzebę poznania prawdziwej historii mojego pradziadka Witolda. Finał moich wieloletnich poszukiwań okazał się być niezwykle zaskakujący.
Czy korzystał Pan z pomocy fachowców, czy sporządził Pan jakiś plan, czy też przypominało to drogę po schodach, krok za krokiem?
Raczej starałem się i w dalszym ciągu próbuję radzić sobie sam w poszukiwaniach, głównie z powodu idącej za każdym własnym znaleziskiem satysfakcji. O wiele bardziej ekscytujące jest odnalezienie danych o przodku po latach poszukiwań niż otrzymanie tych danych gotowych po zleceniu poszukiwań innej osobie. Zresztą takie znalezisko można często potraktować jako swoistą nagrodę za cierpliwość i wy-trwałość w poszukiwaniach. Dodatkowo czuję się o wiele pewniej, kiedy sam zweryfikuję odszukane informacje. Jesteśmy tylko ludźmi i każdy popełnia błędy, ale o wiele łatwiej pogodzić się z własną pomyłką niż cudzą, przez którą nasze poszukiwania mogły stać w miejscu.
Ma Pan swój patent?
Oczywiście wiele poszukiwań opiera się na podobnym schemacie, szczególnie kiedy korzystamy głównie z jednego rodzaju materiałów źródłowych, najczęściej ksiąg metrykalnych, np. z racji braku innych dokumentów. Głównie skupiamy się na poszukiwaniu kolejnych metryk, poznając dane następnych pokoleń.
I tak mając np. metrykę chrztu prapradziadka, zazwyczaj dalszym krokiem jest znalezienie metryki ślubu jego rodziców, później metryk chrztów tych rodziców, ślubów dziadków itd. Dopełnieniem wiedzy o eksplorowanym pokoleniu są metryki zgonu, chociaż te są najmniej wiarygodne z uwagi na mnogość faktów narażonych na możliwość przekłamania.
Bez względu na rodzaj i ilość materiału źródłowego zawsze warto sporządzić plan poszukiwań. Pozwala to realizować kolejne etapy, a tym samym dopisywać następne, które pojawiają się szybciej niż znikają wykonane. Zgodnie z powiedzeniem, że im głębiej w las, tym więcej drzew.
Z zasobów jakich archiwów Pan korzystał? Czy wystarczyły zbiory zdigitalizowane online, czy konieczne były wizyty osobiste?
Kilkanaście lat temu, kiedy rozpoczynałem swoje poszukiwania, zbiory zdigitalizowane dostępne online były w sferze marzeń. Wiele lat temu mormoni podjęli się ogromnego przedsięwzięcia, a mianowicie postawili sobie za cel zdigitalizowanie głównie ksiąg metrykalnych. Projekt objął też Polskę, ale z racji wiążących umów kopie te mogły być udostępniane na ściśle określonych warunkach. W przypadku zmikrofilmowanych ksiąg metrykalnych, m.in. z zasobów archiwów państwowych, instytucje te otrzymywały też własne kopie użytkowe. Aby ułatwić przeprowadzanie kwerend, archiwa udostępniły możliwość wysyłki mikrofilmów z jednego do drugiego, co pozwalało przeglądać na przykład zasoby archiwum w Przemyślu. Jeśli chodzi o osobiste wizyty w archiwum, jeszcze jako uczeń gimnazjum kontaktowałem się w sprawie możliwości sprowadzenia interesujących mnie mikrofilmów - wciąż pamiętam, że były to kopie ksiąg z zasobu archiwów w Łodzi i Przemyślu. Następnie nadszedł etap w moich poszukiwaniach, kiedy musiałem dotrzeć do dokumentów, które nie zostały objęte procesem mikrofilmowania, i w ten sposób zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz. Szczególnie ciekawe są wizyty w zagranicznych archiwach (Ukraina - Łuck, Lwów, Kijów), gdzie podejście do prywatnych poszukiwań przodków jest bardziej sformalizowane i trudniejsze niż w Polsce.
Jakie są zatem Pana sposoby?
