Misiewicz i inni okupanci [komentarz]
Miałem okazję w ubiegłym roku uczestniczyć w konwencji PSL w Przysieku. Najpierw wicepremier Piechociński barwnie opowiadał, później członkowie pytali, a na koniec kulminacja - wręczenie legitymacji partyjnych ludowemu narybkowi.
Pamiętam tę gromadkę zmieszanych pań i panów, te oczy błądzące po sali z lękiem, czy przypadkiem ktoś znajomy nie widzi, bo siara. Oczywiście chciałbym wierzyć, że nowi ludowcy zjechali do Przysieka z porywu serca, ale rozum mi nie pozwala.
Choć dziś pamięta to już pokolenie rodziców Bartłomieja Misiewicza, istniała kiedyś w polskiej polityce dość powszechna zgoda co do odpolitycznienia administracji. Owszem, często naruszana, ale jednak. Zastanawiam się, w którym momencie
instytucje i spółki Skarbu Państwa stały się łupem, a my wszyscy znaleźliśmy się pod partyjną okupacją.
Przełom mentalny nastąpił chyba w czasie drugich rządów SLD, zdominowanych przez bezhołowie lewicowych baronów. Później była już krzywa w dół. Najlepszym probierzem tej degrengolady są od lat Lasy Państwowe - do pewnego momentu dzielnie broniące się przed politycznymi emblematami, później w sposób bezwstydny podbijane przez partyjnych janczarów.
Druga kadencja Platformy idealnie wpisała się w ten schemat. W dużej mierze to właśnie te żałosne autokary, wypełnione PO-wskimi nominatami posłały na dno Bronisława Komorowskiego.
Dziś to właśnie sprawy „misiewiczów”, a nie żaden Trybunał, zadecydują o przyszłości PiS. Zadecydują kciukiem w dół, jeśli Jarosław Kaczyński nie wpuści na ławki rezerwowych nie tylko wiernych, ale i kompetentnych.
Problem w tym, że „misiewicze”, to nie kolejna odsłona tej samej bajki. PiS był dla wielu ostatnią miotłą sprawiedliwości. Ale miotła się utytłała i pęka ostatnia iluzja. Aż strach pomyśleć, komu teraz wyborcy zlecą sprzątanie.
Bartłomiej Misiewicz nie jest już członkiem rady nadzorczej Polskiej Grupy Zbrojeniowej