Miłość do dzikich zwierząt, śpiew i bieganie - to jej życie
Marzena Białowolska, prezeska Dzikiej Ostoi opowiada nam o swoich pasjach.
W lipcu obchodziłaś urodziny, czego sobie życzyłaś?
Nie wiem czy mogę powiedzieć, bo wtedy może się nie spełnić (śmiech). Życzyłam sobie, żeby ostoja, o której marzymy od wielu lat, powstała w przyszłym roku i żebyśmy mogli już przeprowadzać zwierzęta. Nie tylko ja na to czekam, ale także Michał Kudawski i mieszkańcy Szczecina, którzy głosowali na ten projekt w ramach budżetu obywatelskiego.
Skąd u Ciebie wielka miłość do dzikich zwierząt?
Wszystkiego nauczył mnie tata. Był leśnikiem i opiekował się lasami od Goleniowa po Wolin. Jako małe dziecko miałam okazję sadzić z nim wiele lasów. Teraz widzę efekty naszej pracy i mogę powiedzieć, że to lasy, do których przyłożyłam wtedy swoją rączkę. Od trzeciego roku życia tata zabierał mnie do lasu, z nim poznawałam wszystkie zwierzęta. Uczył mnie rozpoznawania dobrych i złych roślin, którymi możemy się żywić w razie zgubienia. Las był moim drugim domem. Potem miałam małą przerwę, bo zostałam mamą i zajmowałam się córkami, ale później wróciłam do tego z wielkim rozmachem.
Wróciłaś i poznałaś Michała Kudawskiego, z którym prowadzisz fundację?
Zgadza się. Zaczęło się od łabędzia, który nie wytwarzał łoju i topił się. Nikt nie chciał mu pomóc. Udało mi się skontaktować z Michałem, który najpierw nie odbierał telefonów, a później nie oddzwaniał przez kilka dni. Łabędź w tym czasie wyzdrowiał, więc kiedy Michał się pojawił, przywitałam go ostrymi słowami (śmiech). Zaczął opowiadać co robi, widziałam jak walczy z tymi zwierzętami, ile im poświęca i pomyślałam sobie, że tak też mogę.
Wtedy narodził się pomysł fundacji?
Tak, dodatkowo spotkaliśmy na naszej drodze wspaniałych ludzi i tak powstała Dzika Ostoja. Od tamtej chwili minęły cztery lata. Przez ten czas, każdego dnia budzę się rano i wiem, że warto. I choć czasami zasypiam ze łzami w oczach, z bolącym kręgosłupem, to cały czas mam w sercu widok szczęśliwych, zdrowych zwierząt, które powracają do natury, są nam wdzięczne za pomoc i dzięki nim wiem, że po prostu warto.
Skąd czerpiesz tyle energii?
Od dzikusów (śmiech). Uratowane zwierzęta dają mi niesamowitą siłę do działania. Dużego powera daje mi też bieganie. Mam niesamowitych przyjaciół biegowych. To osoby, które mnie wspierają, dopingują całym sercem. Ale na pierwszym miejscu są zwierzęta, które znajdujemy ranne i często mam obawy, że już nic nie będziemy mogli dla nich zrobić. W takich chwilach zawsze zamykam oczy i myślę sobie „Boże, żeby chociaż tego dało się uratować” i nagle wszystko przekręca się o 180 stopni. Zwierzę reaguje na leki,na rehabilitację. Mija jakiś czas i powraca do natury. To jest najpiękniejsze.
Masz okazję natykać się na zdrowe zwierzęta?
Rzadko, najczęściej podczas biegania. Osoby, które ze mną biegają, zawsze muszą wysłuchiwać moich opowieści o tym, jaki gatunek ptaka usłyszeliśmy przed chwilą. Moja głowa wędruje wtedy między drzewa i bieganie nie jest ważne. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że bardzo często mam tak na zawodach organizowanych w lesie. Wtedy nie myślę już o biegu, o czasie, ale o tym, że gdzieś tam jest sarna, której coś mogło się stać. Na starcie powtarzam sobie w duchu, żebym nie spotkała niczego, co będzie potrzebowało pomocy, bo wtedy się zatrzymam i moje zawody po prostu nie wypalą. To tak mną zawładnęło, że staram się dokładnie obserwować okolicę by czegoś nie przeoczyć.
