Monika Mariotti: Słucham swoich przodków, oni dają mi siłę
Dziś wiem, że jeśli mamy jakiekolwiek pytania dotyczące naszych przodków, to nie wolno z tym czekać. Nam się należy wiedzieć, skąd jesteśmy! Wiedza o przodkach, o tym, jaka była nasza przeszłość w naturalny sposób daje ludziom siłę i jest podstawą do tego, by przyjmować życie takim, jakie ono jest – mówi Monika Mariotti, włoska aktorka i piosenkarka o polskich korzeniach.
Kiedy dziś pytają Cię, skąd jesteś, to co mówisz?
Mówię, że jestem i Polką, i Włoszką. Urodziłam się we Włoszech. Moja mama jest Polką. Mój tata jest Włochem.
W swoim spektaklu „Spaghetti Poloneze”, który miałam właśnie okazję i wielką przyjemność obejrzeć, humorystycznie mówisz, że masz idealną włoską kostkę i unikatowy polski nadgarstek.
Zacznijmy od podstaw: nie składam się z dwóch połówek. Nie jestem więc „pół na pół”. Jestem i taka, i taka. Staram się wyjść z definicji rasy i narodowości. Oczywiście wiem, że kształtowała mnie kultura zachodnia, włoska i polska, ale od dzieciństwa mówię też po angielsku. Z wykształcenia jestem filologiem rosyjskim i znam jeszcze kilka innych języków.
Mówisz po francusku, po niemiecku…
Tak. Kiedy komunikuję się z ludźmi, nie prezentuję się jako Włoszka, albo Polka i nie podkreślam, że rozmawiam, dajmy na to – z Francuzem. Pozbywam się kompletnie tego, kim jestem i wchodzę w dialog z ludźmi, którzy, podobnie jak ja mają babcię, prababcię, praprababcię albo prapradziadka, który na wycieczce w Izraelu czy w Japonii spotkał kobietę, zakochał się w niej i z tego związku urodziło się dziecko. Nasza krew miesza się od tysięcy lat, a kierunki świata są tylko po to, by nie zwariować; świat w istocie jest jednością.
Jak Twój tata poznał Twoją mamę?
Mama mieszkała w Warszawie, po szkole turystycznej pracowała w hotelarstwie. Tata był podróżnikiem; w 1972 roku Fiatem Cinquecento zwiedzał Polskę. Spotkali się na wakacjach i cztery lata później ja się urodziłam. Rodzice pobrali się w Warszawie w 1975 roku. Mama nie mogła wyjechać z kraju, takie to były czasy. Cała włoska rodzina mojego taty przyjechała więc na ślub za żelazną kurtynę. Wyobrażam sobie, że musiał to być ślub w komediowym stylu. Mój włoski wujek, który w ogóle nie pije alkoholu, upił się tak, że rano znaleziono go śpiącego w wannie. To był jego jedyny incydent alkoholowy; potem wrócił do abstynencji. Ale na weselu wszyscy dobrze się bawili. Przyszłam na świat niespełna rok później.
Urodziłaś się już we Włoszech. Tata mówił do Ciebie po włosku, mama po polsku…
… a między sobą rodzice mówili po angielsku. Ja – jak każde dwujęzyczne dziecko – zaczęłam mówić bardzo późno. Ale w tamtym czasie niewiele wiedziano o dwujęzycznych dzieciach, podobnie jak i o tajemnicach mózgu osób dwujęzycznych. A już moja mama z pewnością nie miała czasu, aby czytać naukowe artykuły na ten temat. Bardzo się martwiła tym, że jej córka nie mówi. Myślała: „Może coś z nią jest nie tak, może jest chora”? Ale kiedy skończyłam 3,5 roku, to od razu zaczęłam mówić w trzech językach. Ten czas ciszy był mi potrzebny do tego, by zakodować informacje.
Jaki to był impuls, który sprawił, że postanowiłaś szukać swoich przodków, chciałaś poznać swoje korzenie?
W ogóle nie miałam takiej potrzeby. Dopóki nie dowiedziałam się, że moi ukochani, już świętej pamięci, dziadkowie z Warszawy, nie są moimi biologicznymi dziadkami. Zbiegło się to z innym mocnym przeżyciem – będąc w wieku 25 lat uległam ciężkiemu wypadkowi. Pracowałam wówczas w porcie, byłam na nabrzeżu. Mówiąc najprościej, znalazłam się między ciężarówką i kamperem i zmiażdżyła mnie ciężarówka. Przeżyłam śmierć kliniczną.
Możesz powiedzieć o tym więcej?
Moje doświadczenie śmierci jest książkowe. To zobaczenie swojego ciała z zewnątrz, białe światło, tunel i nagły powrót. Jakby coś wessało mnie z tej przestrzeni z powrotem do ciała. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Bardzo mocno utkwiła mi w pamięci ta biała przestrzeń, spokój, brak bólu, brak smutku. Bardzo piękne doświadczenie, za którym się tęskni.
