Monika Jamer, studentka Politechniki Opolskiej, na misji wśród kenijskiego plemienia Pokot
Monika Jamer, pochodząca z Małopolski studentka Politechniki Opolskiej, należy do ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów. - Idea misji, niesienia pomocy najbardziej potrzebującym w biednej Afryce zawsze była mi bliska - mówi.
Mama, jak to mama - trwogę schowała głęboko w sercu, i mocnym głosem zapewniła córkę, że będzie szczęśliwa jej szczęściem. Tata najpierw zareagował ostro: po moim trupie! Trzeba było go urabiać, ale kiedy w sierpniu Monika pakowała bagaże na swoją afrykańską wyprawę, był już przekonany i spokojny.
Monika Jamer, pochodząca z Małopolski studentka Politechniki Opolskiej, należy do ruchu Świeckich Misjonarzy Kombonianów. - Idea misji, niesienia pomocy najbardziej potrzebującym w biednej Afryce zawsze była mi bliska - mówi.
Zanim podpisze dwuletni kontrakt, musiała - jak wszyscy planujący misję - sprawdzić, czy się nadaje. Czy marzenia i wyobrażenia wytrzymują w zderzeniu z afrykańską rzeczywistością. Dlatego pięciotygodniowy wyjazd do Kenii nazywa się „doświadczeniem misyjnym”. To czas próby i weryfikacji.
Przygotowywała się prawie dwa lata. Raz w miesiącu jeździła na weekend do Krakowa do kombonianów. - Poznawaliśmy tematykę misji, problemy, z jakimi tam się zetkniemy, odbywaliśmy katechezę związaną z założycielem zakonu, św. Danielem Combonim, aby w pełni działać w duchu jego założeń - mówi.
Ludzie z zewnątrz patrzą na to inaczej. Jedni są pełni podziwu dla jej poświęcenia i odwagi. Inni nie kryli zdumienia: Zwariowałaś? Chcesz pomagać? CZARNYM?! - Ci „czarni” to tacy sami ludzie jak my - tłumaczyła przed wyjazdem. Teraz, po powrocie, nie jest pewna, ile racji jest w tym „tacy sami”. Bo ilu z nas gotowych jest przyjąć obcego pod swój dach i dzielić się tym, co ma najlepszego? A tak właśnie byliśmy przyjmowani - mówi Monika.
Pierwsze skojarzenie ze słowem „Afryka” to nie upał, egzotyka i busz, ale serdeczni, otwarci, przyjaźni ludzie. Tacy są przede wszystkim Kenijczycy z plemienia Pokot w północno-zachodniej części kraju. Monika uczestniczyła w ich życiu w parafii Amakuriat. Spała z nimi w chacie, starając się nie pamiętać o wszechobecnych pająkach, uczyła dzieci polskich piosenek, jadła z nimi smakowity ryż przygotowany na ziemnym palenisku, „zamówiła” u miejscowej krawcowej falbaniastą spódnicę.
Polubili ją. Ba, dawali za nią misjonarzom 50 krów. To ogromna cena, bo przeciętnie za pannę płaci się 15-20. Monika dzwoniła do taty i żartowała: Wrócę ja albo krowy.
Wróciła, ale już planuje kolejny wyjazd, tym razem trzymiesięczny w te wakacje. W przyszłym roku Monika zostanie magistrem fizjoterapii i po dyplomie spakuje się i wyjedzie do Afryki na dłużej.
Amakuriat w Kenii oddalony jest o 600 km od Nairobi. Ostatnie 200 km to trudna do pokonania górzysta droga. Tu da radę tylko auto terenowe, ale i tak wielogodzinna podróż to nieustanne telepanie i szarpanie. Parafia jest ogromna. 100 km długości i 30 km szerokości wzdłuż granicy z Ugandą.
