Robert Zalewa, dzielnicowy z Żor, spędził dziewięć miesięcy na misji pokojowej w Kosowie. Przebywał na Bałkanach w czasie, gdy radiowozy należące do stacjonujących tam polskich policjantów zostały obrzucone kamieniami i koktajlami Mołotowa.
Pan Robert razem z ponad setką polskich policjantów konwojował polityków i osoby duchowne, brał udział w zabezpieczeniach więzień i aresztów, ochronie procesów sądowych i wspierał miejscowe jednostki na przejściach granicznych. Ubrany w kamizelkę kuloodporną, zaopatrzony w kałasznikowa, czując adrenalinę, każdego dnia ryzykował życiem, ale wypełnił swoją misję i szczęśliwie wrócił do kraju. Nam opowiedział o pobycie w Kosowie.
Robert Zalewa. Moja misja w Kosowie
- Mój wyjazd na misję pokojową do Kosowa to było szczęśliwe zrządzenie losu. Zacząłem ubiegać się o taki wyjazd, a któregoś dnia dostałem informację z komendy głównej o misji Unii Europejskiej w zakresie praworządności w Kosowie, Eulex Kosowo. Po pozytywnej opinii z miejscowej jednostki policji, zaliczeniu rozmowy z psychologiem, testach sprawnościowych, a także po rozmowach z dowództwem i po badaniach lekarskich, mogłem dopiero wyjechać do Kosowa – mówi aspirant sztabowy Robert Zalewa, od 19 lat związany z pracą w policji.
- Wyjazd do Kosowa to było olbrzymie wyzwanie, chęć sprawdzenia się w nowej sytuacji, także prestiż oraz potężny zastrzyk adrenaliny – mówi pan Robert. Do wyjazdu na misję pokojową, pan Robert musiał być perfekcyjnie przygotowany. Egzaminy były wielorakie, a przygotowania bardzo żmudne. Nasz policjant musiał również legitymować się dobra znajomością języka angielskiego.
- Po rozmowie z psychologiem i testach sprawnościowych, zostałem skierowany na miesięczne szkolenie do Słupska. Tam, razem z innymi kolegami wytypowanymi do wyjazdu na misję, zdobywałem umiejętności z typowego wyszkolenia strzeleckiego, poznawałem różne taktyki, jak np.: blokady dróg, blokady mostów. Uczyłem się też, jak mam zachowywać się, by tłumić zamieszki, jak wchodzić do budynku w chwili demonstracji, jak chronić vipów. Potrzebne też było medyczne szkolenie – dodaje pan Robert.
W Kosowie nasz bohater przebywał dziewięć miesięcy, od sierpnia 2013 roku. Do Polski powrócił w maju 2014 roku. Za granicą spędził m.in. święta: Wielkanoc i Boże Narodzenie. Średnio co tydzień rozmawiał telefonicznie z rodziną. Inni policjanci obecni na misji w Kosowie rozmawiali z bliskimi także przez skype'a.
Pan Robert pojechał za granicę akurat w bardzo gorącym okresie, kiedy radiowozy należące do stacjonujących w Kosowie polskich policjantów zostały obrzucone kamieniami i koktajlami Mołotowa. Na szczęście nikt nie został ranny, ale pan Robert każdego dnia ryzykował życiem.
- Miałem świadomość, że wyjazd do Kosowa może być moim ostatnim w życiu. Wszyscy, którzy tak pojechali, byli świadomi zagrożenia, z jakim będziemy spotykać się tam na co dzień. Ryzykowaliśmy własnym życiem w czasie różnego rodzaju demonstracji, zamieszek. Na początku naszego pobytu w Kosowie został ostrzelany konwój ukraińskich celników. Zginęła jedna osoba, druga została ranna. Potem nawet byłem w asyście honorowej na pogrzebie tego celnika. Z kolei na końcu naszej misji został też ostrzelany konwój naszego plutonu, ale na szczęście nie było osób poszkodowanych – dodaje pan Robert.
Na czym polegała jego misja w Kosowie? - Wszystko było zależne od rodzaju służby, rodzaju wydarzeń, z którymi stykaliśmy się na miejscu. Przede wszystkim konwojowaliśmy pracowników na punkty graniczne, monitorowaliśmy trasy przejazdu naszych konwojów, chroniliśmy polityków, osoby duchowne, zabezpieczaliśmy więzienia i areszty, chroniliśmy procesy sądowe szczególnie niebezpiecznych przestępców i podczas tamtejszych wyborów. Pełniliśmy służby zarówno w dzień, jak i w nocy – mówi pan Robert.
