Kiedy oglądamy Jude’a Lawa jako Piusa XIII w „Młodym Papieżu”, widzimy postać, która mogłaby bez problemu skonfrontować się z Donaldem Trumpem. A przy tym mamy kłopot, bo wcale nie bylibyśmy tacy pewni, który z nich powinien by taką konfrontację - z punktu widzenia naszego i świata interesu - przegrać
Czy można być antysystemowym ultrakonserwatystą? Obrońcą tradycji i wiary łamiącym na każdym kroku wszystkie możliwe konwenanse? Rewolucyjnym kontrrewolucjonistą? A jeśli tak - bo przecież oczywiście tak, w 2016 roku znamy już na to pytanie odpowiedź - to czy wyobrażalibyśmy sobie kogoś takiego nie w roli szalonego eurodeputowanego, ani nawet nie amerykańskiego prezydenta, tylko… papieża? To też już nie jest nie do wyobrażenia. Taki właśnie jest Pius XIII, czyli „Młody Papież” grany przez Jude’a Lawa w najnowszym serialu HBO nakręconym przez Paolo Sorrentino. Pierwszy amerykański papież jest synem tajemniczej hipisowskiej pary, porzuconym przez rodziców i wychowywanym przez liberalną zakonnicę (tak, to brzmi dziwnie, ale właśnie taka to postać), niestroniącą od gry w kosza siostrę Mary, graną przez Diane Keaton. Jego duchowym ojcem jest z kolei nieco diaboliczny, raczej konserwatywny kardynał Michael Spencer, który ma w sobie trochę z Mannowskiego Naphty, ale także (tak, to też dziwne połączenie) zarazem trochę z Thomasa Mertona.
Pius XIII (podobnie jak jego przybrana matka) pali papierosa za papierosem. Dzień zaczyna od puszki coli, ale potrafi też spędzac długie godziny, żarliwie modląc się na kolanach. Ma w sobie sporo niebezpiecznego uroku, który wprowadza nieco zamieszania w życie kilku serialowych mieszkanek Watykanu, zarazem jednak potrafi zejść głęboko w psychiczny i religijny mrok. Momentami bywa narcystycznym, egocentrycznym potworem, czerpiącym satysfakcję z dominacji nad otoczeniem w stylu godnym polskiego folwarczno-biznesowego szefa. Ale są też chwile, w których a to szata Piusa XIII jarzy się dziwnym światłem, a to skaczący po watykańskich ogrodach kangur zdaje się słuchać jego poleceń. Jak każda dobra serialowa postać, Pius XIII zbudowany jest ze sprzeczności. A przy tym jest absolutnie nieprzewidywalny.
Komuś, kto nie zna dość dokładnie skomplikowanej - i zdecydowanie znacznie bardziej barwnej niż chciałby niejeden biskup historii Kościoła - może nie chcieć się wierzyć, że byli już w niej papieże znacznie młodsi niż nasz serialowy Pius XIII. Rekordzistą był Jan XII, wybrany papieżem w wieku 18 lat. Jego zasadniczy pontyfikat zamyka się w latach 955-963 - zakończony został złożeniem z urzędu pod zarzutami zdrady i nieobyczajności przez synod rzymskiego kleru zwołany przez cesarza Ottona III. Dodajmy jednak, że - nadal wszak bardzo młody - Jan XII nie chciał się pogodzić z losem byłego Ojca Święta, wywołał w Rzymie coś w rodzaju powstania i ponownie obwołał się papieżem. Szybko jednak został zmuszony do ucieczki, a po miesiącu od drugiej utraty tronu zmarł w tajemniczych okolicznościach. Według jednej z wersji został otruty przez ludzi Ottona III, według innej zaś miał pożegnać się z tym światem podczas stosunku seksualnego, być może z pomocą sztyletu zazdrosnego męża swej kochanki. To też nic szczególnie szokującego - wraz ze śmiercią Jana XII datuje się bowiem w historii kościoła koniec okresu pornokracji (od „porne” - „prostytutka” i „kratein” - „rządzić”). Na tę specyficzną epokę składa się sześćdziesiąt lat i trzynaście pontyfikatów. Na wybór wszystkich tych kolejnych papieży i kształt ich rządów miały przemożny wpływ dwie słynące z rozwiązłości kobiety - Teodora i jej córka Marozja z potężnego wtedy w Rzymie rodu Teofilaktów.