Nic oryginalnego. Jeśli szukamy informacji o krewnych, którzy brali udział w II wojnie światowej, to warto skontaktować się z IPN, PCK, a także archiwum w Arolsen, czyli Międzynarodowym Centrum Badań Nazistowskich Prześladowań, które posiada w swoich zbiorach dane o 17,5 mln osób. Dodatkowo część dokumentów może być rozproszona po innych archiwach, np. w Centralnym Muzeum Jeńców Wojennych.
W przypadku poszukiwań osób związanych z wojskiem swoje kroki należy skierować ku Warszawie, a dokładniej do Wojskowego Biura Historycznego. Tutaj znalazłem wniosek o nadanie pradziadkowi Krzyża Walecznych wraz z pełnym opisem czynu oraz opiniami przełożonych.
Wiele cennych informacji o naszych przodkach znaleźć można również w innych miejscach. Są to m.in. różnego rodzaju archiwa kościelne: od biblioteki Katolic-kiego Uniwersytetu Lubelskiego (materiały diecezji łuckiej - Wołyń), przez archiwa konkretnych parafii, aż po archiwa archidiecezjalne.
Z nowszymi informacjami jest znacznie łatwiej?
Jeżeli chodzi o lata współczesne, to w ciągu ostatnich lat korzystałem m.in. z archiwum Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, które oprócz danych płacowych posiada też udokumentowaną ścieżkę zawodową naszych krewnych, zaś w ten sposób możemy dotrzeć do archiwów zakładów pracy, które również posiadają dokumentację pracowników (niekiedy przekazywaną do archiwów państwowych). Warta uwagi jest także dokumentacja związana z ewidencją ludności oraz dowodami osobistymi, czyli dokumenty będące najczęściej jeszcze w zasobach urzędów samorządowych.
Czy zdarzały się chwile zwątpienia i co umożliwiło przejście do kolejnego etapu?
Co jakiś czas w poszukiwaniach dociera się do miejsca, z którego nie da się ruszyć dalej. Warto w takich chwilach zmienić perspektywę spojrzenia lub zająć się inną linią. Niestety, czasami dochodzimy do takiego etapu, kiedy kończą się materiały źródłowe lub ze względu na ich niekompletny stan zachowania nie jesteśmy w stanie przeskoczyć takiej „czarnej dziury”. Podobnie było w przypadku rodziny mojej prababci Salwiny z domu Dąbrowskiej. Wiedziałem, że urodziła się na początku XX wieku jako ostatnie dziecko Marcelego (lub Marcina - imię wpisywano zamiennie) Dąbrowskiego i Apolonii z Tomaszewskich.
Losy historyczne spowodowały, że księgi metrykalne części parafii na Wołyniu najprawdopodobniej uległy zniszczeniu i wiele kościołów ma braki w księgach głównie od drugiej połowy XIX wieku - tak też było w rodzinnej wsi prababci. Nie miałem więc możliwości znalezienia aktu małżeństwa jej rodziców, aby dotrzeć do kolejnych pokoleń przodków.
Prapradziadek urodzić się miał w 1858 roku, natomiast praprababcia 3 lata później. Odnalazłem teoretycznie pasujące osoby (akt chrztu Marcela Dąbrowskiego i Pelagii Tomaszewskiej, a z doświadczenia wiedziałem, że zdarzało się imiona Pelagia i Apolonia stosować zamiennie), ale bez innych dokumentów nie mogłem potwierdzić, że to faktycznie byli oni. Wiedziałem, że w archiwum w Łucku na Ukrainie znajdują się jeszcze spisy mieszkańców danej parafii z późniejszego okresu, ale wizytę na Ukrainie miałem już zaplanowaną w innym terminie.
Zrobił Pan sobie wolne w poszukiwaniach?
