MPK Poznań: Pół roku jazdy bez trzymanki komunikacją miejską po Poznaniu
Ciągle utyskiwania poznaniaków na komunikację miejską kwitowałam jednym zdaniem: Nie doceniacie tego co posiadacie! I choć namiętnie jeździłam autem, to zawsze po centrum poruszałam się tramwajami, bo szybciej i wygodniej. Mówią jednak, że kobieta zmienną jest. Postanowiłam przyczynić się do zmniejszenia korków oraz smogu w Poznaniu i od stycznia 2018 r. osobiście przetestować komunikację miejską.
Szczerze? Powodów ku temu było więcej. Nie mam pewności, czy „Dziennik pasażera” nie powstał z niskiej pobudki – zwyczajnie trafił mnie szlag, gdy kilka razy byłam zmuszona obejrzeć, jadąc tramwajem, jedno z dzieł Studia Filmowego MPK Poznań (!?). Cztery filmiki są dostępne na You Tube. Nerwowo reaguję na część pierwszą „Dzień dobry. Ruszamy!”.
Dzień dobry. Ruszamy!
Zimowe, nieco mroźne południe, dochodzi godz. 13. Stoję na pestce, na przystanku „al. Solidarności”, czekam na przyjazd „piętnastki”. Z nudów obserwuję pasażerów i nadjeżdżające kolejno tramwaje. Na przystanku zatrzymuje się „dwunastka”. Motorniczy zamyka drzwi, ale nie odjeżdża. Widzę, że zerka w lusterko. Aha, czeka na faceta, który biegnie w kierunku pojazdu MPK.
– To miłe, a mówią, że życzliwych ludzi brakuje – przemyka mi przez myśl. Mężczyzna dobiega do tramwaju, naciska przycisk, ale drzwi ani drgną. Rzucam okiem na motorniczego, ten nadal gapi się w lusterko i w końcu z triumfem na twarzy powoli odjeżdża, uśmiecha się, widząc pasażera pokazującego mu „faka”. Pasażer wkurzony, motorniczy zrelaksowany.
Traf chciał, że tego samego dnia w jednym z tramwajów oglądam wspomniany filmik. Dzieło trwa niespełna minutę, opowiada o niezwykle usłużnym motorniczym tramwaju nr 16.
Oto jego fabuła. Pojazd stoi na przystanku, motorniczy widzi w lusterku biegnącą kobietę (rozmawia przez telefon) z siatami, z których wysypują się zakupy. Pracownik MPK jest gentelmenem, pomaga kobiecie. Nie zdążył odjechać, a tu pojawia się starszy pan o lasce. Motorniczy znów pomaga mu wsiąść. Potem czeka na kibiców Lecha. W tym czasie pozostali pasażerowie nieco zirytowani znacząco spoglądają na zegarki. I na koniec z offu słychać głos lektora: Wolisz czekać, czy dojechać na czas? Gdy motorniczy poczeka, wszyscy się spóźnimy.
Wtedy przypomniałam sobie zachowanie motorniczego z tramwaju nr 12 i „faka” pokazanego w akcie bezsilności przez pasażera. I może jakoś dałabym radę to przetrawić, gdyby nie samozadowolenie MPK z przeprowadzonej kampanii. Na stronie miejskiego przewoźnika można znaleźć m.in. takie stwierdzenie: Uświadomienie pasażerów – bezcenne. Nie pozostało mi nic innego, jak zostać uświadomioną klientką MPK.
Ludzie i ludziska
Zatoka autobusowa przystanku „al. Solidarności” jest długachna. Czasami zatrzymują się tutaj jednocześnie trzy, a nawet cztery autobusy. Gdy nadjeżdża jeden, trzeba odgadnąć, czy stanie na wysokości wiaty, czy też bliżej sygnalizacji. Ten, który pojawia się w styczniowy wieczór wybiera drugi wariant. Pasażerowie wysiadają, kierowca zamyka drzwi, czeka na zielone światło. Ludzie biegną po schodach z pestki, próbują otworzyć drzwi autobusu, pukają w te znajdujące się przy kierowcy, ale ten ani drgnie. Chyba ma radochę, że nikogo nie wpuścił, choć zimno było paskudnie. Upłynęło dobrych kilka minut, gdy zapaliło się zielone światło i mógł odjechać, ale był twardy, wpisał się w kampanię społeczną miejskiego przewoźnika.
Kilka dni później na tym samym przystanku miałam okazję być świadkiem podobnej sytuacji, choć finał był zupełnie inny. Kierowca autobusu 322 po zamknięciu drzwi, czekał na zielone światło. Zobaczył ludzi biegnących z pestki. Najpierw wpuścił młodego chłopaka, potem kolejne osoby. Wszyscy bardzo mu dziękowali. Po dłuższej chwili zapaliło się zielone światło i autobus ruszył w trasę. Można? Można.