Z zawodu jesteś inżynierem...
Nie. Skończyłam roczny kurs architektury wnętrz, finanse, żywienie zbiorowe...
I weterynarię?
No tak, jestem technikiem weterynarii. Zapomniałam o tym.
Kiedy znajdujesz na to wszystko czas: ogarnąć zwierzęta, pobiegać, spotkać się ze znajomymi, nauczyć się, zdać egzamin?
Na spotkania ze znajomymi faktycznie nie mam czasu.
Ale spotykam się z nimi podczas biegania. Chociaż te spotkania też często są przekładane kiedy dostaniemy zgłoszenie, bo któ- ryś z dzikusów nie chce jeść, a ja muszę go nakarmić. Wtedy dzwonię i mówię, że mnie nie będzie albo że się spóźnię i słyszę w słuchawce: „Marzenka, my wiemy jak jest. Wyluzuj”. W takich chwilach dziękuję Bogu, że otaczają mnie tak wspaniałe osoby, bo ileż razy można słyszeć „przepraszam, bo zając, bo sarna, bo muszę pojechać po bielika”. Kiedyś nawet usłyszałam, że trzeba chyba być potrąconą sarną, żeby się ze mną spotkać.
Zdarzają się chwile, że masz wszystkiego dość? Kiedy myślisz sobie, po co mi to wszystko, skoro nie mogę nawet spotkać się ze znajomymi?
Niejednokrotnie. Kiedy podejmuję walkę o ratowanie życie zwierzęcia, podaję kroplówkę na trawie w lesie, gdzie jest zimno i mam nadzieję, że tę sarnę da się uratować, a jednak tak się nie dzieje, albo gdy widzę postrzelonego bielika, z którego wyciągam larwy w nadziei, że przeżyje, ale okazuje się, że ptak umiera. Wtedy myślę, że mam tego dosyć, że nie chcę na to patrzeć, że powinien zająć się tym ktoś inny, bo ja jestem beznadziejna skoro nie potrafię im pomóc. Chwile zwątpienia dopadają mnie też w momentach, gdy jest bardzo dużo pracy, gdy zasypiam podczas sprzątania klatek albo budzę się o 4.15, żeby nakarmić zwierzęta i mam świadomość, że o siódmej muszę wstać do pracy. Ale to krótkie chwile i to chyba jest normalne. Najlepiej jest, kiedy widzisz takie momenty jak np. pełna mobilizacja wśród ludzi, którzy sami nawołują do głosowania na nasz projekt w budżecie obywatelskim; powrót ptaka do natury; posprzątane klatki; uśmiech na twarzy Michała, który mówi „super, udało się nam” - wtedy zapominam o złych chwilach. Kocham również bieganie, dzięki temu jestem zwinniejsza i pościg za bielikiem albo lisem po polu nie sprawia mi problemu.
Wiem już jak to jest z bieganiem, ale masz jeszcze inne pasje, wśród nich śpiew.
Uwielbiam i uwielbiałam śpiewać, ale wbrew pozorom jestem wstydliwą osobą (śmiech). Gdyby nie zwierzęta i media, w których o nich mówię, to nie wiem czy byłabym taka odważna. Doskonałym przykładem jest przygoda ze śpiewem. Kilka lat temu, podczas moich urodzin zorganizowaliśmy karaoke. Przyjaciele byli zachwyceni i poradzili, że muszę zapisać się na lekcje śpiewu. A że mi nie trzeba dwa razy powtarzać, to się zapisałam. Idąc na pierwsze przesłuchanie wiedziałam tylko, że chcę śpiewać sopranem, co oznajmiłam mojemu obecnemu nauczycielowi - Marcinowi Gargale. Ten postawił mnie przy fortepianie i zapytał czy kiedyś śpiewałam, to przyznałam że tak, pod prysznicem i w samochodzie (śmiech). Pamiętam, wybił nutkę na fortepianie, a ja byłam tak zestresowana, że zapytałam czy mogę zdjąć sweterek. Przy drugiej nutce wymyśliłam coś innego, aż w końcu poprosiłam go o kilka minut rozmowy, bo nie byłam w stanie niczego zaśpiewać. Po tej krótkiej rozmowie, pierwszy raz publicznie przed kimś obcym zaśpiewałam. Dostałam się do szkoły i śpiewam.
