Mikołaj Drozdowicz: Sąd nad sądami, czyli dla kogo kompetencje [OPINIA]
W toczącej się debacie dotyczącej reformy wymiaru sprawiedliwości wypada zgodzić się z jednym. Praktyka działania polskich sądów nie wygląda dobrze. Ciągnące się latami procesy, ogólna dezynwoltura, czy niewrażliwość na ludzką krzywdę sprzyjają radykalnym ocenom i emocjom. Chcę przy tym wyraźnie zaznaczyć, iż za skandaliczne i niesprawiedliwe uważam przedstawianie sędziów jako ludzi z gruntu zdemoralizowanych, czy nieuczciwych, czemu służyła niedawna kampania finansowana poniekąd ze środków publicznych.
Zasadnicze problemy polskiego sądownictwa powinny być załatwione w drodze zmian proceduralnych, a także ustrojowych odnoszących się do zasad oceny pracy sędziów. Obecnie jednak nie uciekniemy od sporów politycznych. W środowiskach prawniczych dominują opinie odsądzające od czci i wiary pomysły PIS, przypisujące im cechy niemal demoniczne. Wyjątkowo więc wystąpię w roli advocatus diaboli i powiem, że gdybym był politykiem obozu rządzącego, nie miałbym za grosz zaufania do polskich sądów i to niezależnie od tego, jak ich pracę oceniają zwykli obywatele. Z trzech powodów.
Tuż po wyborach samorządowych w 2015 roku sporządziłem protest wyborczy, zaskarżając wybory do Sejmiku Województwa Wielkopolskiego. Nie pisałem nic o niewłaściwym liczeniu głosów, dosypywaniu kart do urn, fałszowaniu protokołów wyborczych, czy spiskach. Podniosłem kwestię czysto jurydyczną, jaką było naruszenie zasady równości wyborów wynikającą z art. 169 ust. 2 Konstytucji w kontekście wyglądu kart do głosowania wykorzystanych do przeprowadzenia elekcji. Zapewne wielu z Państwa pamięta, że karty te miały postać książeczki, przy czym na pierwszej stronie, niejako na okładce, dziwnym trafem znalazła się lista komitetu wyborczego PSL. Partia ta uzyskała nadzwyczajny wynik wyborczy, a jednocześnie mnóstwo głosów okazało się nieważnych. Nie wiem, czy podczas losowania w Państwowej Komisji Wyborczej kulka komitetu wyborczego PSL była ciepła, czy był to zbieg okoliczności, niemniej to właśnie wynik tej partii pozwolił utrzymać koalicję z PO we wszystkich województwach. Nawet przy założeniu, że chodziło o zwykły przypadek, w demokracji wyniku wyborów nie ustala się w drodze losowania. W swoim proteście wyborczym domagałem się rzeczy rozsądnej, czyli przeprowadzenia dowodu z opinii biegłych z dziedziny psychologii i socjologii na okoliczność ustalenia w jakim stopniu format karty do głosowania był dla wyborcy sugerujący i mogący wpływać na jego świadomą lub nie decyzję wyborczą. Sprawa ta jest zresztą oczywista, a możliwość wpływania na wynik wyborów poprzez niewłaściwe zredagowanie kart do głosowania jest poruszany w wielu dokumentach organizacji międzynarodowych zajmujących się ochroną demokracji i praworządności. Wystarczy przecież np. zadrukować kartę zbyt małą czcionką żeby wykluczyć z wyborów osoby w podeszłym wieku, które statystycznie mają większe problemy ze wzrokiem. Argumentowałem także, że wzór owych kart do głosowania został ustalony uchwałą Państwowej Komisji Wyborczej, który to organ według Konstytucji nie ma prawa do wydawania aktów powszechnie obowiązującego prawa. Żadnych oskarżeń, polityki, czy oszołomstwa. Efekt przeszedł moje najśmielsze oczekiwania. Nie tylko nie przeprowadzono żadnych dowodów, ale uzasadnienia orzeczeń sądów obu instancji wprost urągały zasadom intelektualnej przyzwoitości. Jako prawnik i obywatel poczułem się tym dotknięty. Gdybym był politykiem ówczesnej opozycji poczułbym się zwyczajnie oszukany. Tamte wybory należało powtórzyć i obowiązkiem sądów było to stwierdzić, a nie chować głowę w piasek, czy ulegać koniunkturalizmom.
