Młode wilki z Gorzowa
Andreas do Polski przyjechał bmw 325RD. W Trzebiczu załatwił służbową sprawę. Wracając do domu postanowił jeszcze zatankować na CPN-ie przed Witnicą. Kiedy płacił za paliwo, do jego dwuletniego metalika wskoczył Mariusz B. i odjechał.
To była jedna z najbardziej aroganckich kradzieży członków szajki, która w połowie lat 90. w Gorzowie kradła drogie samochody i zajmowała się fałszowaniem dokumentów. W Białczu na małej stacji Mariusz B. zatrzymał się z kolegami tylko po to, by coś zjeść. Ale, gdy nadarzyła się okazja...
Trzy miesiące i 11 samochodów
W tamtych czasach sława polskich złodziei samochodów jeszcze nie dotarła tak daleko za granicę. Andreas nie zdawał sobie sprawy, że wystarczy chwila nieuwagi, by stracić auto. Niemiec po zatankowaniu poszedł do kasy zapłacić za paliwo. Kluczyki zostawił w stacyjce. To wystarczyło przestępcom. Nie zważali na świadków (obsługa stacji czy inni kierowcy w kolejce do dystrybutora) oraz na to, że działo się to w „biały dzień”. Później mieli niezły ubaw, wspominając jak Niemiec biegnie za swym bmw próbując je zatrzymać.
W tamtych czasach sława polskich złodziei samochodów jeszcze nie dotarła tak daleko za granicę. Andreas nie zdawał sobie sprawy, że wystarczy chwila nieuwagi, by stracić auto
Według policji Mariusz B. oraz jego kompanii - pokolenie ówczesnych 30-latków: R., Kurdupel, Czarodziej, Hiszpan, Kulawy, Sobol czy Robert P. od października 1994 r. do stycznia 1995 r. ukradli 11 aut. Większość w Gorzowie. Volkswageny passaty - TD, combi i tzw. limuzyna, audi 80 TD oraz mercedesy - 124 i 300 D. Jeden z nich podchodził do auta i wyrywał klamkę z przednich drzwi wraz z wkładką zamku. W bramie obok za pomocą klucza tzw. surówki dorabiali kluczyk, którym następnie uruchamiali samochód. Wszystko trwało około 10 minut. Auta wywozili do lasu, by później „puścić” je paserom z okolic Gorzowa, ze Stargardu Szczec. lub Gdańska. Zdarzało się nawet, że zbywali je członkom gangów ze wschodu, a ci z kolei... odsprzedawali samochody prawowitym właścicielom. Interes się kręcił.
Mercedesa kuzynki oddali
Kradzieży dokonywali w różnych składach osobowych. Byli zuchwali. Dwa samochody zwinęli z ul. Dzieci Wrzesińskich, stały niedaleko budynku Sądu Rejonowego. 17 listopada 1994 r. ukradli dwa auta w jeden dzień. Najpierw audi 80, a później vw passata combi, zaparkowanego przed Hotelem Stilon. Później Mariusz B. część pieniędzy za passata oddał Mirosławowi R., pseudonim Plaskaty, który współpracował z gorzowianami. Plaskaty miał pretensje. Twierdził, że wcześniej upatrzył sobie ten samochód, a szajka buchnęła mu go sprzed nosa. Mariusz B. zachował się więc honorowo. Innym razem złodzieje oddali skradzionego w Stargardzie Szczec. mercedesa, bo okazało się, że należał do kuzynki znajomych.
Mariusz B. już wtedy był poszukiwany przez policję. Nie przebywał więc w Gorzowie, tylko wynajął pokój w zajeździe w Renicach. Z biegiem czasu zamieszkali z nim R. oraz Kurdupel. Balowali i przepuszczali zarobioną na przestępstwach kasę. Byli na tyle bezczelni, że z parkingu przed lokalem ukradli mercedesa Belgowi, który przyjechał do Polski zapolować za dewizy. Kiedy otworzyli auto, włączył się alarm. Nie wiedzieli jak sobie z nim poradzić, więc Hiszpan (wtedy kierowca w gorzowskiej Solidarności) zaciągnął samochód do lasu służbowym polonezem (!), gdzie udało im się wymontować kombinerkami puszkę z alarmem.
Na początku 1995 r. B. pokłócił się z R. Mózg grupy wyjechał do Stargardu z kelnerką z zajazdu, gdzie w wynajętym mieszkaniu zaczął zarabiać na podrabianiu i fałszowaniu dokumentów dla innych złodziei samochodów. Mimo że nie miał nawet średniego wykształcenia, uchodził za fachowca. Miał także, jak na tamte czasy, wysokiej klasy sprzęt komputerowy.
Byli na tyle bezczelni, że z parkingu przed lokalem ukradli mercedesa Belgowi, który przyjechał do Polski zapolować za dewizy. Kiedy otworzyli auto, włączył się alarm. Nie wiedzieli jak sobie z nim poradzić, więc Hiszpan (wtedy kierowca w gorzowskiej Solidarności) zaciągnął samochód do lasu służbowym polonezem (!), gdzie udało im się wymontować kombinerkami puszkę z alarmem.
44 strony aktu oskarżenia
W sądowych aktach cała sprawa zaczęła się właśnie od afery z nielegalną drukarnią. 9 lipca 1994 r. policjanci przeszukali jedno z mieszkań przy ul. Energetyków w Gorzowie. Znaleźli tam m.in. blankiety dowodów osobistych, praw jazdy, samochodowe tabliczki znamionowe, kalki techniczne i karty z nadrukami po niemiecku. Ustalono, że sprzęt należy do Mariusza B., który wynajmował kawalerkę. Potwierdziły to badania odcisków palców zostawionych na butelkach i puszkach z tuszem. Kilka miesięcy później prokuratura postanowiła o przedstawieniu zarzutów B., ale wtedy nie ustalono, gdzie on przebywa. Wpadł dopiero w grudniu 1995 r. w Stargardzie. Policjanci znaleźli u niego ponad 100 przedmiotów mogących służyć do podrabiania i fałszowania dokumentów. M.in. arkusze z nadrukami po rosyjsku, pieczątki z wkładami, prawa jazdy, blankiety niemieckich firm ubezpieczeniowych czy matryce z nadrukami znaków wodnych z niemieckich dowodów rejestracyjnych. Dzięki temu mógł bez problemów wyrobić lewe papiery na skradzione wcześniej auto, które często były sprzedawane gościom ze wschodu. Np. mercedes z Gorzowa został odzyskany na granicy, kupił go Białorusin.
Akt oskarżenia dotyczył 10 osób (jedną z nich był uczeń technikum). Na wypisanie wszystkich zarzutów potrzebne były 44 strony. Większość z oskarżonych nie przyznała się do winy. Prokuratorzy mieli pełne ręce pracy. W trakcie zbierania dowodów po kolei odwieszano sprawy kradzieży aut, które zostały już umorzone. Do tego przeciwko niektórym z osób toczyły się inne dochodzenia. Rozprawa rozpoczęła się w styczniu 1997 r. Pierwszy wyrok zapadł już kilka dni później, a te najważniejsze - 30 kwietnia. Mariusz B. dostał cztery lata, pozostali od roku do 2,5 lat. Czterech ze skazanych - wśród nich nie było herszta - odwołało się. Sąd Apelacyjny wobec dwójki utrzymał wyrok, sprawy dwóch skazanych wróciły do ponownego rozpatrzenia. We wrześniu 2001 r. znów usłyszeli wyroki, tyle że tym razem w zawieszeniu.