Moje blizny nigdy się nie zagoją... [INTERAKTYWNE ZDJĘCIE I WIDEO]
Kiedy 6 października usłyszał w telewizji, że w kopalni Mysłowice-Wesoła doszło do wybuchu metanu, wiedział, że to dobrze się nie skończy. On sam, prawie 30 lat temu, cudem, na własnych nogach, wyszedł z zagrożonego chodnika. Oblepiony pyłem, poparzony, ale żywy. Znowu, gdy patrzył w telewizor, wróciły wspomnienia. Jakby znowu znalazł się na dole, w ciemnościach, duchocie, słysząc głosy kolegów, którzy wzywali pomocy.
- Przez ten wypadek znów do niego wróciły wspomnienia. Siedział, ocierał łzy. Nie mógł się powstrzymać. Ale zawsze w takich sytuacjach coś w nim pęka, chce opowiadać o swoich przeżyciach - mówi Helena, żona Władysława Rogalskiego, jednego z ocalonych z katastrofy w mysłowickiej kopalni 1987 roku.
Był koniec dniówki, około piątej nad ranem. Na szczęście część kolegów zdążyła wyjechać, bo ofiar byłoby więcej niż... siedemnaście. Do Mysłowic przyjechał z mazurskiej wsi. W domu zostało trzech braci i sześć sióstr. Tu była praca, niezłe pieniądze i szansa na mieszkanie, ustawienie się w życiu.
- Nie bałem się zjeżdżać na dół. Tylko za pierwszym razem koledzy trochę postraszyli mnie podczas zjazdu pod ziemię, ale już potem nigdy nie czułem strachu - opowiada pan Władysław.
Najedź kursorem na zdjęcie i kliknij w punkty, aby zobaczyć nagrania dźwiękowe oraz filmy.
Praca na kopalni zaczęła go pociągać. To było coś dla twardego, silnego człowieka. Było. Do chwili wypadku.
- Wtedy już od kilku dni przed wybuchem wiedzieliśmy, że dzieje się coś złego. Nawet zgłaszałem przełożonym. Ale oni zlekceważyli. Albo jesteś z nami albo won z kopalni. Wiadomo, człowiek dbał o robotę - wyjaśnia pan Władek i po chwili dodaje: Teraz jest tak samo.
Tylko dlatego, że miał na rękach rękawice, ogień nie spalił mu dłoni. Ale dalej na rękach, mocnych, umięśnionych, mimo 70-tki, ma już blizny. Do niedawna jeszcze wstydził chodzić się w koszulach z krótkimi rękawami. Niektórzy ludzie rzucali wymowne spojrzenia, co go mocno denerwowało. Ale w końcu powiedział: dość. Czego do cholery ma się wstydzić?
W szpitalu spędził ponad trzy miesiące. W 60 proc. poparzone ciało goiło się mozolnie. Raz miał zapaść. - Pomogło mi mocne serce. Przynajmniej tak opowiadali mi lekarze, którzy ratowali mnie w nocy - twierdzi.
Przez wiele dni karmiły go pielęgniarki, rodzina. Nie mógł zgiąć rąk w łokciu. - Gdy wreszcie włożyłem widelec do ust byłem szczęśliwy - opowiada.
Po powrocie do domu żona miesiącami masowała mu małżowiny uszne. - Gdyby nie to, sterczałyby mi jak u diabełka. Ogień strawił mi chrząstki - uśmiecha się pan Władek, który mimo koszmaru powolutku wrócił do normalnego życia.
Jest rencistą, udziela się w Związku Zawodowym Górników. - Nie wszyscy dali radę. A ja cóż. Byłem silny - mówi. - Moje blizny, te ukryte głęboko nigdy się nie zagoją, ale nie można się przecież załamywać.