Morderczy bieg na królewskim dystansie - to uzależnia

Czytaj dalej
Fot. Archiwum T. Polańskiego
Dorota Witt

Morderczy bieg na królewskim dystansie - to uzależnia

Dorota Witt

Cel to Abbott World Marathon Majors, czyli seria maratonów-gigantów: najważniejszych, najbardziej prestiżowych i najbardziej obleganych biegów na królewskim dystansie 42,195 km.

Met do przekroczenia jest aż sześć: w Nowym Jorku, Berlinie, Londynie, Chicago, Bostonie i Tokio. Dwóch bydgoszczan jest właśnie w połowie drogi.

Tomasz Polański, absolwent gdańskiej Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu, właśnie wrócił z Nowego Jorku, gdzie w jednym z najsłynniejszych maratonów pobiegł już dziesiąty raz. A medal dołożył do innych, zdobytych m.in. w biegach ze ścisłej top listy: w Berlinie i Bostonie.

Marcin Gierach, dr Marcin Gierach, adiunkt w Katedrze Endokrynologii i Diabetologii CM UMK w Bydgoszczy oraz kierownik Centrum Kardiometabolicznego GIERACH-MED, niedawno wrócił z Tokio, gdzie w jednym z najsłynniejszych maratonów pobiegł pierwszy raz. A medal dołożył do innych, zdobytych m.in. w biegach ze ścisłej top listy: w Berlinie i Chicago. 

Na wspólne bieganie umawiają się czasem w Myślęcinku, na trasach regularnie uczęszczanych przez biegaczy. - Ale gdyby spojrzeć 10 lat wstecz, zobaczylibyśmy tu o wiele mniej osób – przyznają zgodnie maratończycy. Zgodni są też co do najlepszego planu treningowego: stawiać sobie konkretne cele. - Nawet najmniejsze, na miarę swoich możliwości. Pamiętam, ile satysfakcji dało mi przebiegnięcie pierwszych 5 km i jak byłem podekscytowany, gdy podczas nocnego biegania przekroczyłem magiczną wtedy dla mnie granicę 10 km – mówi Marcin Gierach.
- Poprzeczka nie musi być zawieszona tak wysoko, że nie da się jej dostrzec, ale nie może też wisieć w próżni – dodaje Tomasz Polański.
Do tej metody biegacze dotarli jednak zupełnie innymi drogami, obie wcale nie były proste.

Tomasz: pan od fikołków

Tata Tomasza trenował lekkoatletykę, ale to wcale nie jego przykład okazał się tym najważniejszym. - Uczyłem się w technikum elektronicznym, tam wypatrzył mnie świetny wuefista, pan Słysz – wspomina maratończyk. - Namówił mnie do uprawiania sportu, trafiłem do Zawiszy, jak wcześniej tata. Tyle że pierwotny plan był taki, by po maturze wybrać studia techniczne. Już wtedy było wiadomo, że po nich można zdobyć dobrą pracę. Ale jakoś siebie na nich nie widziałem. Co innego Akademia Wychowania Fizycznego. Wybrałem Gdańsk i naprawdę miałem zostać panem od fikołków.
A jednak został… rezydentem. Przez kilka lat opiekował się turystami w greckich, hiszpańskich i tunezyjskich hotelach. - Praca w miejscu, gdzie praktycznie ciągle trwają wakacje, na dłuższą metę jest wyzwaniem – mówi dziś Tomasz. Wrócił, w Bydgoszczy nie czekał jednak na niego etat nauczyciela, a miejsce w małej, rodzinnej firmie, którą zresztą prowadzi do dziś.
W 2007 roku w Hiszpanii pobiegł swój pierwszy maraton. Z czasem wkręcił w bieganie tatę, który z tego sportu nie zrezygnował nawet po 70.

Na trasie Hardej Suki rywalizować można jednak jedynie z samym sobą. Nie da się ukończyć trwającego niemal dobę biegu, oglądając się na innych, goniąc rywali, przejmując się tym, że kiedy biegnę, wyprzedza mnie inny zawodnik na rowerze. Chłodna głowa – to najważniejsze, co trzeba ze sobą mieć na takiej trasie.

