Bomby spadały każdej nocy tuż koło nas, na fabrykę chemiczną oraz miasto. Niemcy w panice biegli do schronów i potem stali razem z nami, swoimi niewolnikami, pokorni i smutni. W połowie kwietnia 1945 r. samoloty aliantów rozpoczęły bombardowanie także w dzień. To kolejny fragment wspomnień pana Mieczysława Kosteckiego z pobytu na robotach przymusowych w Niemczech.
Mieczysław Kostecki w listopadzie 1941 roku został wywieziony do Niemiec. Miał 18 lat. Pracował w fabryce włókienniczej, na budowie, u bauera w gospodarstwie rolnym, przy odgruzowywaniu ulic i budowie okopów. Oto zapis jego niewolniczej wędrówki przez III Rzeszę.
Jest 1944 roku. Front niedaleko, Niemcy w popłochu. W fabryce włókienniczej w Liebstadt powoli zaczęli upłynniać siłę roboczą. Mnie jako pierwszego wysłano do budowy okopów na Litwę. Pożegnałem znajomych i z walizką w ręku pojechałem na punkt zborny do Morąga. Po 24-godzinnej podróży pociągiem wyładowano nas w szczerym polu niedaleko jakiegoś osiedla. Powiedziano: Będziecie tu budować okopy i przeszkody przeciwczołgowe. Jak się później zorientowaliśmy, było to w okolicy Tylzy, nad rzeką Niemen.
Zakwaterowano nas w namiotach, posiłki przywożono z pobliskiego osiedla - litr wodnistej zupy i kawałek chleba na obiad, na śniadanie i kolację kubek kawy i chleb z odrobiną margaryny w kawałku. Pracowaliśmy tu tylko dwa tygodnie. W nocy nagły wyjazd. Nad Niemnem stał statek i barka. Wchodziliśmy bez świateł, po ciemku, ludzie wpadali do wody, ale na szczęście nikomu nic się nie stało.
Płynęliśmy całą noc, dzień i następną noc. Zobaczyliśmy duże peryferie miasta. Był to Królewiec. Z daleka widoczny Zalew Wiślany. Ustawiliśmy się w czwórki i poszliśmy w stronę centrum. Dymy, czujemy mocny swąd spalenizny. Było tydzień po zbombardowaniu, a wszystko się jeszcze paliło. W wielu miejscach zostały tylko kikuty kominów i szczątki ścian po domach. Makabryczny widok. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem.
Odgruzowywaliśmy ulice. Wychodziliśmy o szóstej rano i pracowaliśmy do szóstej wieczorem. Jedzenie słabe, przeważnie zupa na końskich kościach i chleb z trocinami. Ale pewnego dnia spenetrowaliśmy podpiwniczenie byłej kamienicy. Kiedy otworzyliśmy drzwi, okazało się, że to była piekarnia. Na półkach leżało pełno, już trochę przypalonego, chleba. Starczyło go na kilka dni dla kilkudziesięciu ludzi. Potem trafiliśmy jeszcze na skład spalonego częściowo cukru w bryłach po około 50 kg, odkryliśmy też skład sera szwajcarskiego w idealnym stanie.
Niemcy jak obłąkani chodzili zawalonymi gruzem ulicami i szukali swoich bliskich. Wyciągali spod zrujnowanych ścian swoich domów ciała. Pomimo, że byli to nasi ciemiężyciele, współczuliśmy im. Pewnego dnia, w pierwszych dniach października, w czasie wieczornego apelu ogłaszają natychmiastowy wyjazd do Berlina. Ładują nas do towarowych wagonów, gwizd lokomotywy i dalej w przyszłość, także nieznaną. W Berlinie połowę naszych ludzi zostawiono do porządkowania miasta, moi koledzy pozostali także.
Ja z innymi pojechaliśmy dalej. Nad ranem byliśmy w Merseburgu koło Lipska. Podstawionymi samochodami pojechaliśmy do Cejszen. To duża wieś, znajdował się tu obóz koncentracyjny dla włoskich żołnierzy z armii gen. Badoglio, który podpisał separatystyczny układ z aliantami i wypowiedział wojnę Niemcom. W obozie znajdowało się ponad 500 Włochów. Ubrani w cienkie drelichowe spodnie, koszule i kurteczki, ciągle dygotali z zimna. Pracowali poza obozem po 12 godzin, a potem na apelu wieczornym stali jeszcze co najmniej godzinę. Dostawali jedzenie jeszcze mniej kaloryczne niż my. Karmiono ich polewką z brukwi, wszyscy przechodzili biegunkę. Musieli więc często biegać do latryny, a tam stali wachmani i bili ich pałami. Z głodu i zimna padali jak muchy. Codziennie wołami wywożono kilkanaście trupów.
