Mój tata naprawiał broń Łukasza Cieplińskiego. 90-letni rzeszowianin wspomina tragiczne wydarzenia z II wojny światowej
Zbombardowany pociąg, którym podróżował Wincenty Witos, wywózka Żydów, zacięte walki o wyzwolenie Rzeszowa... O zdarzeniach z lat drugiej wojny światowej opowiada ich świadek, Emil Wiśniewski.
- Urodziłem się w 1930 roku, więc kiedy zaczęła się hitlerowska okupacja, byłem jeszcze dzieckiem - wspomina Emil Wiśniewski, mieszkaniec Staromieścia - dawnej wsi, a od 1952 roku dzielnicy Rzeszowa. - Dziś, z racji wieku, często nie pamiętam, co było parę dni temu, ale tamten okupacyjny okres silnie utkwił mi w pamięci.
Moje pierwsze wspomnienie z lat wojny to tragedia na torach kolejowych w ówczesnym Miłocinie. Niemieckie bomby spadły na pociąg. Byli zabici i ranni. Pobiegliśmy tam z kolegami. Przypominam sobie zniszczone wagony i roztrzaskane tory. I ułożone w rządku zwłoki. Przykryto je prześcieradłami, tak że tylko nogi wystawały
(zginęło sześć osób, wśród rannych pasażerów był Wincenty Witos, a bomby na ten pociąg zrzucono 4 września 1939 roku - dop. CK).
W następnych dniach zdarzały się jeszcze bombardowania. Spoglądałem do góry z obawą i... ciekawością typową dla niespełna 10-letniego chłopaka. Ludzie ukrywali się w piwnicach, mieli porobione schrony.
Wciąż mam to przed oczami...
W latach 1939-45 praktycznie nie było rodziny, która nie ucierpiałaby z powodu wojny. W pobliżu tzw. kościarni, w rejonie dzisiejszej ul. Warszawskiej, zastrzelono mojego wujka. Służył w partyzantce, z tym że tamtego feralnego dnia prawdopodobnie chciał „skorzystać” z węgla, który przewożono koleją. On właściwie został postrzelony, rodzina się nim zaopiekowała, ale przyplątało się zakażenie. Dostęp do lekarzy był utrudniony i wujek zmarł. Bardzo to przeżyłem. Współczułem cioci, która opiekowała się mną wtedy, gdy moja mama była w pracy. Mama sprzedawała bilety w kinie „Apollo”. Będąc dzieckiem, często tam przebywałem: oglądałem bajki, filmy.
Ale okupacyjne czasy „bajkowe” nie były. Mniej więcej tam, gdzie teraz jest „plac Balcerowicza” w Rzeszowie, zobaczyłem któregoś dnia, jak wywożą Żydów z miasta. Liczną grupę prowadzono w kierunku dworca. Na końcu szli słabsi, starsi, zniedołężniali. Ci, którzy już nie dawali rady iść, byli rozstrzeliwani. Zwłoki przewożono na takiej przyczepce. Powstałe na ulicy plamy krwi usuwała wodą straż pożarna.
Rzeczy skonfiskowane Żydom składowano na terenie obecnego placu Ofiar Getta. Plac był strzeżony przez Ukraińców na żołdzie III Rzeszy, mimo to przychodzili tam ludzie i zbierali te graty. Też tam kiedyś poszedłem ze swoim starszym bratem. Prócz nas było jeszcze kilkanaście innych, nieznanych mi osób. Strażnicy nas dostrzegli i wszystkich zatrzymali. Za karę przylano każdemu 10 czy 15 razy gumową pałką w tyłek. Jeden z zatrzymanych, około 50-letni mężczyzna, był tam ze swoim psem. Gdy i tego Polaka zaczęto okładać, jego pies rzucił się na bijącego Niemca i rozdarł mu spodnie. Hitlerowiec wyciągnął pistolet i zastrzelił najpierw psiaka, a potem tego człowieka. Tamten tragiczny moment mam przed oczami do dzisiaj...
W rzeźni spędzałem całe dnie
Za okupacji już pracowałem - w miejskiej rzeźni. Zawód rzeźnika wykonywał mój wujek i to on wciągnął mnie do tej pracy. Zabijałem świnie siekierą. Mało sympatyczne zajęcie... Mimo że natura poskąpiła mi wzrostu, miałem krzepę. Pół martwej świni sam brałem na plecy. Człowiek nazwiskiem Bauchan te zwierzęce fragmenty zabierał na wóz i dwoma dorodnymi końmi przewoził do zakładu mięsnego niedaleko Rynku.
Robotę w rzeźni zacząłem gdzieś na przełomie 1942 i 1943 roku, tak więc miałem tylko 12-13 lat. Praca pochłaniała mnóstwo czasu. Bywało, że pracowałem cały dzień i zostawałem w rzeźni na noc. Jak wracałem do domu, to z niewyspania zdarzyło mi się uderzyć głową w rynnę. Szedłem obryzgany krwią, bo nie było się gdzie umyć. Zimą to wszystko na mnie zamarzało.