Podróż do niektórych kaplic zajmuje dwie godziny jazdy, do innych trzeba się wspinać na wysokość 2700 m. Misjonarze sprawują tu nie tylko opiekę duszpasterską, ale też budują szkoły i internaty, przygotowują nauczycieli. Ludzie żyją biednie, ale w zgodzie z naturą. Mieszkają w lepiankach, a dookoła piękne góry i busz, czyste powietrze i słońce. W górach klimat jest bardziej znośny niż na płaskowyżu, ale i tak po całym dniu ręce pięciu Polek, uczestniczek „doświadczenia misyjnego”, są spalone na fiolet. Nie pomagają nawet kremy z filtrem 50.
Parafię Amakuriat zamieszkuje plemię Pokot. Graniczy ono z plemionami Karimojong w Ugandzie i Turkana w Kenii. Te trzy plemiona toczą ze sobą nieustanną walkę o krowy, które są bardzo cenne w wielu afrykańskich kulturach. - W hierarchii społecznej najważniejszy jest mężczyzna, potem krowa, potem długo, długo nic i dopiero kobieta - śmieje się Monika. Pewne praktyki w kulturze Pokot są trudne do pogodzenia z katolicką wiarą, choćby dziesięciorgiem przykazań. Np. chłopcy stają się mężczyznami i wojownikami po powrocie z krowami ukradzionymi graniczącemu plemieniu.
- Kobiety zajmują się domem i dziećmi - opowiada Monika. - Kobieta idzie po wodę, przynosi drzewo, musi ugotować obiad, posprzątać. Woda to duży problem. Przyniesienie jej - w 20-litrowej plastikowej beczce na głowie - zajmuje czasem wiele godzin. Dzieci też nie próżnują. Chłopcy wypasają bydło, a dziewczynki pomagają mamom albo zajmują się młodszym rodzeństwem. Kobieta zajmuje się dzieckiem, dopóki karmi. To często nawet mniej niż dwa lata, bo zdąży się już urodzić kolejny potomek. Potem starsze rodzeństwo przejmuje nad maluchem opiekę.
Mężczyzna leży pod drzewem i wszystko nadzoruje. Życie rodzinne toczy się w zagrodzie, składającej się z około dziesięciu chat. Rodziny zajmują się uprawą, wymieniają się różnymi produktami, sprzedają je na targu albo misjonarzom.
- W wiosce nasza praca polegała na tym, by usiąść z nimi, porozmawiać, uśmiechnąć się, potrzymać za rękę. To niby niewiele, ale dla nich dużo znaczy, że ktoś chciał z innego kontynentu przyjechać, by dzielić z nimi ich troski i cierpienia - mówi opolska studentka.
Chata plemienia Pokot to lepianka z błota, w której mieszka mąż, żona i gromadka dzieci. Osobno mają kuchnię - palenisko na ziemi - w której potrafią jednak wyczarować pyszne potrawy. Nawet zwykły ryż smakuje tam zupełnie inaczej niż ugotowany w Polsce na gazowej kuchence. - Ci ludzie są bardzo biedni, ale dzielą się wszystkim, co mają. To dla nich ogromna radość, gdy mogą coś ugotować dla gości i razem z nimi zjeść. Specjalnie dla nas zabili kurczaka, a tam mięso to prawdziwy rarytas. Częstowali też bawarką. Herbata z mlekiem i ogromną ilością cukru wystarcza za całe śniadanie ze względu na duże wartości odżywcze.
Monika zawiozła do Afryki spory zestaw lekarstw, spakowanych przez mamę „na wszelki wypadek”. Wszystkie zostały na misji, może się przydadzą komu innemu, bo jej nawet brzuch ani razu nie rozbolał.