W przejmujący sposób mówisz o tym w innym swoim spektaklu, opartym na faktach, w którym teatr łączysz z reportażem. Mam na myśli sztukę „Szaman”.
Tak jest. Do tej sztuki jeszcze wrócę. Mam zatem 25 lat i nie wiem, o co chodzi ze śmiercią, z życiem. I wtedy też dowiaduję się, że moi dziadkowie nie są dziadkami biologicznymi.
Jak to?!
Moja mama jako 6-miesięczne niemowlę została oddana do domu dziecka. Zaadoptowali ją fantastyczni ludzie, których ja znałam jako swoich dziadków. Nie wiedziałam, że mama nie jest ich biologicznym dzieckiem. Kiedy się o tym dowiedziałam – już jako dorosła – runął mój świat. To był chyba ten moment. Tak to się zaczęło. Moja tożsamość i tak była krucha, bo urodziłam się w świecie, w którym trzeba było być albo albo. Jeśli nie jesteś albo Polką, albo Włoszką, to jesteś hybrydą. Kundelkiem. Kimś niejednolitym. Ludzie uważali wtedy, że trzeba być jednolitym. Na szczęście dziś mam już to myślenie za sobą, ale jak byłam mała, to byłam kimś takim ani to, ani tamto. To było mocno wykluczające. A potem dowiaduję się, że ludzie, których uważałam za swoich dziadków, tak naprawdę nimi nie są. Poczułam, jakby otworzyła się nade mną puszka Pandory. Kim jestem? Skąd pochodzę? Jakie geny mam w sobie? Jakie historie w sobie noszę? Na dodatek wszystko to szło równolegle – z jednej strony chęć poznania swojej tożsamości, a z drugiej – chęć spełnienia swojego marzenia: pojechać do Mongolii, zobaczyć jezioro Bajkał. Jedno z drugim nie miało nic wspólnego. Dopiero 10 lat później uświadomiłam sobie, po co jeździłam do tej Mongolii, a ściślej do Buriacji. O co chodzi z tymi przodkami i jaką moc zawiera w sobie wiedza o przodkach.
Brzmi fascynująco.
Na Wschód zawsze jeździłam sama. Znajomi w Polsce niezbyt chętnie mnie o te podróże pytali. Niektórzy wiedzieli, że spotkałam tam szamana; dla niektórych szaman równał się z zabobonami czy inną magią.
To już wiem ze spektaklu „Szaman”. W Buriacji dotarłaś do legendarnego na Wschodzie szamana Baira Rinczinowa.
Bair po buriacku znaczy radość. Jest wspaniałym człowiekiem, pomógł ogromnej rzeszy ludzi. Nawet nie można powiedzieć, że to, co robi, to medycyna niekonwencjonalna. To po prostu inne spojrzenie na świat. Wszystko zaczęło się od wywiadu, jaki przeczytałam w gazecie – rozmowę z etnopsychologiem z Poznania, który poznał Baira. Pojechałam do Poznania, spotkałam się z tym etnopsychologiem. Poprosiłam o kontakt do Baira. Odparł, że to niebezpieczne, nie mogę jechać sama, poza tym kontakt do niego ma tylko zawodowy podróżnik Arun Milcarz.
Dopowiem tylko: ten Arun, z którym później stworzyłaś spektakl „Szaman”.
Dużo później. Wtedy kontaktu z Arunem nie było. Siedział od dwóch miesięcy na Madagaskarze. W klapkach, bez komórki. Co ciekawe, to Arun się ze mną skontaktował po tym, jak już wróciłam od buriackiego szamana. Zapytał mnie: „Ty jesteś tą dziewczyną, która pojechała sama do Buriacji? To chyba musimy się spotkać”. A kiedy się spotkaliśmy, okazało się, że jest niezwykłą osobą, szalonym podróżnikiem, utalentowanym pisarzem. Zostaliśmy przyjaciółmi, opowiedzieliśmy sobie, co przeżyliśmy w Buriacji. Ale nasz spektakl powstał dopiero 9 lat później, kiedy zrozumiałam, jak pilną rzecz mam do przekazania i że chcę się podzielić tym, że możemy żyć lepiej. Arun w tym wszystkim był moim sojusznikiem. Był jedyną osobą, z którą mogłam porozmawiać o tamtej chatce na stepie, o tym, że za tą chatką jest ta brzoza, bo on tam był! Widział! Pomysł na spektakl wypłynął naturalnie. Arun napisał swoją historię. Ja napisałam swoją. Stworzyliśmy spektakl, łączący reportaż z czystym teatrem i całą jego magią w postaci muzyki, światła. Nie było to łatwe, pracowało przy tym dużo ludzi, ale bez Aruna Milcarza nie byłoby tego spektaklu. Wracając do tamtej mojej pierwszej, syberyjskiej podróży, to przyznam, że dziś już tak naprawdę nie wiem, jak to się stało, jak to wszystko do mnie przyszło. Pamiętam tylko, że bardzo chciałam pojechać do Mongolii. Jadąc pociągiem, koleją transsyberyjską, musiałam przejechać przez Buriację. Wtedy nie wiedziałam nawet że istnieje Buriacja. Zatrzymałam się nad jeziorem Bajkał, bo to było moje marzenie. I wtedy dowiedziałam się, że jestem w Buriacji.
