Mistrz, z którym chciał zmierzyć się nawet król
Jan-Ove Waldner przeszedł na emeryturę. Mówiono o nim „Mozart tenisa stołowego”. Słusznie, bo grał jak z nut. Jego odejście to koniec epoki.
W trakcie trwającej 36 lat kariery zdobył 37 medali na najważniejszych imprezach. Był mistrzem i wicemistrzem olimpijskim, 15-krotnym medalistą mistrzostw świata, 14-krotnym medalistą mistrzostw Europy, siedmiokrotnym zwycięzcą Europa TOP 12 oraz zdobywcą Pucharu Świata.
Igrzyska w Barcelonie (1992) uważa za swój największy triumf. – Byłem jedynym Szwedem, który zdobył złoto podczas tamtej olimpiady – podkreśla. Barceloński finał, w którym grał z Francuzem Jeanem Philippe Gatienem komentowali dla Telewizji Polskiej Andrzej Person i Krzysztof Wyrzykowski: – Krzysiek był za Gatienem, ja trochę też, ale Waldnerowi trzeba oddać, co mu się należy; jego podcięcia były warte olimpijskiego złota – opowiada Person.
– Po dekoracji sala powoli pustoszała, wróciliśmy z Krzyśkiem po coś i zobaczyliśmy Waldnera z rakietką w ręce. Był boso, z medalem na szyi i grał z jakimś starszym facetem ubranym w strój urlopowy – krótkie spodnie, kolorowa koszula. To był król Szwecji Karol Gustaw, który wcześniej wiwatował na cześć rodaka na widowni, a po dekoracji zaszczycił mistrza swoją obecnością przy stole pingpongowym. I tak sobie grali: król (pingponga) z królem (Szwecji).
Kiedy trzeba było trenować i grać Waldner, dawał z siebie wszystko, ale po zawodach lubił zabalować.
Dorobił się nawet blizny na twarzy; podobno podczas jakiejś imprezy w Malezji naraził się miejscowym rozrabiakom. No i lubił hazard. Odwiedzał kasyna. – O ile wiem, posiadał też własne kłusaki i obstawiał na wyścigach – wspomina Andrzej Person.
Do dziś wspomina się też jego specyficzne poczucie humoru
Wykazał się nim choćby wtedy, gdy Andrzej Grubba i Leszek Kucharski przepadli w grze o medal na ważnych zawodach; Polacy wygrali pierwszego seta, a w drugim, decydującym prowadzili 20:10 (grało się wtedy do 21), a i tak nie dali rady pokonać rywali. Obok załamanego Grubby przechodził akurat Waldner i zagadał: – Ja kiedyś też prowadziłem 20:10. – I co? – zapytał z nadzieją Grubba. – I wygrałem 21:10 – odparł ze śmiechem.
Od zawsze jego znakiem rozpoznawczym była kamienna twarz, skupienie, brak oznak emocji. Chociaż... Andrzej Grubba zwrócił kiedyś uwagę na jego policzki: – Im bardziej jest zdenerwowany, tym są one mocniej malinowe.
W 1980 Waldner pojechał do Chin po naukę. Na początek ograł go tam nawet woźny szkoły, w której ćwiczył. Ale nie zrażał się, obserwował technikę i taktykę Chińczyków, czekał na swój czas.
Dziś Szwed cieszy się w Chinach szacunkiem i ma tam przywileje.
Jako jeden z nielicznych obcokrajowców dostał pozwolenie na otwarcie baru w Pekinie. W 2013 wydano znaczek z jego podobizną i sprzedano go w liczbie kilkunastu milionów sztuk. Nigdy wcześniej nie wyróżniono w ten sposób żadnego zagranicznego sportowca.
Jako pierwszy tenisista stołowy na świecie zarobił milion dolarów. Wylansował własną markę ubrań i perfum. Hasło przewodnie kolekcji Waldnera brzmi: „Załóż legendę”. W Azji znany jest jako „Lao Wa Swerige”, dlatego kolekcja strojów młodzieżowych została właśnie tak nazwana.
Co ciekawe, do nauki się nie przykładał, nie ma nawet matury. Wielokrotnie bezskutecznie podchodził do egzaminu na prawo jazdy, więc na treningi przyjeżdżał taksówką.
Od 14. roku życia ćwiczył ze szwedzką kadrą narodową. Codziennie, rano i wieczorem. Do tego dochodziły turnieje i mecze. Opowiadał, że od dziecka fascynowało go obserwowanie, jak na uderzenie paletką reagują piłki.
Ktoś zapytał kiedyś Waldnera, czy kiedykolwiek chciał rzucić tenis stołowy. – Byłem za dobry, żeby to zrobić – odparł.
Swój ostatni ligowy mecz pięćdziesięcioletni Szwed rozegrał w połowie lutego. Żegnała go 200-osobowa publiczność obecna na meczu oraz mama Marianne.