Misjonarz odwiedza kaplicę raz na miesiąc, czasem rzadziej. Między tymi wizytami zajmuje się nią katechista – tubylec, który nie udziela sakramentów, ale prowadzi liturgię słowa. Jak katechista jest dobry, to ludzie zbierają się w kaplicy co tydzień. Kiedy jednak katechista jest kiepski i interesuje go tylko zapłata za zajmowanie się kaplicą, to ludzie nie widzą w katolickiej wierze i nauce większego sensu. Katechista oczywiście musi wcześniej skończyć szkołę, umieć czytać i pisać. A to nie jest powszechne w tym regionie.
Misjonarzom katechista służy też jako tłumacz. Urzędowym językiem w Kenii jest suahili i angielski (w odległych prowincjach jego znajomość jest bardzo słaba). Kenijczycy używają jednak 44 języków, a ten plemienia Pokot należy do najtrudniejszych.
Edukacja dla Pokot
Edukacja w Kenii od 2003 roku jest bezpłatna na poziomie podstawowym. W praktyce wygląda to zupełnie inaczej. Rodzice muszą z własnej kieszeni opłacić wyżywienie, mundurki, internat przybory szkolne. Często się zdarza, że rodziców nie stać na posłanie dziecka do szkoły i mimo że jest ona obowiązkowa, nikt tego nie sprawdza. Dlatego tak ważne jest wsparcie organizacji charytatywnych.
Bywa, że z ośmiorga potomstwa tylko jedno idzie do szkoły. Dzieci, które dostają taką szansę, bardzo ją cenią. „Szkoła daje mi nie tylko możliwość zdobywania wiedzy, ale też uczy mnie pewności siebie, pomaga mi czuć, że jestem kimś, że mam swoją wartość, że mogę coś zrobić dla innych” - to słowa Elizabeth. Głęboko w serce Moniki zapadła deklaracja Rebeki: „Szkoła jest dla mnie wszystkim. To tutaj otworzyły mi się oczy, to tutaj zrozumiałam, że można żyć inaczej, że można coś zmienić w naszym tradycyjnym sposobie życia”. Większość szkół w tym regionie została wybudowana przez Kościół katolicki.
- Wokół jest jednak wiele terenów, gdzie nikt do tej pory nie nauczył się czytać i pisać. Stąd nasz projekt: Edukacja dla Pokot, którego pomysłodawcą jest przebywający obecnie na misji w Kenii ojciec Maciej Zieliński - mówi Monika.
Celem projektu jest dofinansowanie czesnego dla dzieci i młodzieży. Projekt jest już po I edycji. Ze wsparcia korzysta 120 dzieci, 15 studentów. Za zebrane od polskich darczyńców pieniądze zatrudniono też 6 nauczycieli w najbardziej potrzebujących szkołach. - Teraz zaczęliśmy rozkręcać ten projekt na Opolszczyźnie. Ważne jest, by osoby, które zechcą pomagać, co miesiąc wysyłały zadeklarowaną kwotę. To może być nawet 10 zł, byle wpłacane regularnie - podkreśla Monika Jamer. Pytania dotyczące projektu można kierować na adres ruchtucum@gmail.com.
Pochwaliłby to Daniel Comboni. Patron kombonianów urodził się w 1831 roku nad jeziorem Garda. Jego rodzice byli prostymi rolnikami. Mieli ośmioro dzieci, ale wszystkie, oprócz Daniela, zmarły. Rodzice nauczyli go otwierać serce na potrzeby drugiego człowieka. Mały Daniel był bardzo zdolnym chłopcem i miał dar bycia liderem. Wysłano go do Werony, do szkoły prowadzonej dla zdolnych, ale biednych dzieci przez Instytut ks. Mikołaja Mazzy.
Był to również instytut misyjny i od czasu do czasu misjonarze z Afryki przybywali do Werony na odpoczynek. Młody Daniel był zafascynowany ich opowiadaniami. Powoli rodziło się w jego sercu powołanie misyjne i chęć poświęcenia się Bogu i najbiedniejszym ludziom świata. Zorganizował Koło Przyjaciół Misji Afrykańskich, poprzez które starał się poznawać pracę misyjną, rozbudzać świadomość i odpowiedzialność za misje. Z tego koła wywiodła się pięcioosobowa grupa misjonarzy, która po święceniach kapłańskich, wraz z Danielem, wyjechała po raz pierwszy do Afryki.