My zostaliśmy początkowo ulokowani w namiotach nad niedużą rzeczką. Spaliśmy na piętrowych pryczach, na słomianych siennikach. Dano tylko po jednym kocu. Odczuwaliśmy przenikliwe zimno. Mieliśmy za zadanie wybudować baraki dla jeńców włoskich oraz budynki administracyjne.
Największym utrapieniem były wszy. Pełno ich było wszędzie, w kurtce, a czapce, a najwięcej w koszuli przy ciele. Pranie ubrań w gorącej wodzie przynosiło ulgę najwyżej na jeden dzień. Praca była bardzo ciężka. Z powodu braku środków transportu krokwie nosiliśmy ze stacji kolejowej (ponad 2 km) na plecach. Dobierało się wzrostem dziesięciu chłopa i tak ze stacji na plac budowy bez odpoczynku.
Z Ceyszen odesłano nas do Merseburga, do cukrowni. Pracowaliśmy przy wyładunku buraków i odwożeniu wysłodków do miejsca ich składowania, a także przy odgruzowywaniu miasta. Brakowało jedzenia, aby oszukać żołądek jedliśmy wysłodki. Po tygodniu odczuliśmy bóle brzucha oraz dostaliśmy wysokiej gorączki. Poszliśmy do lekarza, stwierdził tyfus brzuszny i natychmiast przekazał do szpitalika przy baraku niedaleko naszego. Głównym lekarzem był Niemiec, jego pomocnikiem lekarz z armii Badoglio oraz starszy, bardzo ludzki Niemiec z Merseburga.
Bomby spadały każdej nocy tuż koło nas, na fabrykę chemiczną oraz miasto. W czasie nalotów Niemcy w panice biegli do schronów i potem stali razem z nami, swoimi niewolnikami, pokorni i smutni. W połowie kwietnia 1945 r. samoloty aliantów rozpoczęły bombardowanie także w dzień.
Opiekę w szpitalu mieliśmy nadzwyczaj dobrą i dość szybko poczuliśmy się zdrowi. Wyszliśmy, pamiętam, był Wielki Piątek. Dostaliśmy kilka dni zwolnienia. Ale już wtedy amerykańskie czołgi podeszły pod miasto i zaczęły je ostrzeliwać. Kanonada trwała około pół godziny. Alarm, panika. Niemcy zdezorientowani, niektórzy uciekają w kierunku zachodnim, aby się nie dostać do sowieckiej niewoli. Wracają. Chaos całkowity. Kierownik naszej grupy nakazuje powrót do Ceyszen. Wychodzimy późnym wieczorem. Bagaże jadą na furmankach. Wokół nas pożary, pali się Merseburg, Loyna, wioski, przez które przechodzimy. Jest mi słabo, ale jakoś idę i tylko z Bożą pomocą razem z innymi doszedłem na miejsce.
Lokują nas w namiotach nad rzeczką. Całą noc siedzimy w pogotowiu, szosa zatłoczona wojskiem, nadchodzi ranek - panika. Niemcy szaleją z przerażenia, nie wiadomo kto przyjdzie pierwszy. Niesamowicie bali się Sowietów. Nie mamy co jeść. Kilku z nas idzie do pobliskich gospodarstw, prosimy o kartofle. Niemcy dają chętnie, palimy ogniska pieczemy je. Szosa zatłoczona wojskiem. Jedni jechali lub szli na wschód, ponieważ Amerykanie byli tuż tuż, inni natomiast zmierzali na zachód.
Rano wróciliśmy na swoje miejsce. Ulokowaliśmy się w ogromnej murowanej stodole. Kolejna noc w niepewności. Wysyłamy na zwiady jednego człowieka, nie wraca, wysyłamy drugiego, nie wraca. Co jest? Rozwidniło się i co widzimy przez szpary w drzwiach? Na placu pełno Amerykanów. Wychodzimy. Hurra! Tamci zostali zatrzymani do wyjaśnienia. Już są wolni. Amerykanie częstują czekoladą. Komendant rozkazał zorganizować kuchnię polową. Pierwszy obiad dostaliśmy od wojska. W następnych dniach karmili nas już Niemcy na polecenie Amerykanów. Nad rzeczką mieszkaliśmy jeszcze kilka dni. Potem przeniesiono nas do byłego obozu jenieckiego, do baraków które sami zbudowaliśmy. Kuchnia na miejscu, jadaliśmy w świetlicy, opiekowała się nami od tego czasu już UNRA - amerykańska organizacja charytatywna. Nastały dobre czasy.