- Cieszyłem się, że go zainspirowałem, choć namawianie innych do biegania nigdy nie było moim celem. Trzeba samemu poczuć to coś, inaczej kolejne starty nie będą przynosiły ani efektów, ani frajdy – mówi Tomasz.
Maratony, zwłaszcza te po płaskim terenie, jemu samemu nie sprawiają już tyle satysfakcji, co kiedyś. - Ciągłe bicie własnych rekordów wymagałoby ode mnie bardzo dużej eksploatacji organizmu podczas treningów, a tego nie chcę, dlatego zawróciłem ku biegom górskim i triathlonom – mówi.
W czerwcu pokonał Hardą Sukę: najcięższy triathlon w Europie, jeden z najtrudniejszych w świecie.

- 21 godzin i 28 minut sam na sam ze sobą – to była dla mnie ważna część wyzwania, choć ten czas minął mi wyjątkowo szybko – mówi Tomasz. - To było moje drugie podejście do tych zawodów, pierwsze skończyłem na trzecim miejscu, było więc do poprawki. Tym razem wygrana była w zasięgu moich możliwości. Przygotowania to przede wszystkim regularny trening, ale swoje zrobił też tygodniowy obóz w Dolinie Kościelisko. Trenowaliśmy po trzy razy dziennie. Każdy ze startujących w triathlonie ma dyscyplinę, w której czuje się słabiej, dla mnie jest to pływanie. Wody zalewu pokonałem więc nie z myślą: „żeby tylko udało się odrobić starty”, nawet nie z taką: „oby nie stracić zbyt dużo czasu względem rywali”. Myślałem: „byleby przetrwać”. I tak przez ok. 5 km, czyli jakieś 1,5 godziny. Nie mogłem odpuścić ani na moment.
Do wzięcia udziału w morderczym biegu chętnych było dwa razy tyle, ile miejsc. Urządzono losowanie, więc już na starcie wygrana była co druga osoba, w sumie – 50 osób.
- Na trasie Hardej Suki rywalizować można jednak jedynie z samym sobą. Nie da się ukończyć trwającego niemal dobę biegu, oglądając się na innych, goniąc rywali, przejmując się tym, że kiedy biegnę, wyprzedza mnie inny zawodnik na rowerze. Nawet chwilowy wysiłek ponad miarę prowadzi do przecenia swoich możliwości i wypadnięcia z gry. Chłodna głowa – to najważniejsze, co trzeba ze sobą mieć na takiej trasie – ocenia Tomasz.