Daniel Comboni misjonarzom stawiał takie wymagania: „Chcę ludzi młodych, którzy byliby szlachetni, odważni i gotowi na każdego rodzaju poświęcenie”. Ówcześnie oznaczało to gotowość oddania życia za Afrykę. Dzisiaj misje wciąż potrzebują młodych, odważnych ludzi, otwartych na innych, gotowych pracować w różnych warunkach. Ruch Świeckich Misjonarzy Kombonianów (ŚMK) rozpoczął swoją działalność w Polsce w październiku 2010 roku, choć świeccy kombonianie wyjeżdżali na misje już wcześniej. Obecnie w Polsce spotkania formacyjne Świeckich Misjonarzy Kombonianów odbywają się we wspólnocie w Krakowie, na ul. Skośnej 4.
Monika wyjazdu na misję nie uważa za poświęcenie.
- Moim pragnieniem jest niesienie pomocy właśnie tam, gdzie ludzie opuszczeni i najbardziej potrzebujący nie mają dostępu do opieki medycznej – to marzenie zaczynam spełniać od momentu poznania misjonarzy kombonianów, gdzie odbywam formację misyjną.
Ogromną motywacją i wzorem postępowania są dla mnie słowa wypowiedziane przez św. Jana od Krzyża, że u schyłku życia sądzeni będziemy z miłości. Kiedy staniemy przed Bogiem twarzą w twarz, nic nie będą znaczyły ani nasze pieniądze, ani stopnie naukowe, ani sukcesy zawodowe. Liczyć się będzie tylko kapitał serca bezinteresownie ofiarowany Chrystusowi żyjącemu w ubogich. Liczyć się będzie nie to, ile masz, ale ile dałeś.
W slumsach Nairobi
3,5-milionowa stolica Kenii to jedno z największych miast Afryki Wschodniej. Założone w 1899 roku przez Brytyjczyków na terenach Masajów w trakcie budowy linii kolejowej z Ugandy do Mombasy, w roku 1905 stało się stolicą brytyjskiego Protektoratu Afryki Wschodniej, a w 1963 - stolicą niepodległej Kenii. Jest siedzibą szeregu szkół wyższych, m.in. Uniwersytetu Strathmore, i jedną z czterech głównych siedzib ONZ na świecie (jedyną w kraju rozwijającym się). Gości Sekretariaty Programów Narodów Zjednoczonych ds. Środowiska (UNEP) i ds. Osiedli Ludzkich (UN-Habitat). Tu 1981 została uchwalona Afrykańska karta praw człowieka i ludów. To encyklopedyczna wizytówka metropolii, która ma też swoją mroczną stronę - slumsy - jedno z największych skupisk biedy na świecie.
W Nairobi jest kilkadziesiąt dzielnic biedy, w których mieszka prawie 70 procent ludności miasta. Kibera, Kariobangi Mathare II, Dandora, Kangemi to tylko kilka z nich. Do większości boją się zapuszczać nawet miejscowi. Slumsy ogrodzone są drutem kolczastym, a obcy bezpiecznie mogą się czuć jedynie w towarzystwie „ochroniarza”. Niby zaprasza on do swojego domu i potem jako gości oprowadza po dzielnicy. Zwykłych turystów tubylcy traktują jako intruzów.
Podczas pobytu w Kenii Monika mieszkała w odległości kilku minut od wysypiska śmieci Dandora w dzielnicy Kariobangi. Dzielnica została założona w 1977 roku w celu podniesienia standardu życia, ale jak na ironię w krótkim czasie przekształciła się w slums, którego w większości bezrobotni mieszkańcy żyją z rozrastającego się wysypiska śmieci.