W soboty prywatnie terminowałem u rzeźnika, robiąc „papiery” masarskie. Rzeźnik mieszkał za Wisłokiem. Po tym, jak wycofujące się oddziały Wehrmachtu wysadziły most przy ul. Lwowskiej, na drugi brzeg rzeki ludzie przeprawiali się galarem - promem służącym do transportu na przykład piasku. Galar obsługiwał starszy pan, który za tę usługę pobierał drobną opłatę.
To, że byłem oficjalnie zatrudniony, stanowiło swego rodzaju ochronę. Choćby przed wywiezieniem do pracy w Rzeszy. A młodym ludziom, nastolatkom, w tym dziewczynom, też to groziło. Taki los spotkał dwie siostry, moje krewne i sąsiadki, które trafiły do bogatej niemieckiej rodziny, mającej duże gospodarstwo rolne. Zajmowały się tam zbieraniem owoców, opieką nad dziećmi. Ze szkoły przypominam sobie, że dyrektor zabierał nas nad Wisłok, co miało uchronić uczniów od wywózki.
„Pukawka” Cieplińskiego
W czasie wojny mieszkałem tu, gdzie i dziś , tyle że dom mieliśmy drewniany, z dobudówką. Rzut kamieniem od nas, w domu pana Osypki, przez pewien czas miał kwaterę nie kto inny jak sam Łukasz Ciepliński, szef inspektoratu Związku Walki Zbrojnej, który później przekształcił się w Armię Krajową.
Mój ojciec był mechanikiem, ale przy tym znał się na rusznikarstwie. W związku z tym przekazano mu do naprawy pistolet Cieplińskiego.
Ciepliński nie zdążył już tej broni odebrać, bo w międzyczasie musiał nagle wynieść się ze Staromieścia.
Wymieniony pan Osypka, mój krewniak, z zawodu był elektrykiem. Pewnie dzięki temu miał prąd w swoim domu. Podczas wojny albo niedługo po wyzwoleniu chodziliśmy tam posłuchać radia. U mnie w domu wieczory spędzało się wtedy przy lampach naftowych i tzw. karbidówkach.
Kiedy pracowałem w rzeźni, nadzór sprawował nad nami niemiecki oficer, który wrócił z frontu, spod Lwowa, gdzie został ranny. Miał na imię Alfons. Trzeba przyznać, że dobrze nas traktował. Otrzymywałem godziwe wynagrodzenie, a w dodatku miałem żywność: kiełbasę, słoninę.
Doświadczyłem jednak co to głód. Zboże, ale i zwierzęta hodowane w gospodarstwie, świnie czy krowy trzeba było oddawać w ramach kontyngentu. Za zabicie świni bez zezwolenia groziła nawet kara śmierci. Myśmy mieli taką „nielegalną” świnkę, trzymaliśmy ją w piwnicy na ziemniaki. Pewnej nocy ktoś wyważył drzwi, świnkę pozbawił życia, wyciągnął bebechy, poodcinał nogi i to wszystko ukradł. Do dziś nie mam pojęcia, kto to zrobił. Podejrzewam, że ktoś znajomy, kto o tej świni wiedział.
Spotkanie z krasnoarmiejcem
W lutym 1944 roku na Staromieściu (przy dzisiejszej ul. Partyzantów - CK) rozstrzelano 10 osób - kontynuuje swoją opowieść Emil Wiśniewski. - Nikogo z zamordowanych nie znałem, nie byli to mieszkańcy Staromieścia. Dlaczego zginęli? Ludzie mówili, że pewien niemiecki żołnierz miał polską kochankę. Jej mąż dowiedział się o tym i powodowany zazdrością strzelił do Niemca (według innych źródeł, dwóch Polaków przypadkowo spotkało żołnierza Luftwaffe i rozbroiło go - CK). Hitlerowcy postanowili dokonać odwetu.
Przypominam sobie ostatnie chwile okupacji i zażarte walki między Rosjanami i Niemcami. Rosjanie początkowo nie byli w stanie przedostać się przez Wisłok. Niemcy ostrzeliwali ich nawet z wieży kościelnej. Kule tylko świszczały, a jedna mała bomba wylądowała w ogrodzie na mojej posesji.
Po kolejnej strzelaninie ukryliśmy się w piwnicy sąsiedniego domu. Napatoczył się tam pewien czerwonoarmista. Miał karabin maszynowy, granaty. Pytał: „Gdzie Germańce?”. Wyjaśniliśmy, że niedaleko, bo słychać strzały. Przekonywał, żeby się nie martwić. „Naszych mnogo” - uspokajał.
Przy okazji spytał: „A wódka u was jest?”. Tak się złożyło, że mieszkał tutaj facet, który miał sklep, albo i dwa sklepy w Rzeszowie. I on przyniósł litrówkę. Żołnierz pił prosto z butelki, grdyka mu głośno pracowała.
W tamtym czasie hitlerowcy powyciągali z domów i zgromadzili na łące grupę mieszkańców Staromieścia. Na ten temat krążą rozmaite legendy. Najważniejsze, że wszystkich naszych wypuszczono. A następnego dnia (2 sierpnia 1944 roku - CK) w Staromieściu nie było już Niemców.