Czy łatwo zasypiało się panu Robertowi w nowym miejscu, mając za sobą dzień pełen emocji i adrenaliny? - Nie miałem z tym większych problemów. Człowiek mógł przyzwyczaić się do dźwięku strzałów, odgłosów przelatujących helikopterów. Nie było u mnie trudnych nocy – przyznaje nasz dzielnicowy, który w Kosowie był z ponad setką polskich stróżów prawa. Pracował m.in. też przy obsłudze wyrzutni granatów łzawiących. Na co dzień chodził w specjalnym kombinezonie, kamizelce kuloodpornej, hełmie, dzierżąc w ręce kałasznikowa.
Przed wyjazdem do Polski na wszystkich misjonarzy czekało wyjątkowe spotkanie. - Pod koniec pobytu Robert Zalewa miał także zaszczyt spotkać się z nadinsp. Markiem Działoszyńskim Komendantem Głównym Policji, który przybył do Kosowa i podczas Medal Paradywraz z Joelle Vachter, szefową misji Eulex Kosowo odznaczył wszystkich policjantów medalami za służbę dla pokoju oraz wyróżnił tych, którzy wykazali się szczególnym zaangażowaniem przy realizowaniu zadań mandatowych misji – dodaje asp. sztab. Kamila Siedlarz, rzeczniczka żorskiej policji.
Czy łatwo wracało się panu Robertowi do kraju? - Przez dziewięć miesięcy pobytu w Kosowie towarzyszyła mi ogromna adrenalina. Miałem świadomość zagrożenia życia, jednak do Polski spokojnie wróciłem. Potem miałem miesięczny urlop, dzięki któremu mogłem spokojnie wrócić do pracy i obowiązków tutaj, w Żorach. Za granicą poznałem inną codzienność, ale wyjazd do Kosowa nie odcisnął na mnie żadnego negatywnego piętna – przyznaje pan Robert. Do Kosowa pojechał razem z 12 innymi stróżami prawa z województwa śląskiego (z ościennych jednostek policji byli mundurowi m.in. z Jastrzębia-Zdroju, czy Pszczyny). Wszyscy wrócili cali i zdrowi.
Robert Zalewa ma 40 lat, a od 1996 roku pracuje w policji. Od 11 lat jest dzielnicowym Powstańców Śląskich. W 2013 roku wywalczył tytuł „Najlepszego dzielnicowego w Żorach”. Był to konkurs organizowany przez „Dziennik Zachodni” i portal: zory.naszemiasto.pl.
Pan Robert lubi swoją pracę. Uważa, że rejon miasta, w którym strzeże porządku, jest bezpieczny. - Tutaj najczęstsze są takie problemy, jak: przesiadywanie młodzieży na klatkach, zakłócanie ciszy nocnej, zaśmiecanie. Są jeszcze nieporozumienia rodzinne i sąsiedzkie - mówi asp. sztab. Robert Zalewa.
Wcześniej, w latach 1996 do 2003 roku był dzielnicowym osiedla Sikorskiego i w międzyczasie - w zastępstwie kolegów - pilnował porządku na osiedlu Korfantego, w Kleszczowie i Baranowicach.
- Gdy zaczynałem pracę na osiedlu Sikorskiego, był wyż demograficzny i więcej działo się w Żorach. Były rozboje, pobicia, zdarzały się włamania. Na szczęście teraz na osiedlu Sikorskiego jest zdecydowanie spokojniej, podobnie jak w moim rewirze. Razem z kolegami zatrzymaliśmy złodzieja samochodu, który był poszukiwany listem gończym. Na gorącym uczynku złapaliśmy złodziei stali i szyn z terenu prywatnej posesji przy ulicy Zostawa – mówił nam dwa lata temu Robert Zalewa.
Wielkim echem odbiła się też akcja z zatrzymaniem przestępców, tzw. "śrubokrętów", którzy rysowali śrubokrętem samochody od strony kierowcy, a potem włamywali się do środka i kradli odtwarzacze.
Poza pracą nasz dzielnicowy lubi sport, w tym piłkę nożną, bieganie, siatkówkę i pływanie.