Nasz „Młody Papież” panuje jednak w Watykanie w czasach jak najbardziej współczesnych. I otrzymuje tron w trybie, który znacznie lepiej niż ten przyjęty w wypadku Jana XII przystaje do współczesnych realiów a nawet wydaje się hipotetycznie prawdopodobny. Serialowy Pius XIII zostaje bowiem wybrany przez konklawe jako kandydat kompromisu w sytuacji kompletnego pata między konserwatystami i liberałami. I jedni, i drudzy są po jego wyborze absolutnie pewni, że niedoświadczony nowicjusz będzie maskotką mediów, ulubieńcem wiernych - i oczywiście, co najważniejsze, marionetką w rękach grupy trzymającej władzę, za którą każda ze stron się uważa.
Ale kardynałowie mylą się śmiertelnie. Może także dlatego, że ich „młody” kandydat ma jednak te 47 lat, co w świecie rozciągającym się poza murami Watykanu zwykle spokojnie wystarcza, by obejmować najpoważniejsze funkcje. Nasz nowy papież zamiast rzucić się przed kamery, zamyka się w murach Watykanu. Wiernym nie pokazuje swej twarzy, za to ze słynnego balkonu wygłasza do nich dość przerażającą homilię z żądaniem absolutnej, bezkompromisowej wiary i pełnego oddania Bogu, który w tym kazaniu przybiera niepokojąco starotestamentową postać.
Głęboko za murami Watykanu Pius XIII poświęca natomiast początek swego pontyfikatu precyzyjnej identyfikacji politycznych zagrożeń i pacyfikacji kardynalskich frakcji. Szczególną rolę pełni tu doskonale zagrany przez Silvio Orlando Kardynał Voiello, pełniący funkcję kardynała stanu i natychmiast przywodzący na myśl duszne klimaty włoskiej polityki z czasów Andreottiego, wspaniale odmalowane w „Il Divo”. Voiello to całkowicie - zdaje się nam na początku - pozbawiony skrupułów polityczny gracz, który otwarcie przyznaje, że nawet nie odczuwał szczególnego duchowego powołania, po prostu ma talent. Szpieguje wszystkich, w tym oczywiście samego papieża, używa do tego i lunety, i księdza biegłego w czytaniu z ust. Szantaż to dla niego chleb powszedni, podobnie jak tuszowanie afer, nie cofnie się przed niczym, a każdą podłość jest w stanie uzasadnić troską o dobro Kościoła.
Ale i on, to uosobienie „zepsucia watykańskich elit”, nie może okazać się zagrożeniem dla Piusa XIII, który w Watykanie widzi się w jednej tylko możliwej roli - jedynego absolutnego monarchy na Ziemi.
Na koniec (a mija tu kilka długich tygodni) ukazuje się więc nasz Pius XIII kardynałom w ceremonialnych szatach i olbrzymiej, wysadzanej klejnotami tiarze (którą wcześniej obstalował sobie w Waszyngtonie i sprowadził okrętowo-śmigłowcowym transportem). Miesza ich z błotem, po czym każe im kolejno całować swe stopy obute w purpurowe pantofle.
Co zrobi ze swą absolutną i w absolutystycznym stylu potwierdzoną władzą? Cofnie Kościół do średniowiecza? Przeprowadzi kampanię wielkiej odnowy? A może ogłosi Królestwo Boże na Ziemi? Po tym papieżu spodziewać się można wszystkiego. Może jednak dobrze, że nie istnieje.