Nic podobnego. Wtedy z pomocą przyszła genealogia genetyczna, czyli badania DNA. Pierwszą próbkę poddałem badaniu już w 2013 r., jeszcze zanim w Polsce ta metoda stała się popularna. Następnie rozszerzyłem je o kolejny pakiet, czyli Family Finder. Najprościej mówiąc, wyszukuje on w bazach wielu milionów innych wyników te, które mają najwięcej wspólnego z naszymi. Na podstawie liczby wspólnych fragmentów podawany jest szacowany stopień pokrewieństwa. Do pewnego momentu jednym z najbliższych mi podobieństw DNA był wynik pewnej kobiety z Australii. O krewnych za oceanem miałem pojęcie, ale były to głównie osoby, które osiedliły się w USA lub w Kanadzie, ale o rodzinie w Australii wówczas jeszcze nic nie wiedziałem. Po pierwszej wymianie korespondencji wszystko zaczęło się składać w całość, jednak od początku. Znaleziona przeze mnie Pelagia Tomaszewska, ur. 1861 roku, była najmłodszym, dziewiątym dzieckiem swych rodziców. Jedną z jej sióstr była starsza o 15 lat Barbara, dwukrotnie zamężna, po raz drugi z Rynkiewiczem, z którym miała m.in. córkę Apolonię (imię zapewne po ciotce). Apolonia tak jak jej matka również miała dwóch mężów, z drugim doczekała się m.in. syna Mieczysława. On z kolei był ojcem kobiety, która wykonała test DNA i mieliśmy aż 1proc. wspólnego DNA, co według algorytmu programu oznaczało pokrewieństwo między 8, a 10. stopniem w linii bocznej. W rzeczywistości był to 9. stopień pokrewieństwa w linii bocznej, ponieważ moja praprababcia i prababcia krewnej z Australii były rodzonymi siostrami. Tym samym udało mi się potwierdzić, że odnaleziona wcześniej metryka Pelagii Tomaszewskiej była metryką chrztu praprababci Apolonii. W toku poszukiwań w archiwum w Łucku potwierdziło się, że odnaleziony przeze mnie Marceli Dąbrowski to faktycznie mój prapradziadek, a dzięki temu udało się potwierdzić kilka kolejnych pokoleń przodków.
Niespodzianki, zaskoczenia... Czy było coś, co wiedzę o Pana przodkach wywróciło do góry nogami?
Było naprawdę wiele sytuacji, kiedy okazywało się, że prawda jest inna niż pierwotnie to zakładałem lub wynikało z przekazów rodzinnych. Od samego początku jednym z moich celów było rozwiązanie zagadki śmierci pradziadka Witolda Sadzewicza, który według rodzinnych legend miał zostać zabity na granicy lub odejść od najbliższej rodziny - żony i dwóch małych córek. Przez długi czas błądziłem i nie miałem żadnego punktu zaczepienia. Po latach poszukiwań udało mi się dotrzeć do akt sprawy karnej pradziadka, z których poznałem dokładny przebieg ostatnich jego dni na wolności. Z odnalezionych dokumentów wynikało, że mój przodek był tajnym agentem państwa polskiego. Na kilka dni przed aresztowaniem przebywał w Warszawie na kursie, po którym miał przewieźć ważne dokumenty do Kijowa. Niestety, został złapany na granicy polsko-radzieckiej i postawiono mu zarzut nielegalnego jej przekroczenia, szpiegostwa oraz posiadania broni. Był to lipiec 1932 roku. Po dwóch miesiącach zapadł wyrok skazujący na śmierć przez rozstrzelanie, który wykonano 27 stycznia 1933 r. o godz. 21. Po 56 latach pradziadek został pośmiertnie rehabilitowany. W 1989 r., na podstawie Ukazu (Dekretu) Prezydium Rady Najwyższej ZSRR „O dodatkowych środkach przywracania sprawiedliwości ofiarom represji, które miały miejsce w latach 30. 40. i wczesnych 50.”, Prokuratura Wojskowa Okręgu Przykarpackiego ponownie zajęła się sprawami z tego okresu. Efektem tego była m.in. pośmiertna rehabilitacja Witolda Sadzewicza. Rewizja dokumentów obejmowała także poszukiwania żyjących krewnych na Wołyniu, czyli ostatnim znanym miejscu zamieszkania. W rodzinnej wsi pradziadka, Uhrynowie, wciąż mieszkali ludzie pamiętający samotną kobietę z dwiema córkami, której mąż zaginął i jego dalsze losy nie były znane. Niestety, prawdy o ostatnich miesiącach życia nie poznała żadna z córek Witolda, chociaż młodsza z nich, Irena - moja Babcia - zmarła w 2007 roku, czyli blisko dwie dekady po wyroku uniewinniającym.
Wspomniał Pan coś też o jakimś zdjęciu...
