Od strony lasu, od Pieczurek pokazały się sowieckie kolumny wojskowe. Na czele, w amerykańskich wilisach, jechali oficerowie, a dalej szli czwórkami żołnierze w wypłowiałych, spranych drelichowych mundurach. Za to całe piersi mieli obwieszone orderami i medalami. Tak Rosjanie, po wypędzeniu Niemców, wkraczali do Białegostoku. Witano ich radośnie, dziewczęta rzucały kwiatki zerwane z własnych ogródków - opowiada Waldemar Szliserman. - Wkrótce sielanka się skończyła. Zaczęły się rabunki, aresztowania i represje NKWD.
Pamiętna data 27 lipca 1944 roku. Pan Waldemar Szliserman miał 10 lat, gdy Sowieci wkroczyli do Białegostoku. - Niemal wszyscy sąsiedzi z Bojar stali przed domami, oczekując Ruskich. Jednak ku naszemu zdziwieniu na ul. Piasta od strony lasu Pieczurek szły kolumny partyzantów. Była to sowiecka partyzantka (z pewnością nie AK), ponieważ nie byli ubrani w polskie mundury i czapki z orłami, tylko w ruskie bluzy mundurowe i waciaki. Wielu było w cywilnych zniszczonych ubraniach. Broń też mieli różną: karabiny niemieckie, pepesze i RKM-y z długimi lufami. Większość maszerujących obwieszana była granatami. Na końcu kolumny znajdowały się tabory, składające się z lichych chłopskich furmanek. Minęło kilka godzin i od strony lasu Zielonej i Pieczurek pokazały się kolumny wojskowe. Na czele, w amerykańskich wilisach jechali oficerowie, a dalej szli czwórkami żołnierze w spranych drelichowych mundurach. Za to prawie całe piersi mieli obwieszone orderami i medalami. Na ukraińskich furmankach zaprzężonych w mongolskie koniki jechali ranni żołnierze oraz kobiety - żołnierki o wydatnych piersiach, na których także podzwaniały medale. Nasza ulica wówczas była brukowana, a ponieważ wozy te miały drewniane koła okute metalowymi obręczami, więc rozlegał się duży łoskot, wozów bowiem było setki. Na końcu kolumny jechały armaty ciągnione przez sztudebekery, amrykańskie, silne auta ciężarowe.
Na drugi dzień nadciągnęły wojska kwatermistrzowskie i obrona przeciwlotnicza. Obok domu, w którym mieszkaliśmy na Piasta, znajdował się niezabudowany plac, tu rozmieściła się kuchnia polowa i sztab. Wieczorem przyszedł oficer i zapytał mamę, czy mogą u nas zjeść kolację w związku z „pobiedoj” (zwycięstwem). Mama odpowiedziała: Tak, ale nie mamy jedzenia, aby was ugościć. Na to major powiedział: Nie martwcie się, kucharz przyniesie jedzenie. Istotnie przyniósł kilka puszek amerykańskich konserw wieprzowych, śledzie, chleb, jajka, pomidory i ogórki, a potem wojskowi przynieśli ze sobą samogon. Mama przygotowała uroczyście stół, przykryty białym obrusem, talerzyki, sztućce, kieliszki, tak jak to było przyjęte w polskich domach. Jedzenie udekorowała zieloną pietruszką, ze śledzi porobiła rolmopsy. Przyszło na tę kolację dziesięciu, może i czternastu oficerów, w tym kilka kobiet w randze podpułkownika. Byli bardzo zdziwieni zastawą na stole i nie wiedzieli, jak mają się zachować. Mama poprosiła ich, aby zasiedli przy stole. Jeden z uczestników zdobył się na odwagę i poprosił, aby zamienić kieliszki na szklanki do herbaty. W gronie biesiadników był również harmonista. My poszliśmy do kuchni, nie zostaliśmy zaproszeni do stołu, ale po kolacji pozostało sporo jedzenia.
Niedaleko, na sąsiedniej ulicy był plac kolejowy, tu tzw. babskie wojsko ulokowało się z ciężkimi karabinami maszynowymi obrony przeciwlotniczej. Kobiety wykopały ziemianki i w nich zamieszkały. Jeszcze przez jakiś czas niemieckie samoloty nadlatywały nad miasto i je bombardowało. Wówczas te żołnierki strzelały do nich kolorowymi pociskami. Jeden czy dwa zostały zestrzelone.
Na pobliskich łąkach przepływała rzeczka Dolistówka z czystą źródlaną wodą. Tu była nasza plaża i kąpielisko. Wzięło się ono stąd, że pod koniec okupacji niemieckiej ruski samolot zrzucił dwie duże bomby i nie trafił w most, a w koryto rzeczki. Powstał duży basen, idealne miejsce do kąpieli i nurkowania. Jednak od kiedy ulokowali się u nas Sowieci, nie było to już takie proste, ponieważ dowództwo postanowiło w tym miejscu zrobić łaźnię dla żołnierek. Ogrodzono je plandekami z brezentu i w czasie kąpieli kobiet stała tam wartowniczka z karabinem.
Sielanka jednak wkrótce się skończyła, wojska frontowe poszły dalej na zachód, a do nas zawitały oddziały NKWD. Zaczęły się aresztowania Polaków, którym zarzucano współpracę i kontakty z partyzantką AK. Wielu osadzono w więzieniu.