Tak, Pius XIII, na pierwszy rzut oka teologicznie i światopoglądowo zdaje się uosabiać prawdziwą, czarną reakcję. Nawet wybrane przez niego tuż po konklawe papieskie imię natychmiast powoduje wzdry-gnięcie. Nic dziwnego bowiem, że żaden ze współczesnych papieży nie sięgnął po imię, które jako ostatni na tronie Piotrowym nosił Eugenio Pacelli, zwany przez krytyków „Papieżem Hitlera”, którego pontyfikat rozpoczął się w 1939 roku, i którego dwuznaczna postawa wobec nazizmu i Holocaustu do dziś pozostaje jednym z największych nierozliczonych problemów Kościoła.
O nie, nasz Pius XIII z pewnością nie jest papieżem, który chciałby rozdziału Kościoła od polityki. Rozmawiając z goszczącą w Watykanie atrakcyjną premier Grenlandii niemal z nią flirtuje. - Jestem przystojniejszy od Chrystusa. Ale może nie róbmy z tego sprawy - rzuca. Ale po chwili płynnie przechodzi do wykazywania w stylu, którego nie powstydziłby się nasz krajowy ksiądz Oko, że protestancka Grenlandia jest w gruncie rzeczy krajem katolickim, bo przecież katolicy byli tam pierwsi.
Jakiś czas po spotkaniu z premier Grenlandii „młody papież” przedstawia - stylizowanemu na kogoś w rodzaju krzyżówki Silvio Berlusconiego z Aleksisem Tsipra-sem - równie młodemu premierowi Włoch listę żądań w rodzaju: „całkowity zakaz aborcji”, „przywileje dla katolików”, „zakaz rozwodów”. I natychmiast terroryzuje go przywróceniem zasady „non expedit” - ustanowionej w latach 70. XIX wieku przez Piusa IX i zakazującej włoskim katolikom udziału w życiu politycznym własnego kraju - co było odwetem za zajęcie przez zjednoczone Włochy większości terytorium Państwa Kościelnego. Oczywiście serialowy Pius XIII dociska polityka niczym rasowy spin doktor konkurencyjnej partii, odwołując się do struktury elektoratu i precyzyjnie wykazując premierowi, że bez poparcia katolików po prostu straci większość parlamentarną.
Pius XIII obejmuje Piotrowy tron w realiach, w których - po decyzji Benedykta XvI abdykacja papieża nie jest już niczym nie do pomyślenia, w kościele, który chyba także doświadczył już pontyfikatu Franciszka. Obejmuje też władzę w tym samym dziwnym watykańskim świecie, w którym możliwe są paradoksy nawet tak zawikłane, jak ten konsternujący dla wszystkich - od środowisk gejowskich po kościelnych ultrakonserwatystów - coming out księdza Krzysztofa Charamsy. Wszystkie te niuanse i pajęczyny relacji zdają się w serialu Sorrentino doskonale odrysowane.
Pius XIII to druga znakomita serialowa postać papieża w ostatnich kilku latach, postać tak wyrazista, że chwilami prawdziwsza od tych całkiem realnych papieży. Wcze-śniej był przecież Aleksander VI z „Rodziny Borgiów” Neila Jordana rewelacyjnie zagrany przez Jeremy’ego Ironsa. W obu wypadkach mamy do czynienia z serialowymi superprodukcjami o wysokich budżetach, z udziałem hollywoodzkich gwiazd. Oba seriale zrealizowali zarazem zupełnie wyjątkowi reżyserzy, twórcy kina pierwszej klasy, wcale nie najłatwiejszego i odległego o lata świetlne od sztampy przeciętnych telewizyjnych produkcji.
Neil Jordan, który wyreżyserował „Rodzinę Borgiów”, wcześniej nakręcił między innymi „Grę pozorów”, „Chłopaka Rzeźnika”, czy „Śniadanie na Plutonie. Twórca „Młodego Papieża”, Paolo Sorrentino ma na koncie między innymi „Młodość” i „Wie-lkie Piękno” (za ten ostatni film dostał Os-cara). Był też „Il Divo” („Boski”), jeden z najlepszych w ostatnich kilkunastu latach filmów o polityce, przewrotny, przy tym chwilami wręcz nieco psychodeliczny portret włoskiego premiera Giulio Andreottiego.
