Mister Brown zrzuca totem-bomby. Jak Jan Zumbach, weteran Dywizjonu 303, został najemnikiem w Afryce
Jan Zumbach, as myśliwski z Dywizjonu 303, był uzależniony od przygód. Po wojnie często pakował się w ryzykowne przedsięwzięcia. Te dwie wyprawy w środek afrykańskich wojen były z pewnością najbardziej niebezpiecznymi z nich.
Jan Zumbach do historii przeszedł głównie jako as myśliwski słynnego Dywizjonu 303. Arkady Fiedler opisywał go jako „nieulękłego żołnierza na schwał” i „największego zbereźnika z całej jednostki”. Walczył w bitwie o Anglię, brał udział w nalotach na pozycje niemieckie we Francji i szkolił młodych pilotów. Podczas służby w Polskich Siłach Powietrznych na Zachodzie zestrzelił, według danych zebranych przez tzw. „komisję Bajana”, 14 niemieckich samolotów. Co sytuowało go wysoko, bo na szóstym miejscu, rankingu polskich asów (dla porównania lider zestawienia, Stanisław Skalski, miał ich 18). Za swoje zasługi otrzymał order Virtuti Militari, Krzyż Walecznych (aż czterokrotnie!), a także brytyjski Distinguished Flying Cross. Wojnę zakończył w randze podpułkownika.
Jednak wyjątkowe zasługi i umiejętności nie uchroniły go przed smutnym losem większości polskich żołnierzy walczących na Zachodzie, którzy padli ofiarą pojałtańskiej polityki aliantów. Jesienią 1946 roku dowództwo RAF złożyło mu swego rodzaju ultimatum. Jeśli chciał zostać w Wielkiej Brytanii, miał dwa wyjścia. Po pierwsze, po odejściu ze służby mógł zapisać się na tzw. kursy konwersyjne i nauczyć się zawodu np. księgowego. Po drugie, mógł dalej służyć w lotnictwie wojskowym, ale za „śmiesznie niski żołd” („równy pensji amerykańskiego kaprala” – jak pisał Zumbach). – Nawet dla bohaterów było to więcej niż trzeba, aby zrozumieć, że doszliśmy do cmentarza sławy – gorzko wspominał tę sytuację pilot. Dumny wojak zdecydował się nie przyjmować tego osobliwego wyrazu brytyjskiej wdzięczności. Złożył wniosek o paszport w konsulacie Szwajcarii – miał do tego prawo, gdyż jego dziadek przybył do Polski właśnie z Helwecji – i w niedługim czasie opuścił Wyspy. Tak właśnie rozpoczął nowy, pełen mrocznych tajemnic i szemranych interesów, rozdział swojego życia, karierę pilota-awanturnika.
Przemyt, ręczniki i dyskoteka
Powojenna prosperita, i towarzyszący obudowie zrujnowanej wojną Europy chaos, stwarzał spore pole do popisu dla wszelkiej maści kombinatorów. W tym światku działał Jan Zumbach. W Szwajcarii, gdzie osiadł, odnowił swoje rozliczne wojenne znajomości. Ludzie ci wciągali go w różne, najczęściej nielegalne, interesy. Pilot przyjmował ich propozycje kuszony sporymi zyskami i, towarzyszącym ich zdobywaniu, ryzykiem, od którego, jak często podkreślał, był uzależniony. Swoimi samolotami woził turystów do śródziemnomorskich kurortów, przemycał papierosy i złoto, przerzucał podejrzanych osobników przez granicę (m. in. izraelskich działaczy niepodległościowych). Jednakże żaden z tych niebezpiecznych procederów nie dał mu fortuny. Sfrustrowany tym faktem, w 1954 roku, przyjął posadę… dyrektora fabryki ręczników we francuskim Chartres, której właścicielem był jego znajomy. Po roku przeniósł się do Paryża, gdzie prowadził, wraz ze wspólnikami, kluby nocne. Potem, przy ulicy Quntin-Bauchart, w ósmej dzielnicy, założył własną restaurację. – Coraz bardziej tyłem. Zanurzałem się w noc, muzykę pop i strumienie whisky – życie rujnujące siły – opisywał Zumbach. Wtem, w grudniu 1961 roku, zadzwonił telefon, który wyrwał go z hedonistycznego odrętwienia. Miał znów wzbić się w przestworza…
Farsa i forsa w Katandze
– Nasz wspólny przyjaciel, Pierre Follorey, powiedział mi, że nadal nie stracił pan zamiłowania do przygód i nie miał by pan nic przeciw temu, żeby znów zacząć latać. Czy to prawda? – pytał głos w słuchawce. Zumbach potwierdził bez wahania. To było to, czego potrzebował. Potem sprawy potoczyły się szybko. Tajemniczy pośrednik skojarzył go z Moisem Czombe – przywódcą Katangi, bogatej w surowce naturalne prowincji, która chciała oddzielić się od nowopowstałej Demokratycznej Republiki Konga. Ten zaproponował mu całkiem lukratywny kontrakt najemnika. Zadaniem Zumbacha miało być utworzenie katangijskich sił powietrznych, a następnie dowodzenie nimi w boju. Było to trudne wyzwanie. Jednak polski as, po zaciętych targach biznesowych, zgodził się go podjąć.