W niedługim czasie mój tata został oswobodzony przez Amerykanów z obozu w Dachau (niedaleko Monachium) i po jakimś czasie powrócił do domu. Opowiadał, jak Sowieci rabowali cywilną ludność niemiecką. Gwałcili masowo kobiety, także Polki powracające z przymusowych robót w Niemczech. Transporty zatrzymywały się na wiaduktach kolejowych, żołnierze wyskakiwali na most i Niemców, którzy tam byli, obrabowywali do gołego. My również doświadczyliśmy podobnych przeżyć. Nasz gospodarz, pan Mikołaj któregoś dnia siedział przed domem, żona poszła po zakupy. Przechodził sowiecki patrol wojsk łączności. Zaczepili go i poprosili o wodę. - Proszę bardzo, zachodźcie - odpowiedział życzliwie pan Mikołaj. A kiedy ci Sowieci zorientowali się, że jest sam w domu, to zaraz: Ręce do góry i pod ścianę! Obrabowali go ze wszystkiego, powyciągali z szafy i komody ubrania. Trofea zawiązali w serwetę zdjętą ze stołu i kapę z łóżka i poszli. I jeszcze gospodarza nastraszyli granatem, aby cicho był, bo rozerwie się w jego domu. Pan Mikołaj, wierząc w ruską sprawiedliwość, poszedł na skargę do dowództwa, które mieściło przy ul. Słonimskiej (dom ten stoi do dziś) . Dowódca zarządził zbiórkę żołnierzy i kazał mu rozpoznać, którzy z nich dokonali rabunku. Pan Mikołaj wskazał na dwóch żołnierzy. Dowódca, gdy to usłyszał, wściekł się, zaczął krzyczeć: - Jak śmiesz sowieckich żołnierzy posądzać o kradzież? Oni za ciebie krew przelewali, ty nas obrażasz. Ty wiesz, gdzie chodzą białe niedźwiedzie? Chcesz je zobaczyć? Pan Mikołaj przestraszony powrócił do domu.
Tuż przed Bożym Narodzeniem 1945 roku mój tata wracał późnym wieczorem od siostry zamieszkałej niedaleko nas przy ul. Sowiej. Była to ulica w zasięgu Dworca Kolejowego Poleskiego (potem nazwany on został Towarowym). Z tego dworca tysiące sowieckich wojsk powracało z wojny do Rosji. Pociągi zatrzymywały się, aby nabrać do parowozów wodę, węgiel. A w tym czasie żołnierze rozbiegali się po okolicznych ulicach i rabowali w domach, co się dało, potem wskakiwali do pociągów i jechali na „rodzinu”, jak mówili. Właśnie mój tata trafił na moment takiej grabieży. Kilku Sowietów z automatami dopadło go i jeden z nich zapytał, gdzie jest ulica „Chołodnaja” (Zimna). - Nie wiesz? To natychmiast zdejmuj palto, a będziesz wiedział, gdzie jest zimno. Tata zaczął wołać o ratunek. W okolicznych domach natychmiast pogasły światła. Na szczęście posłyszał kroki, to był patrol powstającej w mieście Milicji Obywatelskiej (jeszcze w mundurach wojskowych i z biało-czerwonymi opaskami na rękawach). Polacy uratowali ojca z opresji, a Sowietom zdrowo dołożyli kolbami karabinów, widocznie nie mieli oni amunicji , bo by się to źle skończyło.
Rabunki takie powtarzały się niemal co noc, dopóki wojska sowieckie nie zakończyły odwrotu z Niemiec. Mój wujek Edek, który zaczepił się do pracy w odbudowywanej ze zniszczeń elektrowni, miał już podłączoną elektryczność do swego domu. W obawie przed Sowietami, kiedy już wszyscy mieszkańcy byli w domu, postanowił podłączyć na noc prąd do klamki drzwi wejściowych. Traf chciał, że właśnie pierwszej nocy tego eksperymentu zakradli się w nocy Sowieci z pociągu z Dworca Poleskiego. No i złodziei prąd dobrze kopnął. Jak opowiadał wujek, uratowali się w ten sposób od rabunku, ale już więcej tak się nie bronili.
Wujek Wiktor, brat mego taty, mieszkał na Wygodzie w sąsiedztwie cmentarza prawosławnego. Tam na pobliskich łąkach Pietrasz rozlokowała się w 1945 roku sowiecka artyleria przeciwlotnicza. Jeden z oficerów często przychodził do wujka Wiktora. Pewnej niedzieli wujostwo postanowili nas odwiedzić, a ten Sowiet uparł się, że pójdzie z nimi „posmatreć, kak żywiut Polaki”. Nie było wyjścia i zawitał do naszego mieszkania z nimi Sowiet. Był już na rauszu, przy obiedzie wypił jeszcze kilka kieliszków. Wujek poradził mu, aby poszedł wreszcie do swojej jednostki wojskowej na Wygodzie. Kapitan pomaszerował przez tory. Okazało się potem, że kilka razy przewrócił się na przejeździe kolejowym i zgubił rewolwer - nagan.
Wkrótce zjawiła się u nas ekipa NKWD z zarzutem, że to my zabraliśmy mu ten pistolet. Wszelkie tłumaczenia były na nic, nie chcieli wierzyć. Z odsieczą przyszedł nam ukraiński Kozak, kapitan Diwlaszow, który zamieszkiwał w sąsiednim domu. Zaświadczył w NKWD, że oficer sowiecki wyszedł od nas z pistoletem i pewnie zgubił go po drodze. Na szczęście potwierdziło się to, gdyż na trasie jego powrotu, obok torów kolejowych leżał ten jego nagan. No i takim sposobem zostaliśmy uratowani od wywózki na Sybir.
Wiele podobnych sytuacji zaznali też nasi sąsiedzi. Trwało to do czasu aż Sowieci wrócili z wojny do swoich domów.