Dziesiąty maraton w Nowym Jorku

Na co dzień trenuje pięć razy w tygodniu przez ponad godzinę. Co na to bliscy?
- Jest na to sposób: żona też biega, rozumie więc moją pasję i determinację. I to, że bieganie uzależnia. Po jednym czy dwóch dniach przerwy czuję się gorzej niż po wyczerpującym treningu. Żona kibicuje mi podczas niemal każdego biegu.
W Nowym Jorku kibiców były jakieś dwa miliony. Biegaczy: 50 tysięcy – także wylosowanych, bo chętnych było sześć razy więcej. - Na ten maraton zjeżdżają się ludzie z całego świata. Kiedy biegłem po raz pierwszy, Polaków była może setka, teraz, po 10 latach, biegło nas już 400. To zresztą pokazuje ogólny trend: koszty zakwaterowania i udziału w biegu za granicą są takie jak w kraju. Bilety lotnicze można kupić naprawdę tanio, koszt podróży np. na Majorkę bywa porównywalny z kosztem dojazdu do Krakowa. Więcej: w tym roku chcąc dolecieć do Nowego Jorku zapłaciłem mniej niż przed 10 laty.
Ten, kto wymyślił trasę tego maratonu, zrobił naprawdę dobrą robotę: prowadzi prowadzi przez pięć mostów łączących pięć dzielnic, bywa pod górkę, dzięki czemu widoki są urzekające, np. na moście Queensboro Bridge. Jeśli bieg przypada w słoneczny dzień, już na starcie w oddali widać metę usytuowaną w Central Parku. - Tym razem nie miałem oszałamiającego wyniku sportowego, ale to wymagający maraton – mówi Tomasz. - Dość powiedzieć, że co roku w trakcie obiecuję sobie, że to już ostatni raz…
Widoki to raz. Prestiż nowojorskiego maratonu dwa. I to wszystko? Tylko po to ta wielka wyprawa za ocean, by przebiec nieco ponad 40 km i wrócić?
- Ten bieg to też moja prywatna, piękna historia. Kiedy zakwalifikowałem się do niego po raz pierwszy, żona odezwała się do dawno nie widzianej kuzynki, która mieszka w USA. Okazało się, że całkiem niedaleko miejsca zbiórki, a na dodatek jej mąż, którego nie znaliśmy, też biega. I też akurat startuje w tym maratonie. Poznaliśmy się, polubiliśmy. Odtąd za każdym razem przylatuję trochę wcześniej, bo rozgrzewkę robimy razem.
Tomasz biegał maratony w wielu miastach Europy i świata, m.in. w San Francisco, Chicago, na Majorce, w Rzymie, Paryżu, Sztokholmie… W 2014 roku jako drugi dobiegł do mety podczas biegu na Spitsbergenie, zresztą od dobrych trzech lat jego pasją stało się górskie bieganie. Dlaczego?
- W górach czuję się jak gdyby w innym świecie. To są zupełnie inne emocje, inne wyzwania niż podczas 5-kilometrowej przebieżki w Myślęcinku. Nie ujmując tej drugiej, bo też ma swoje uroki. Choć nie uprawiam sportu zawodowo, kiedy startuję w górach, czuję się stuprocentowym sportowcem, ważna jest dla mnie rywalizacja i dążenie do celu, poznawanie swoich granic i umiejętne ich przekraczanie.

Marcin: doktor od biegania

Marcin Gierach amatorsko uprawiał sport od dziecka: grał w tenisa, w ping ponga, koszykówkę, jeździł na rowerze. Ale biegania nie znosił. Zaczął przypadkiem. - Pojechałem z moim asystentem na konferencję do Poznania. Rozmawialiśmy o jego bieganiu i sam nie wiem kiedy, założyliśmy się o to, który z nas szybciej przebiegnie półmaraton – opowiada lekarz. - A ten miał się odbyć dwa miesiące później. Przegrany miał wziąć dodatkowy dyżur... Powiedzieć, że byłem w szoku, gdy dotarło do mnie, że w tak krótkim czasie miałbym przygotować się od zera na taki bieg, to nic nie powiedzieć. Ale podjąłem wyzwanie, zacząłem regularnie trenować. Najpierw byłem dumny, gdy udało mi się przebiec trzy kilometry, potem nie mogłem uwierzyć, że pokonałem pięć, magiczną granicą było dziesięć km. Złapałem bakcyla, choć od początku nie postępowałem zgodnie z zaleceniami bardziej doświadczonych kolegów-biegaczy. Mój pierwszy poważny start - po miesiącu „trenowania" - miał miejsce 7 lipca 2014 r. w Bydgoszczy, od razu w półmaratonie. Co prawda zakład można było rozstrzygnąć dopiero po roku, bo tydzień przed planowanym startem doznałem kontuzji, a kolega zachorował, ale w końcu obaj stanęliśmy na starcie. Byłem już jednak wtedy w takiej formie, że udało mi się wyprzedzić doświadczonego kolegę. Niedługo potem zdobyłem Koronę Półmaratonów Polskich oraz pierwszą nagrodę w Mistrzostwach Polski Lekarzy w Półmaratonie za największy postęp wśród lekarzy uczestniczących w „Biegu Lechitów” w Gnieźnie.

Namówiłem na bieganie tatę. Zaczął pięć lat temu, mając 62 lata i dziś biega maratony. Co prawda nie byłem początkowo przekonany, że to dobry pomysł, ze względu na obciążenie, jakim dla organizmu jest taki bieg. Tata jednak robi to z głową, czuje się świetnie, jest w doskonałej kondycji.