Kolejną sprawą podważającą zaufanie do wymiaru sprawiedliwości w wymiarze politycznym jest zamieszanie wokół Trybunału Konstytucyjnego. W liberalnych mediach oraz wypowiedziach niektórych autorytetów prawniczych pojawia się sformułowanie „sędzia dubler” na określenie osoby wybranej do Trybunału przez obecny Sejm, w miejsce zakwestionowanego wyboru dokonanego głosami PO i PSL. Zgodnie z Konstytucją Trybunał Konstytucyjny składa się z 15 sędziów wybranych na 9-letnią kadencję. Zdominowany przez PO i PSL Sejm poprzedniej kadencji na swoim ostatnim posiedzeniu przegłosował wybór 5 nowych sędziów. Tyle, że w tamtym czasie Trybunał liczył 15 sędziów. Nie było w nim żadnych wakatów. Na zdrowy rozum to właśnie wtedy wybrano dublerów, czyli sędziów nr 16, 17, 18, 19 i 20. W sumie powinniśmy się cieszyć, że PO i PSL nie uraczyło nas np. 50 sędziami, którzy po kolei urzędowaliby w Trybunale dajmy na to do roku 2050.
Jest oczywiste, że w Polsce wyboru 5 sędziów głosami PO i PSL w październiku 2015 roku dokonano wyłącznie po to, aby uniemożliwić wybór nowemu Sejmowi na wypadek utraty większości przez ówczesną koalicję rządową. W dojrzałej, przyzwoitej demokracji nikt nie odważył by się na tego rodzaju działanie w sytuacji, gdy lada dzień to suweren będzie decydować komu powierzyć władzę, w tym także kompetencję do obsadzania Trybunału Konstytucyjnego. O ile zawłaszczanie kompetencji, mieści się logice funkcjonowania partii politycznych, o tyle od sądów należy oczekiwać stania na straży prawa i przyzwoitości. Tymczasem zarówno ówczesny Trybunał Konstytucyjny jak również wielu prawników z przyczyn czysto koniunkturalnych zaczęło tworzyć sofistyczne koncepcje usprawiedliwiające faktyczną kradzież stanowisk w sądzie konstytucyjnym poprzez dokonany awansem wybór. Dobrodusznie zgodzono się na anulowanie mandatów jedynie dwóch wybranych w ten sposób sędziów, co oznaczało, iż praktycznie przez całą kadencję obecnego Sejmu w Trybunale i tak będą mieli większość sędziowie wybrani przez PO i PSL.
Jako prawnik o poglądach konserwatywnych mogę na to patrzeć z niesmakiem.
Gdybym miał jednak rozumować jako polityk obozu rządzącego, w zachowaniu sporej części środowiska prawniczego dostrzegałbym zagrożenie polityczne wymagające zdecydowanej reakcji, ponieważ to właśnie autorytet Trybunału Konstytucyjnego został wykorzystany do przeciwdziałania skutkom demokratycznych wyborów.
Pozostaje jeszcze sprawa skazania Mariusza Kamińskiego. Nie wiem, czy Mariusz Kamiński dopuścił się przestępstwa, bo wyrok nigdy nie stał się prawomocny. Być może ścigając korupcję, przekroczył on uprawnienia, lub w inny sposób złamał prawo. Jednak skazanie go na karę 3 lat bezwzględnego więzienia stanowiło nie tyle wyraz niezależności sądu co raczej demonstrację poglądów, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę widowiskowe zachowanie sędziego orzekającego w sprawie. Odbyło się to zresztą z gigantyczną szkodą dla całego wymiaru sprawiedliwości, gdyż Kamiński przez sporą część polskiego społeczeństwa jest postrzegany jako symbol walki z korupcją. Nie tyle sam fakt jego skazania, lecz właśnie drakońska kara stała się dla wielu Polaków dowodem postawienia na głowie porządku aksjologicznego obowiązującego w polskich sądach. Dla polityków obecnego obozu rządzącego postawa sądu w tej sprawie musiała nasunąć refleksję, że wymiar sprawiedliwości stał się narzędziem walki politycznej.
Próby zwiększenia kompetencji Ministra Sprawiedliwości w sprawach dotyczących polskich sądów nie podobają mi się. Jeżeli, co uważam za słuszne, Minister Sprawiedliwości kieruje prokuraturą, powinien pozostać ustrojowo odseparowany do jakichkolwiek czynności wobec sędziów oraz sądów. Nic nie stoi jednak na przeszkodzie, aby całość kompetencji w tym zakresie przekazać Prezydentowi, który dysponuje najsilniejszym mandatem politycznym, spośród wszystkich organów państwa. To Prezydent powinien tworzyć i znosić sądy, powoływać i odwoływać prezesów sądów, ustanawiać regulamin urzędowania sądów. Jednak tak zwyczajnie po ludzku rozumiem argumenty polityków obozu rządzącego w sprawie reformy wymiaru sprawiedliwości, które choć w wielu sprawach mogą budzić sprzeciw stanowią reakcję na dotychczasowe polityczne zderzenia ze środowiskami prawniczymi w tym także z sądami.