Monika Jaskólska - kobieta, która postanowiła kupić fiacika Tomowi Hanksowi [ZDJĘCIA]
Akcje charytatywne pozwalają mi nie zwariować - zwierza się Monika Jaskólska, matka trojga dzieci, właścicielka firmy J. Fryderyk, inicjatorka akcji „Bielsko-Biała dla Toma Hanksa”.
Poniedziałkowe popołudnie. Willa na granicy Bielska-Białej i Kóz - dom państwa Jaskól-skich (na poddaszu), a zarazem siedziba firmy odzieżowej J. Fryderyk, szyjącej garnitury dla mężczyzn (na parterze). Monika Jaskólska przyjmuje mnie w... niebieskim szlafroku i niebieskim ręczniku na głowie. Pod ścianami łóżeczka dla dzieci, na podłodze porozkładane kartki formatu A4 - pani Monika właśnie skończyła lekcję angielskiego, szlifuje go przed spotkaniem z Tomem Hanksem. Przeprasza za strój i pyta, czy nie będzie mi przeszkadzało, że podczas rozmowy będzie obierała warzywa. - Pewnie, że nie - odpowiadam i uświadamiam sobie, że mam do czynienia z jedną z najbardziej zabieganych, bezpośrednich i bezpretensjonalnych osób, jakie znam. No i że jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mi się przeprowadzać wywiadu podczas gotowania obiadu.
Jaskólska dorastała w PRL-owskim blokowisku, bielskim osiedlu Wojska Polskiego. Od małego organizowała innym dzieciakom czas. - Lubię rządzić. Wydaje mi się, że jestem dobrym organizatorem, bo chętnie rozmawiam z ludźmi, nie mam tremy przed publicznymi występami - mówi.
Mistrzyni w huśtaniu się do tzw. podbitki. Miłośniczka tańca. Przez 8 lat występowała w grupie tańca nowoczesnego Hulanka, była naprawdę dobra, solówki należały do niej. Instruktorka namówiła ją na szkołę baletową, ale mama odradziła. Posłuchała mamy. - Kiedy zaczęły się te wszystkie programy w stylu You Can Dance, to żałowałam, że jednak nie wybrałam tej szkoły. Taniec to moje niespełnione marzenie, moje życie mogło się potoczyć inaczej - zwierza się. I dodaje, że tak naprawdę to nie miała łatwego dzieciństwa. Bardzo przeżyła rozwód rodziców. Trauma została do dzisiaj.
Zamiast szkoły baletowej był Ekonom, a później praca przedstawiciela handlowego. Była na tyle dobra i na tyle lubiła branżę handlową, że została kierownikiem, a później menedżerem regionu wielkiej międzynarodowej marki. To wtedy pojawił się pomysł na własny biznes. Przyjaciel, który miał w Polsce dwa punkty z odzieżą męską, namówił ją, by wzięła kredyty i zaczęła otwierać salony firmowe sygnowane jego marką.
- Nie jestem z bogatego domu, nie dostałam spadku, ale jako menedżer dobrze zarabiałam, miałam zdolność kredytową, więc się zapożyczyłam - opowiada Jaskólska. Dzięki kredytom otworzyła pięć swoich sklepów - w Bielsku-Białej, Wrocławiu i Tarnowie (część towaru brała od przyjaciela, część od innych dostawców). Ale wspólnik też zaczął otwierać kolejne swoje sklepy, a że nie mieli na tyle towaru, to asortyment trafiał tylko na jego półki. - Nie miałam czym handlować, a galerie chciały pieniędzy, pracownicy chcieli pieniędzy, więc szybko wpadłam w długi - wspomina Jaskólska.
Zdawało się, że gwoździem do jej biznesowej trumny będzie mejl, jaki wspólnik wysłał do wszystkich galerii, że zakończył z nią współpracę i chce przejąć jej sklepy.
- Miałam zostać bez własnego interesu, z kredytami, trójką maleńkich dzieci. Oszukał mnie człowiek, któremu ufałam bardziej niż własnemu rodzeństwu. To był najgorszy okres w moim życiu - wspomina Jaskólska. I dodaje, że została wezwana do Warszawy na rozmowę z właścicielem jednej z galerii. Podczas spotkania spytał, czym teraz zamierza handlować, bo przestała dotrzymywać warunków umowy. Jaskólska, chcąc trochę zyskać na czasie odpowiedziała, że będzie... miała własną markę.
