Moja broszka nie tylko moja
Przejrzałaś na oczy? - zapytała mnie koleżanka, która od lat jest zadeklarowaną feministką. Odżegnywałam się od tych aktywistek, jak diabeł od święconej wody. Ale wszystko zmienił pomysł zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej.
Poczułam, że jeśli nawet nie mieszam się do polityki, polityka zaczyna mieszać się do mojego życia. I Twojego. Twojej mamy, siostry, koleżanki, znajomej, przyjaciółki. Tej dziewczyny, którą mijasz, gdy idziesz codziennie do pracy.
Kobiety w Polsce i tak przerywają ciążę, niezależnie od tego, jakie mają prawa.
Jedyna różnica polega na tym, że gdy przerywanie ciąży jest nielegalne, to po pierwsze - płacimy za to dużo pieniędzy, a po drugie - jest to niebezpieczne - alarmują „moje” feministki. Chcą europejskiej normalności. Niczego więcej. To znaczy edukacji seksualnej i antykoncepcji oraz dostępnej (ale rzadkiej) aborcji do 12. tygodnia bez podania powodu. Też tego chcę. Nie boję się tego powiedzieć głośno. I będę za tydzień w niedzielę na demonstracji organizowanej w Zielonej Górze przez kobiety, które chcą ratować inne kobiety przed tym, co się szykuje.
Wmawiają nam, że traktujemy aborcję jak wyjście do kosmetyczki w przerwie na lunch.
Nie, to poważna decyzja. Ma swoją cenę. Nie dam też sprowadzić tej dyskusji tylko do metody kontrolowania płodności. To też dyskusja nad tym, na ile my, kobiety, mamy prawo dysponować własnym ciałem i decydować o nim.