Dlaczego zależało Ci na spotkaniu z buriackim szamanem?
Po wypadku nie mogłam się odnaleźć w życiu. Trawiły mnie egzystencjalne problemy. To było mocne zderzenie ze śmiercią. Przeżyłam głęboką traumę, z której tak do końca nie mogłam wyjść. Musiałam obowiązkowo chodzić na terapię, ale terapia nie pokonała psychicznego urazu, jaki we mnie tkwił. W spektaklu „Szaman” mówię, że czułam się, jakby mi ktoś zaspoilerował film – wiedziałam, jak skończymy. Po co więc cokolwiek zaczynać?
Jadąc do szamana, wiedziałaś, czego od niego oczekujesz? O co chcesz go zapytać, czego chcesz się dowiedzieć?
Do szamana przychodzi się z konkretnym pytaniem. Jeśli go nie masz – wyrzuca cię, bo on nie ma czasu na bezowocne gadki. Miałam jedno pytanie, które długo układałam w swojej głowie. Pytanie brzmiało: „Dlaczego „umarłam” i wróciłam? Po co wróciłam?” A wtedy on zapytał mnie o przodków. Miałam zero danych. Powiedział: „Dowiedz się i wróć tu za rok”. Jechałam do niego 7 dni, spędziłam 12 godzin, po czym znów udałam się w siedmiodniową podróż do Polski. Po powrocie rozpoczęłam poszukiwania mojej biologicznej babci. Znałam tylko jej imię – mama pokazała mi dokument. Było w nim napisane, że ojciec nieznany. Wiedziałam więc, że dziadka nie znajdę; nawet go nie szukałam. Ale babci szukałam. Naprawdę zasuwałam w tych poszukiwaniach. Trwało to ponad 10 lat. W tym czasie też oczywiście normalnie żyłam, czasem poszukiwania odkładałam, pojawiały się myśli, że to nie jest takie ważne. Dziś wiem, że jeśli mamy jakiekolwiek pytania dotyczące naszych przodków, to nie wolno z tym czekać. Nam się należy wiedzieć, skąd jesteśmy! Aktywne poszukiwania, kiedy jeździłam po wsiach, odwiedzałam archiwa, rozmawiałam z ludźmi, trwały 2,5 roku. I ją odnalazłam. Babcia miała wtedy 90 lat. Moja mama, wówczas 63-letnia, zobaczyła ją po raz pierwszy. Babcia cztery miesiące później zmarła. To było niesamowite. Czekała tak długo, by móc chociaż się pożegnać, jeśli już nie żyło się razem, nie znało się swojej córki i wnuczki. Ten moment uleczył wszystkie nasze rodzinne traumy.
Rok później pojechałaś do buriackiego szamana, by mu o tym opowiedzieć?
Jeździłam tam później wiele razy. Zresztą Bair powiedział mi, że znajdę babcię. W Buriacji doznałam tego, że wiedza o przodkach, o tym, skąd jesteśmy, jaka była nasza przeszłość, w naturalny sposób daje ludziom siłę i jest podstawą do tego, by przyjmować życie takim, jakie ono jest. To mnie tak naprawdę ukształtowało. Uważam, że oddalanie się od swojej przeszłości to najgorsze, co możemy sobie zrobić. Za nami stoi korowód naszych przodków – to jest nasza siła, a nie, jak czasem bywa, poczucie wstydu.
Jak Twoja mama reagowała na Twoje poszukiwania?
Nie chciała ich. Po wszystkim dopiero powiedziała mi, że jest mi bardzo wdzięczna. Tak jak ja jej. Ale to ja jeździłam na Syberię, ja zgłębiałam temat przodków, poznawałam, co to znaczy znać swoje korzenie…
… co to znaczy?
To oznacza wsparcie w każdym naszym działaniu w życiu. To znaczy być odważnym, mieć poczucie bezpieczeństwa. A kiedy go nie odczuwamy, możemy zwrócić się do naszych przodków i o nie poprosić.