- Kiedy wracałam ze spotkania, zadzwonił mąż. Spytał, jak poszło. Powiedziałam mu, że będziemy mieli własną markę mody męskiej. Odparł zdumiony: „Słucham?”. Nie wierzył, że się uda. Ale uświadomiłam sobie, że tak naprawdę to ja te sklepy rozwijałam, ja wiem, co się sprzedaje, ja szkoliłam ludzi. Nie zajmowałam się tylko produkcją i tego się musiałam nauczyć, ale nie miałam wyjścia. Wzięłam kolejne kredyty i jeździłam od szwalni do szwalni po całej Polsce prosząc, by odszyli mi moją kolekcję. Musiałam ją zaprojektować, uszyć, zrobić sesje fotograficzne, wymyślić nazwę marki. Były dni, że byłam ciągle w drodze - opowiada.
- Tak powstała marka J. Fryderyk? Skąd taka nazwa? - pytam patrząc, jak pani Monika kończy wrzucać warzywa do rosołu.
- Mój syn ma imiona Jan Fryderyk. Miał mieć na imię Fryderyk, bo jestem zakochana w tym imieniu, ale teściom się nie podobało, więc dałam Jan, a na drugie Fryderyk. Swoją markę nazwałam jednak J. Fryderyk - wyjaśnia Jaskólska.
Łatwo nie jest, ale Jaskólska ze swoją firmą powoli wychodzi na prostą. Kilkanaście miesięcy temu otworzyła własną szwalnię. Jej produkty cieszą się coraz większą popularnością. Jest dumna, że bielska marka jest coraz bardziej znana, w jej garniturach chodzą m.in. członkowie zespołu Feel, Piotr Gruszka, Jarek Jakimowicz, Stanisław Tym, Skiba czy Irek Bieleninik.
- Pani też szyje? - pytam właścicielkę firmy J. Fryderyk. Odpowiada, śmiejąc się: - Co to, to nie. Tylko projektuję, dobieram materiały, guziki, choć kilka razy zdarzyło mi się coś przeszyć, by sprawdzić, ile co zajmuje czasu - dodaje Jaskólska.
To właśnie w tamtym trudnym czasie, kiedy została oszukana przez „przyjaciela”, zainaugurowała akcję „Nie wypada nie pomagać”, podczas której udało się zebrać ponad 47 tys. zł na zakup łóżek dla rodziców czuwających w nocy przy swoim chorym dziecku w bielskim Szpitalu Pediatrycznym.
- Pracuję po 18 godzin dziennie. Łatwo nie jest, ale akcje charytatywne pomagają mi nie zwariować. Zostałam oszukana przez najbliższą mi osobę, wystawiona na takie ryzyko z małymi dziećmi, ale te akcje sprawiają, że zaczynam na nowo wierzyć w drugiego człowieka - mówi pani Monika, która wpadła na pomysł akcji „Bielsko-Biała dla Toma Hanksa” - postanowiła zrobić zbiórkę pieniędzy na zakup fiata 126p dla aktora po tym, jak na Twitterze zamieścił on swoje fotki przy fiaciku. Uznała, że jeśli zbierze więcej pieniędzy, to przekaże je na rzecz szpitala. Odzew na jej inicjatywę przerósł najśmielsze oczekiwania Jaskólskiej - o akcji stało się głośno nawet poza granicami kraju, ludzie chętnie wrzucają datki; Rafał Sonik, rajdowiec i właściciel galerii Gemini Park, sfinansował zakup fiata, kolejne firmy finansują remont auta, więc zebrane pieniądze w całości pójdą na rzecz szpitala. Cieszy ją, że w ten sposób promuje także miasto.
- Myślę o założeniu fundacji, bo na razie wszystko robię sama, ale długo tak nie pociągnę - mówi Jaskólska.
- Jak pani wypoczywa? - podpytuję.
- Od pięciu lat nie miałam urlopu dłuższego niż trzy dni - odpowiada. I zwierza się, że jedyną formą rozrywki jest pójście... wieczorem na dyskotekę. - W nocy, kiedy firma już nie pracuje, dzieci śpią, a mąż nie tańczy, to kosztem swojego snu idę do ludzi - posiedzieć, porozmawiać o niczym, potańczyć. Może komuś wyda się to dziwne, że matka trojga dzieci zamiast siedzieć w domu i czytać książki idzie na dyskotekę, ale ja naprawdę bardzo lubię tańczyć - zwierza się. Ja zaś podpytuję: - Nie ma pani potrzeby, by uciec od ludzi? - Wręcz przeciwnie. Gdyby mnie ktoś zamknął w izolatce, to byłoby po mnie. Nienawidzę samotności - mówi pani Monika kończąc gotować obiad.