Zumbach starał się wywiązać ze swoich zobowiązań jak najlepiej. Zorganizował transport samolotów z Europy do Katangi. Przeprowadził rekrutację pilotów i mechaników (wśród, których byli dwaj Polacy – Wanowski i Bucik). Przygotował sieć lądowisk w dżungli. Był tak zdeterminowany, by powiększyć swoją flotę powietrzną, że wydębił nawet od Czombego jego ukochany samolot-pałac DC-3, wyposażony w luksusowe meble i dywany (spadek po poprzedniej właścicielce – francuskiej szansonistce), by przerobić go na wojskowy transportowiec. Jednak cały jego wysiłek poszedł na marne.
Przede wszystkim dlatego, że katangijscy dowódcy byli skrajnie niekompetentni. Głównodowodzący armią generał Muke był analfabetą, dlatego nie wiedział też, jak korzystać z map. Co za tym szło, nie umiał skoordynować działań powietrznych z atakami na ziemi. Poza tym, katangijska armia nie była zbyt groźną siłą. Zumbach opisywał ich jako bandę rzezimieszków i pijaków, którzy nie potrafili nawet właściwie obchodzić się z bronią. Jej jedynym mocnym punktem byli nieliczni biali najemnicy, wśród których znajdowali się także Polacy (m. in. Rafał Gan-Ganowicz).
Poza tym Moise Czombe i jego dwór znacznie bardziej niż finansowaniem wojny, zainteresowani byli zapełnianiem swoich prywatnych kont w Szwajcarii środkami państwowymi. Zumbach zgłaszał swoje zapotrzebowanie na większe ilości samolotów i uzbrojenia, jednak dla jego mocodawców ważniejszy był zakup np. hurtowej ilości luksusowych futer, które mogli potem z zyskiem spieniężyć.
Wreszcie, od jesieni 1962 roku sprzymierzone siły Konga i ONZ uzyskały przewagę w powietrzu. Nad Katangą zaczęły latać szwedzkie odrzutowe SAAB-y, w starciu z którymi śmigłowe samoloty Zumbacha nie miały żadnych szans.
Błyskawiczna ofensywa „nordystów” zakończyła się zdobyciem Elisabethville, stolicy Katangi, w styczniu 1963 roku. Czombe uciekł wraz ze swoją ekipą. Większość floty powietrznej Zumbacha została zniszczona na lotniskach przez samoloty ONZ, a on sam, przez Angolę, wrócił do Europy. Wymarzonej fortuny nie zarobił – Czombe był mu winny przeszło milion franków – jednak mimo to, jak sam przyznał, wrócił z Katangi na tyle majętny, że mógł „wygodnie urządzić się z żoną w Szwajcarii, czy we Francji”.
Diabełek znów się budzi
Po przygodach w Kongu, Zumbach czuł awersję do pracy w Afryce. Nie mógł przeboleć utraty kwoty, która mu się należała. Czombe był mistrzem uników – pilot nękał go bezskutecznie. I byłby się w tej walce zatracił bez reszty, gdyby w 1967 roku nie spotkał swojego starego znajomego, który poprosił go o pośrednictwo w kupnie bombowca. Zumbach załatwił mu wysłużony amerykański B-26. Pieniądze przeszły z rąk do rąk. Jednak, po niedługim czasie, jego kolega zjawił się u niego znów, tylko tym razem był w towarzystwie tajemniczego czarnoskórego jegomościa. Spytali Zumbacha, czy nie zechciałby, za odpowiednią opłatą, zaprowadzić samolotu do miejsca przeznaczenia. – Poczułem, że budzi się we mnie ów diabełek, który nigdy nie pozwalał mi zażywać zbyt długo spokoju – pisał później. I przystał na ich propozycję bez wahania.
Cała operacja przebiegła w możliwie jak najgłębszej konspiracji. Belgijski pilot przeprowadził maszynę z Paryża do Lizbony. Tam już czekał na nią Zumbach. Wtedy znów pojawił się ów tajemniczy ciemnoskóry gentelman, który wyjawił mu wreszcie cel lotu. Oficjalnie Polak miał przeprowadzić B-26 do Gabonu. Jednakże w czasie lotu miał zgłosić awarię i konieczność awaryjnego lądowania w Port Harcourt, na terenie Biafry, walczącej o niepodległość południowo-wschodniej części Nigerii. Trzeba było sięgnąć po ten wybieg, ponieważ separatystyczna republika, nie była uznawana przez inne państwa, a co za tym idzie, nie mogła legalnie nabywać broni.