Powietrze jest ciężkie do zniesienia. Na ulicach z jednej strony ludzie palą śmieci, a z drugiej przygotowują jedzenie. W prowizorycznych domach na 7 metrach kwadratowych żyją 8-, 10-osobowe rodziny. Stąd się biorą dzieci ulicy, bo na noc pod dachem zostają tylko rodzice i najmłodsze rodzeństwo. Reszta musi sobie sama szukać miejsca i martwić się o przetrwanie. Tak rodzi się przestępczość. Dzieci zaczynają kraść, wdychają klej, bo dzięki temu nie czują głodu.
W Kiberze, zamieszkiwanej przez 800 tysięcy ludzi, co drugi nie skończył jeszcze 15 lat. Szacuje się, że 20 procent zakażonych jest wirusem HIV.
W takim środowisku pracują kombonianie. Prowadzą m.in. trzy ośrodki dla chłopców - dzieci ulicy. - Byliśmy w jednym z nich, które prowadzi duże gospodarstwo rolne. Nawet pomagaliśmy przygotować pole pod arbuzy. 40 chłopcom gotuje kobieta, którą nazywają Mamą. Z tymi dzieciakami, których codziennością jest walka o przetrwanie i odurzanie się klejem, grałyśmy w siatkówkę. Mówili, że widząc nasz uśmiech, sami też mogli się uśmiechać. To bezcenne.
Przyszła misjonarka odwiedziła też ośrodek dla chorych na AIDS/HIV. Tam za pomoc wystarczyła sama rozmowa i pocieszenie, bo podopieczni mają kompletną opiekę medyczną. - Chodziliśmy też do ośrodka dla dzieci z porażeniem mózgowym prowadzonym przez Siostry Matki Teresy z Kalkuty. Przebywa tam 80 dzieci, a wolontariusze zawsze są na wagę złota.
Misjonarze wierzą, że ze slumsów można się wyrwać. Może się to udać nawet kobietom. Kenijki są ambitne i mogłyby żyć inaczej, gdyby nie mężczyźni. Kiedy kobieta chce pójść do pracy, najpierw musi zapytać męża, czy wolno jej szukać. Kiedy coś znajdzie, to musi dostać zgodę od męża, by pójść na rozmowę z pracodawcą. A kiedy ten zaproponuje jej pracę, to ona znów musi pytać o zgodę męża. Dopiero jak on sam sprawdzi potencjalne miejsce pracy żony, to ona może zacząć pracować.
Żar serca
Za swoją afrykańską misję Monika Jamer otrzymała ,,Żar Serca” - nagrodę Duszpasterstwa Akademickiego ,,Xaverianum”. Doceniono jej ,,konsekwentne i wytrwałe zaangażowanie w pomoc innym, odważne podejmowanie wyzwań i realizowanie wyznaczonych celów oraz pasję w dzieleniu się dobrem”. Dumna jest z niej też uczelnia. To Politechnika Opolska sfinansowała bilet lotniczy do Kenii (doświadczenie misyjne opłaca jego uczestnik z własnej kieszeni).
- Mam nadzieję, że ta wyprawa pozwoli mi doświadczyć namiastki życia misyjnego i pomoże w odpowiedzi na pytanie „Co dalej?” - mówiła Monika na początku wyprawy. Teraz jest już pewna. W tym roku razem z koleżanką pojedzie na trzy miesiące do Kenii. Chce wykorzystać swoje fizjoterapeutyczne przygotowanie. Po studiach zamierza tam wrócić i iść za słowami św. Daniela Comboniego: „Misjonarz musi być gotowy na wszystko”. Ale najchętniej pracowałaby w jakimś ośrodku zdrowia ulokowanym przy misji. Po pomoc codziennie przychodzi tam 300 chorych. Jest dla kogo podtrzymywać żar serca.
Korzystałam również z materiałów na stronie www.kombonianie.pl.