„Il Divo” (premiera w roku 2008) był filmem, który niewątpliwie musieli wielokrotnie oglądać twórcy przyszłego pop-politycznego hitu Netflixa, czyli „House Of Cards”. „Il Divo” to także ten z filmów Sorrentino, który wykazuje najwięcej pokrewieństw z „Młodym Papieżem”, jakieś echo tego niezwykłego filmu o włoskiej polityce słychać także w Watykanie wykreowanym w tym serialu. Widać w nim również doskonały research scenarzystów i scenografów - Watykan z „Młodego Papieża” jest zbudowany z tysiąca estetycznych i faktograficznych szczegółów. W tym Watykanie tylko Pius XIII Judy’ego Lawa to postać całkowicie fikcyjna. Z kolei postać grana w „Rodzinie Borgiów” przez Jeremy Ironsa była wzorowana na historycznym Aleksandrze VI, czyli Rodrigo Borgii. Ale tamten serial nie był laboratoryjną historyczną rekonstrukcją dziejów Watykanu w drugiej połowie XV wieku. Przeciwnie, to raczej se-rialowy dramat kostiumowy niż film historyczny, luźną inspiracją dla twórców serii była powieść o Borgiach Mario Puzo.
Obaj serialowi papieże to postacie, które niekłamany urok łączą z cynizmem i bezwzględnością.
Jednym z największych problemów Aleksandra VI był Girolamo Savonarola, florencki mnich, który żądał moralnej odmowy Kościoła, a wątek rozprawy z nim jest poprowadzony tak, że kibicujemy nie gnie-wnemu ascecie rewolucjoniście z Florencji, lecz uosabiającemu całe zepsucie tamtej ery Kościoła, Aleksandrowi VI. Ale u Sorrentino też mamy samozwańczego świętego, któremu Matka Boska objawić się miała pod postacią owcy, i który wzywa Watykan do #uznania jego „cudu” grożąc w przeciwnym wypadku utworzeniem własnego Kościoła. Fabuła jest tak skonstruowana, że nie mamy stuprocentowej pewności, czy Pius XIII ze świtą kardynałów rzeczywiście pojawił się nocą u owczego heretyka, by posłać na niego grad gróźb i obelg. Z pewnością jednak nasz papieski bohater mógłby przedsięwziąć tego rodzaju wizytę. Oczywiście w tym wypadku także papieżowi a nie pasterzowi-stygmatykowi kibicuje widz.
Jest jednak także coś, co oba seriale potężnie różni.
Oglądając „Rodzinę Borgiów” rozkoszowaliśmy się na przykład tym, że Giulia Farnese rzeczywiście wygląda jak „Dama z jednorożcem” Rafaela, do którego to obrazu podobno pozowała. A oglądając Jude’a Lawa jako Piusa XIII widzimy kogoś, kto mógłby bez problemu skonfrontować się z Donaldem Trumpem. W dodatku mamy pewien problem, bo wcale nie jesteśmy tacy pewni, który z nich powinien by był taką konfrontację dla dobra świata przegrać.
„Rodzinę Borgiów” sprzed raptem pięciu lat, oglądamy z całkowicie bezpiecznego oddalenia, to przyjemność w rodzaju lektury dobrego kryminału, który po przeczytaniu odkładamy na półkę, bez poczucia straconego czasu, ale też bez jakichś szczególnych duchowo-intelektualnych zysków. Za to „Młody Papież” jednak dziwnie niepokoi, przy całej niezwykłości budującego ten serial konceptu, wydaje się on irytująco nieodległy od społecznej i politycznej aktualności. Trochę tak jakby wizja całkowicie nieobliczalnego, poruszającego zapomniane od dekad struny, absolutnego władcy Kościoła, przed którym strach jest tylko w części równoważony przez uwodzicielski urok, aż za dobrze pasowała do naszego błyskawicznie rozregulowującego się świata. I zbyt dobrze przystawała do tych wszystkich coraz mocniej rozedrganych społecznych lęków i tęsknot, które rozciągnię te między strachem o jutro a fantazjami o przemocy nadają te wszystkie do wczoraj nieoczekiwane kierunki globalnej i lokalnej polityce.
Witold Głowacki