26 czerwca 1967 roku Zumbach wystartował ze stolicy Portugalii. Wykonał dokładnie instrukcje czarnoskórego jegomościa i bezpiecznie wylądował w Biafrze. Miał tutaj oczekiwać na samolot, który zabierze go z powrotem do Europy. Spotkanie z pewną niezwykle charyzmatyczną osobą sprawiło, że pozostał w Afryce dłużej niż zamierzał.
Kamikaze Brown i latające straszydło
Nigeria odzyskała niepodległość w 1960 roku na fali dekolonizacji. W wytyczonych przez Brytyjczyków granicach zamknięto ponad 250 grup etnicznych, z czego trzy – Hausa, Joruba i Ibo – były najliczniejsze. Hausa, muzułmanie, dominowali na północy kraju. Jorubowie - wyznający islam, chrześcijaństwo i animizm – przeważali na południowym zachodzie kraju, w tym w Lagos. Ibo, którzy zamieszkiwali głównie południowy-wschód kraju, wyznawali różne odmiany chrześcijaństwa. To oni, częściej niż pozostałe ludy, kończyli szkoły prowadzone przez misjonarzy. A ponieważ byli wyedukowani, Brytyjczycy często powierzali im stanowiska w administracji na terenie całej Nigerii, gdy była ona jeszcze kolonią. Ten stan rzeczy utrzymał się także po 1960 roku. Co więcej, Ibo są także niezwykle przedsiębiorczym ludem - zwano ich nawet „Żydami Afryki”. Swoje interesy prowadzili często poza regionem, w którym dominowali. Jednym słowem wysoka pozycja ich ludu mogła się rzucać innym grupom w oczy, budzić zazdrość. I to przyczyniło się pośrednio do ich tragedii.
W 1966 roku kilku oficerów z ludu Ibo przeprowadziła zamach stanu. Zamordowali paru ważnych polityków pochodzących z północy i zachodu kraju. Parę miesięcy później miał miejsce kontr-pucz, tym razem pod przywództwem generała Yakubu Gowona, urodzonego na północy. Etniczne animozje odżywają z wielką siłą. Na północy Nigerii wymordowano przeszło 30 tys. Ibo. Setki tysięcy uchodźców w panice ruszyło do swego matecznika na południowym-wschodzie kraju.
W obliczu tych zdarzeń pułkownik Odumegwu Ojukwu - charyzmatyczny gubernator wojskowy tego regionu z ludu Ibo - ogłosił w maju 1967 roku powstanie Republiki Biafry. Liczył na to, że przekona do swoich racji światowych przywódców, a za pieniądze, pochodzące ze sprzedaży ropy naftowej z obszaru delty Nigru, będzie mógł prowadzić wojnę. Nie wiedział jeszcze, jak tragicznie się pomylił.
Gdy koła samolotu Zumbacha dotknęły pasa lotniska w Port Harcourt, nigeryjska armia rozpoczęła ofensywę, mającą zdławić rebelię. Ojukwu, dysponujący nieporównywalnie mniejszymi siłami, miał nóż na gardle. Jednak jego przeciwnicy mieli słabą stronę - nie posiadali ani jednego samolotu bojowego. Dlatego też wiedza i umiejętności Johna Browna, bo pod takim pseudonimem pracował weteran z Dywizjonu 303, były mu niezbędne do osiągnięcia przewagi. Nie zwlekał. Kazał swoim ludziom zerwać z łóżka Zumbacha, zmęczonego pod długim locie, i zaprosił go do siebie na rozmowę. Osobowość pułkownika, jego oksfordzka ogłada, a także sprawa o którą walczył, zrobiły na pilocie wielkie wrażenie. Do przyjęcia stanowiska nieoficjalnego szefa biafrańskich sił powietrznych ostatecznie skłoniły go 4 tys. dolarów miesięcznie, płatne z góry, jakie mu zaproponowano. Ojukwu naciskał, by działać natychmiast.
Zumbach z miejsca zabrał się do pracy. Kazał pomalować B-26 w maskujące barwy, a na jego dziobie wymalować pysk rekina. Zainstalowano karabiny maszynowe (przestarzałe – innych nie było). Zamiast bomb, których nie można było kupić, trzeba było zabrać na pokład „wybuchowe rondle” autorstwa miejscowego pirotechnika, które wyrzucano przez drzwi komory bombowej, jak w czasie I wojny światowej. Był jeszcze jeden problem – całe stanowisko przedniego strzelca, pierwotnie szklane, obudowane było aluminium. Na to też Polak znalazł sposób. Kazał zainstalować karabin na sztywno. Gdy pilotując widział, mniej więcej, że może trafić wroga, po prostu ciągnął za sznurek przywiązany do ramienia strzelca, a ten puszczał serię, sam nie widząc celu.