Tak, ciekawa historia wiąże się ze zdjęciem wspomnianego już pradziadka. Wśród zdjęć Babci zachowało się tylko jedno, na którym był jej ojciec. Od zawsze mówiło się, że był on policjantem, a na fotografii z innym funkcjonariuszem miał być tym, który stoi. Z racji braku krewnych, którzy pamiętaliby pradziadka, nie było mowy o jakiejkolwiek weryfikacji i tak też zostało przyjęte. Pod koniec zeszłego roku dotarłem do zachowanych w archiwum w Łucku na Ukrainie akt personalnych mojego przodka, które zachowały się tam z racji służby pradziada w policji państwowej. Jednym z większych zaskoczeń było wklejone zdjęcie st. posterunkowego Wita Sadzewicza, który okazał się być inną osobą niż ta, którą przez lata uważaliśmy za naszego krewnego. Dzięki poznaniu prawdziwego numeru służbowego znajdującego się na czapce odkryliśmy, że ojcem Babci Ireny jest siedzący mężczyzna z fotografii.
Niezwykłe, to jakby ożywiać duchy...
Dosłownie. Zdarza się również odczuć obecność krewnych w czasie poszukiwań. Kilka lat temu zbierałem dokumenty dotyczące rodziny ze strony mojej Babci. Familia od pokoleń mieszka w okolicy Łodzi i tam też prowadziłem ówczesne poszukiwania. Skierowałem zapytanie do jednego z urzędów, skąd otrzymałem informację, że interesująca mnie osoba mieszka w innej gminie i tam powinienem pytać. Tego samego dnia na Facebooku odnalazłem wnuczkę tejże krewnej, napisałem do niej, ale niestety nie odpisała mi od razu. W nocy śniła mi się wizyta w urzędzie, gdzie kobieta poinformowała mnie, że mogę już otrzymać poszukiwane dokumenty, ponieważ osoba, której one dotyczą, zmarła. Po przebudzeniu nie przejąłem się specjalnie tym snem, ale przed południem napisała do mnie wspomniana już wnuczka poszukiwanej cioci, która zawiadomiła mnie, że jej Babcia nie żyje. Zmarła dzień wcześniej...
Jak daleko doszedł Pan w swoim genealogicznym śledztwie? Czy warto było?
Patrząc z perspektywy tych trzynastu lat poszukiwań, uważam, że udało mi się odnaleźć naprawdę wiele informacji z życia przodków i pozostałych krewnych.
Nigdy nie miałem postawionego konkretnego celu, którego osiągnięcie zwieńczyłoby moje działania. Zresztą po tylu latach uważam, że jest to swego rodzaju uzależnienie.
Nie chciałbym i nie potrafiłbym z tego zrezygnować. Oprócz nieżyjących członków rodziny, których po 200 czy 300 latach odnalazłem w księgach metrykalnych, są również wszyscy ci, których poznałem osobiście w czasie wieloletnich poszukiwań, a bez których nigdy bym nie poznał pewnych szczegółów z życia przodków. Na swojej drodze spotkałem również innych pasjonatów genealogii, z którymi przez lata nawiązały się różnego rodzaju relacje, przyjaźnie i z którymi można godzinami rozmawiać o kolejnych odkryciach lub tajemnicach z przeszłości. Genealogia to częste wizyty w archiwach, kancelariach parafialnych, w miejscach, w których przodkowie żyli, ale to również masa planów, kolejnych kwerend archiwalnych, konferencji czy spotkań rocznicowych, a nawet spotkań całkowicie przypadkowych.
Czy widzi Pan, jak wiele dziedziczy po odnalezionych przodkach?
Jeżeli uda nam się dotrzeć do żywych świadków historii, np. rodzeństwa nieżyjącego dziadka czy bratowej prababci, możemy dowiedzieć się czegoś o ich życiu, o tym, jakimi byli ludźmi. Przecież jakaś ich niewielka część rzeczywiście wciąż żyje w nas. Tak naprawdę składamy się z wielu decyzji naszych przodków, nie zawsze łatwych i przyjemnych, ale to właśnie dzięki nim jesteśmy my.
POLECAMY:
Znajdź swoich przodków
Słuchaj opowieści dziadków