Lekarz nie tylko regularnie trenuje, regularnie uzupełnia też swoje cele. Kiedy w Mistrzostwach Polski Lekarzy w biegu na 15 km zajął 14. miejsce w swojej kategorii wiekowej, za punkt honoru postawił sobie poprawienie czasu. Efekt? Dwa lata temu był najlepszy.
- Swoją największą nagrodę już jednak dostałem – mówi. - Namówiłem na bieganie tatę. Zaczął pięć lat temu, mając 62 lata i dziś biega maratony. Co prawda nie byłem początkowo przekonany, że to dobry pomysł, ze względu na obciążenie, jakim dla organizmu jest taki bieg. Tata jednak robi to z głową, czuje się świetnie, jest w doskonałej kondycji. Cieszy się swoimi osiągnięciami i planuje zdobyć Koronę Maratonów Polskich. Rozumiem go, też doskonale pamiętam swój pierwszy europejski maraton w Bratysławie.
To było 8 kwietnia 2018 r. Na starcie stanęło 2500 uczestników. Trasa wynosiła 21.098 km i trzeba było ją pokonać dwukrotnie. Warunki pogodowe wymarzone dla maratończyków.
- Tylko moje przygotowanie do biegu - po kontuzji i miesięcznej przerwie - stanowiło ogromny problem – wspomina Marcin Gierach. - Już po 16 km czułem bóle kończyn dolnych. Toczyłem walkę z samym sobą. Pamiętam, jakie myśli mną targały, kiedy przebiegałem tuż obok mety pierwszego okrążenia, wiedząc, że trzeba jeszcze raz pokonać tę samą trasę: „Czemu nie wybrałeś półmaratonu? Po co Ci to wszystko?”. Osoby, które biegają, zapewne wiedzą, o co chodzi. Kiedy minąłem metę, wszystko nagle ustąpiło i pojawił się uśmiech na twarzy, a po kilku dniach planowałem już kolejny start.

O świcie ścieżki są puste

Jak czas na treningi znajduje zapracowany endokrynolog, ojciec piątki dzieci, którego żona także jest lekarką? - O 5.30 rano w sobotę w Myślęcinku nie ma innych biegaczy. Oczywiście sam bym się nie wybrał na trening o tej porze, ale jeśli umawiam się z przyjaciółmi, jest łatwiej, bo przecież ich nie wystawię. Kiedy my robimy już 25 kilometr, na ścieżkach pojawiają się pierwsi ludzie. A bliscy nie narzekają, bo kiedy oni się budzą, ja jestem już w domu i kończę robić śniadanie. W czasie gdy dzieci są na zajęciach na basenie, ja pływam na torze obok, kiedy one trenują w klubie rowerowym, ja jeżdżę lub biegam, kiedy one ćwiczą lekkoatletykę na Zawiszy, to także czas na mój trening. Oczywiście bardzo wspiera mnie żona, przejmując na siebie wiele obowiązków.

- Sprawdziłem i jeszcze żaden Polak tego nie dokonał, mogę więc być pierwszy – zapowiada Marcin Gierach.
Z medycznego punktu widzenia nie ma wątpliwości: bieganie (w ogóle sport) uzależnia. - Z czasem okazuje się, że trudno żyć bez endorfin, które wydzielają się podczas wysiłku fizycznego – mówi lekarz. - Po ostatnim starcie byłem tak zmęczony, że na jakiś czas odpuściłem treningi. Teraz czuję, że muszę do nich wrócić.
- Panie doktorze, a czy jesień to dobra pora, by zacząć biegać?
- Każdemu pacjentowi powtarzam, że najważniejszy jest ruch. Jego forma to rzecz drugorzędna. Jeśli ma to być bieganie – każda pora jest dobra. Jeszcze tydzień temu jesienna aura wprost rozpieszczała biegaczy, choć pewnie wygodniej zacząć, gdy jest ciepło. Każdy musi znaleźć swoją metodę, swój czas. Warto.

Dorota Witt

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.