Spotkałam się z tym w ceremoniach Indian Ameryki Północnej. Indianie mówią wtedy: „Mitákuye Oyás'iŋ”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy „Witajcie wszyscy moi krewni”, rozumiejąc, że wszyscy jesteśmy ze sobą powiązani.
Podobnie jest na Łotwie, kiedy rytualnie wchodzi się do prawdziwej bani, w której rytuały liczą sobie ponad 2 tysiące lat. Wtedy też się mówi „dzień dobry wszystkim przodkom”. Ponieważ nasi przodkowie są naszą solidną bazą. Szaman Bair porównywał tę bazę do lodowca. Dobrze jest znać początek lodowca, a nie tylko jego czubek. My jesteśmy tym czubkiem, ale pod wodą mieści się prawdziwy, potężny lodowiec. Jest niewidoczny, ale bez niego byśmy utonęli. Bez tej bazy nigdzie nie dojdziemy, a nawet jeśli nam się to uda, będzie się to odbywać w dużej niezgodzie z nami samymi, albo z naszymi przodkami. Wyobrażam sobie, jak nasi przodkowie chcą nam pomóc, jak wołają: „Halo! Słuchaj! Idź w prawo! Teraz w lewo! Słyszysz mnie?” - a my nie słuchamy. Oczywiście, to swego rodzaju metafora. Ktoś może powiedzieć: „Ja słucham swojego serca”. Inny powie: „Ja słucham Boga”. Proszę bardzo. A ja słucham moich przodków. Każdy z nas, czy w środku, czy na zewnątrz, potrzebuje przewodnika.
Chciałabym wrócić jeszcze do spotkania z Twoją biologiczną babcią. Jak ono wyglądało? Ze spektaklu pamiętam, że pojechałaś ze swoją mamą… do Gdańska?
Do Gdyni. Miałam wtedy 39 lat, mama, jak już powiedziałam – 63. Babcia - 90. Fajerwerków nie było. Powiedziałam: „Dzień dobry pani”. Nie mogłam powiedzieć: „Cześć babciu”. Jak się oddaje 6-miesięczne dziecko do sierocińca, to trudno potem rzucać się sobie w ramiona. Babci nie było w życiu mojej mamy, nie było go w moim; życie jest jedno i ona to nasze życie przegapiła. Żyła z wiedzą, że gdzieś na świecie jest jej córka, ale ona nigdy jej nie zobaczy. Miała swoje powody. Dziś już jesteśmy z tym pogodzone, absolutnie, zarówno ja, jak i mama. Myślę, że odjęłyśmy babci ogromny ciężar – dałyśmy jej wybaczenie. Ale odrzucone w dzieciństwie dziecko, jeśli tego nie przepracuje, to sobie z tym nie poradzi; w swoim umyśle stworzy cały program porzuconego dziecka. Dokładnie mówią o tym psychologiczne poradniki, więc nie będę się na ten temat produkować, choć dobrze ten program poznałam. Ważne jest, aby go rozpoznać, nazwać, a jak jeszcze możemy spotkać się z osobą, która zadała nam tego rodzaju traumy, to nie sposób się nie wyleczyć. Pewnie, że boli. Boli jak cholera. Ale nie sposób się nie wyleczyć, kiedy idziemy odważnie. Najgorzej to udawać, że nie ma problemu.
Co dało Ci odnalezienie i spotkanie się z Twoją biologiczną babcią?
Było mi potrzebne, żebym mogła rozszerzyć moje drzewo genealogiczne, żeby wyleczyć traumę mojej mamy i moją relację z moją mamą. I to wszystko się wydarzyło. Od babci dostałam zdjęcie moich pradziadków. Uważam, że przekazywanie wiedzy o przodkach jest bardzo ważne. Rodzice powinni mówić o nich swoim dzieciom. By dzieci miały poczucie, że mają tak solidnych przodków, że nie muszą się przejmować tym, skąd są, tylko działać tu i teraz i z pewnością siebie iść w świat, w przyszłość.
W moim życiu wydarzyło się dużo dobrego. Przestałam już myśleć o przeszłości, bo ją znam. Dziś mogę myśleć o tym, co teraz i żeby iść do przodu. Jestem szczęśliwa, że jestem wierna sobie.
Poza tym cała ta historia doprowadziła do bardzo dobrego spektaklu, który według widzów jest piękny scenicznie, aktorsko i bardzo potrzebny w tych czasach. O to chodzi w sztuce.
Czy dziś możesz powiedzieć, że wiesz, po co wróciłaś i wiesz, po co żyjesz?
Częściowo tak. Wiem po co wróciłam, wiem po co teraz żyję i nie mam chęci, by opuszczać ten świat zbyt szybko. Oczywiście nie wiem co mnie jeszcze czeka. Powiem coś, co może zabrzmi banalnie – wróciłam, żeby teraz kochać, tworzyć. Żeby codziennie starać się być dobrym dla siebie i dla innych.