I faktycznie śpiewasz sopranem?
Tak, zaczęliśmy śpiewać arie operowe i jestem szczęśliwa. Mam niesamowitego nauczyciela, który nie denerwuje się, gdy dzwonią do mnie ze straży miejskiej i muszę odebrać, albo gdy ja odwołuję spotkanie na 15 minut przed zajęciami, bo muszę ratować jakieś zwierzę. Pewnie w myślach zagryza wargi, ale nie daje mi tego odczuć.
Marzyłaś w dzieciństwie o takim śpiewaniu?
Moim marzeniem było śpiewanie na ślubach, w kościele. Niestety, nie mam czasu, nie ćwiczę codziennie. Mój jedyny kontakt ze śpiewem jest raz w tygodniu. Nauczyciel zawsze powtarza, że mam talent, a ja obiecuję sobie, że od przyszłego tygodnia będę miała na to czas i będę więcej ćwiczyć, ale nigdy się nie udaje.
A chciałabyś mieć na to wszystko czas?
Chyba nie. Przysięgłam sobie, że jeśli będę mogła poświęcić się w całości zwierzętom, zrobię to. Zaszyję się gdzieś i będę im pomagać.
Podziwiam.
A ja się cieszę, że to siedzi we mnie tak głęboko. Do takiego stopnia, że rzucona na głęboką wodę potrafię opanować strach, nerwy i podejmować racjonalne decyzje. Tak było chociażby z jeleniem, któremu amputowałam nogę w zrobionym przez nas polowym szpitalu w środku lasu. Miałam tylko igłę i środki dezynfekujące. Ale patrząc na tak bardzo cierpiące we wnykach zwierzę, które ze strachu oderwało sobie prawie całą kończynę, zmobilizowałam się. Chęć pomocy była tak silna, że zachowałam zimną krew i w kilka minut uratowaliśmy mu życie. W takich chwilach czuję się najlepiej na świecie. Oczywiście bez Michała to by się nie udało.
Jaki będzie Wasz ośrodek, który powstaje w ramach budżetu obywatelskiego?
To będzie najpiękniejszy ośrodek dla dzikich zwierząt na świecie. Projekt od lat rozwijał się w naszych głowach. Będzie wymarzony przez nas azyl, na który przeznaczymy bardzo dużo miejsca. Jest wiele gatunków zwierząt, które nie przeżyją na wolności ze względu na urazy jakich doznały, ale są na tyle samodzielne, żeby funkcjonować w naszym środowisku. To miejsce posłuży nam do prelekcji z dziećmi i uświadamianiu ludzi, jak te zwierzęta żyją, jakie mają zachowania itd. Duży nacisk będziemy kłaść na edukację dzieci. Jestem zdumiona pracą z dziećmi z autyzmem czy z zespołem Downa i w naszym ośrodku chciałabym pracować również z nimi. Dla nich powstanie specjalna salka edukacyjna. Fundacja, oprócz tych miejsc gdzie będzie azyl i salki edukacyjne, będzie miała też teren do rehabilitacji zwierząt. Na jednym hektarze będą klatki, a na pozostałych dwóch przestrzenie do dziczenia. Będzie pięknie.
Kiedy napiszesz o tym wszystkim książkę?
Często słyszę to pytanie. Mam bardzo dużo notatek, zdjęć. Marzę o książce, w której opiszę każde pisklę, jak się nim opiekować, co lubi, co nie. Chciałabym, żeby książka trafiła do szkół. Ale to jeszcze nie teraz, bo moja wiedza wciąż nie jest wystarczająca. Za jakieś 10 lat zacznę nad nią pracować.