W następnych tygodniach Siły Powietrzne Biafry, jak je dumnie nazywano, rozrosły się o jeszcze dwa samoloty, ale były one równie „profesjonalnie” wyposażone.
Pomimo słabego uzbrojenia „Latające straszydło”, jak Zumbach zwał ów B-26, i pozostałe jednostki miały na swoim koncie kilka sukcesów. Najbardziej spektakularnym było zbombardowanie lotniska w Makurdi, gdzie, z zaskoczenia, zniszczono kilka samolotów transportowych i zestrzelono śmigłowiec z grupą wysokich oficerów nigeryjskiej armii. Po tej akcji „Kamikaze Brown”, jak nazwano w Biafrze polskiego pilota, stał się bohaterem. O jego wyczynie pisał nawet „Sunday Times”, a miejscowe kobiety zasypywały go, mniej lub bardziej wysublimowanymi, propozycjami miłosno-matrymonialnymi.
Drugą operacją, która przyniosła mu wojenną sławę, był atak na niszczyciel „Nigeria”. Jednostka blokowała dostęp do Port Harcourt, głównego portu Biafry, przez który płynęło do kraju zaopatrzenie, a eksportowana była ropa. Poza tym Ojukwu obawiał się desantu – miękkie podbrzusze republiki było w niebezpieczeństwie. Zumbach wiedział, że bez samolotu torpedowego, wyposażony tylko w „wybuchowe doniczki”, nie może jej zatopić. Mimo to zaatakował - i to skutecznie. Eksplozje „doniczek” przeraziły załogę „Nigerii” - jednostka wypłynęła na pełne morze i długo nie powróciła na swą dawną pozycję.
Poza rutynowym bombardowaniem kolumn armii nigeryjskiej, Zumbach prowadził wojnę na „froncie psychologicznym”. Pierwsza metoda działania, opracowana przez biafrańskiego pirotechnika, polegała na zrzucaniu w pobliżu wiosek ludu Joruba totemów, w których znajdowała się bomba z opóźnionym zapłonem. Zabobonni chłopi nie mogli się oprzeć i zabierali je do domów, gdzie następowała eksplozja, siejąc przerażenie i śmierć. Miejscowości, w których doszło do wybuchu, pustoszały często nawet na dwa tygodnie. Drugą metodę siania zamętu na tyłach wroga opracował sam „Mister Brown”. Na strategiczne miejscowości, np. te z których Nigeryjczycy prowadzili ataki na linie biafrańskie, zrzucano ulotki z napisami, po angielsku i w lokalnych narzeczach, ostrzegające, że „ta lokalizacja będzie zbombardowana”. Czasem informację z ulotki uwiarygadniano zrzutem „wybuchowej doniczki”. Jak pisze pilot, takie wioski były opuszczane przez mieszkańców, a wtedy nigeryjskie wojsko nie miało odwagi w nich kwaterować.
Beznadzieja i złodziejstwo
Po czterech miesiącach służby, Jan Zumbach zdecydował się opuścić Biafrę. Pomimo tego, że wykonywał dużą ilość lotów bojowych, ich rezultaty, głównie z powodu braków sprzętowych i charakterystyki terenu w którym toczyły się walki, były „śmieszne”. Bycie „upierdliwym komarem” nużyło go i wyczerpało psychicznie. W dodatku wiedział, że ta sytuacja raczej nie ulegnie poprawie. Na jego oczach przedstawiciele Ojukwu w Europie, najczęściej synowie wodzów Ibo, defraudowali potężne środki powierzane im na zakup broni, fundując sobie drogie auta i prowadząc wystawne życie. Poza tym, co najważniejsze, mocarstwa odwróciły się plecami do Biafry, np. Wielka Brytania silnie wspierała Nigerię. To, według niego, praktycznie odbierało sprawie jakiekolwiek szanse powodzenia. Historia pokazała, że miał rację. Biafra skapitulowała 1970 roku. W wyniku działań wojennych zginęło około miliona ludzi.
Okazało się, że była to jego ostatnia wielka stricte wojenna wyprawa Zumbacha. Po niej, jak pisał w 1972 roku, nabrał przekonania, że „przygody lepiej jest opowiadać niż kontynuować”. Jak pokazują jego późniejsze losy, jak i mroczne okoliczności śmierci, mieszczańska idylla nie uwiodła go na długo. Nie umiał żyć bez ryzyka.