Kierowcy bywają humorzaści. Nigdy nie wiesz na kogo trafisz. W maju na tym przystanku dopadł mnie pech. Biegnę z tramwaju, patrzę stoją trzy autobusy. Podbiegam do pierwszego, naciskam przycisk, licząc na otwarcie drzwi. Zero reakcji. W odpowiedzi kierowca podjechał nieco do przodu. Jeszcze trochę, a zablokuje przejazd samochodów, skręcających w lewo z al. Solidarności w Mieszka I. Nie otworzył drzwi, w myślach życzę kierowcy wszystkiego najgorszego, bo grzmi, błyskawice przecinają niebo i za chwilę zacznie lać. Zwyczajnie boję się burzy. Na następny autobus czekam kilkanaście minut, leje jak z cebra.
W styczniowy poranek spieszę się do pracy, a tu jak na złość autobus niemiłosiernie wlecze się al. Solidarności. Ruszając z przystanku „os. Zwycięstwa” wjeżdża na prawy pas do jazdy prosto. Obok niego, pasem do skrętu w lewo, jedzie autobus nr 91. Na skrzyżowaniu z ul. Księcia Mieszka I, gdy włącza się zielone światło, kierowca naszego autobusu szarmancko przepuszcza pojazd linii nr 91, który zatrzymuje się na przystanku „al. Solidarności”. Nasz autobus wolniutko podjeżdża, zatrzymuje się i dopiero po chwili otwiera drzwi. Ludzie wybiegają i gnają do „91”, który wydaje się czekać na tych, którzy się przesiadają. Nic z tego, gdy dobiegają do drzwi, autobus nr 91 odjeżdża.
Robienie ludzi „w konia”
Kiedyś spytałam rzeczniczkę MPK, dlaczego kierowca autobusu, stojącego w zatoczce nie chce ponownie otworzyć drzwi pasażerom. I wskazałam na wspomniany już przystanek „al. Solidarności”. Odpowiedziała, że autobus przy sygnalizacji jest już poza przystankiem i nie może wpuścić pasażerów. Dziwne, bo często wjeżdżając na przystanek zatrzymuje się dopiero przed sygnalizacją. Ponadto, gdy przyjeżdżają trzy autobusy jednocześnie, to cała zatoczka stanowi przystanek i wtedy kierowcy MPK nie mają dylematu.
Dylemat to mam ja z tzw. podwójnymi przystankami. Czasami myślę, że służą robieniu pasażerów „w konia”. Wiele razy doświadczyłam na własnej skórze lub byłam świadkiem takich sytuacji, najczęściej na rondzie Kaponiera. Często wsiadam przy Kupcu Poznańskim i obieram kierunek Junikowo. Jadę sobie zadowolona, bo długo nie czekałam, tramwajem nr 5. Na Świętym Marcinie na światłach przed skrzyżowaniem z al. Niepodległości stoi już „trzynastka”.
– Yes, yes – myślę sobie, licząc, że zaraz na Kaponierze się przesiądę i nie będą marznąć. Obieram taktykę, która powinna przynieść pożądany efekt – ustawiam się przy pierwszych drzwiach, tuż obok motorniczego. Jestem gotowa do natychmiastowej ewakuacji. Gdy zapala się zielone światło, oba tramwaje ruszają jednocześnie. Pierwszy z nich zatrzymuje się na Kaponierze, drugi kilka sekund później. Wysiadam, biegnę do „trzynastki”, ale nic z tego, drzwi zamknięte na trzy spusty. Zostałam pokonana. Schodzę pod rondo, ale nie mam złudzeń, nie złapię „trzynastki” na przystanku „Bałtyk”. Sześć minut czekam na „szóstkę”.
Innym razem także jadę tramwajem nr 5. Dojeżdżamy do ronda Kaponiera, widzę, że stoi „trzynastka”. Parafrazując słowa wieszcza „już byłam w ogródku, już witałam się z gąską...”, a tu „piątka” zaczyna zwalniać, ciągnie się. Mam wrażenie, jakby kierujący tramwajem czekał aż „trzynastka” odjedzie. – Co u diabła? – zastanawiam się. – Przecież to jest podwójny przystanek, powinien służyć także przesiadkom.
W końcu „piątka” łaskawie zatrzymuje się. Patrzę na kilku desperatów, którzy usiłują przeprowadzić desant z „piątki” na „trzynastkę”, ale motorniczy nie reaguje, drzwi są zablokowane. Nie przytoczę epitetów użytych pod jego adresem, bo są nieparlamentarne. Osobiście wyszłam z tego starcia obronną ręką. Nie dałam motorniczemu „trzynastki” satysfakcji, powodu do uciechy, nie dobijałam się do drzwi. Nauczona doświadczeniem karnie pomaszerowałam na przystanek „Bałtyk”. I wtedy nie wiem dlaczego przypomniałam sobie plakietkę przyklejoną na szybie tramwaju nr 15. Był na niej znak Solidarności i napis „Prima aprilis”. Może obecnie taka zwykła ludzka solidarność jest już rzadkością?
Wiara w ludzi jednak wraca, gdy pewnego dnia docieram na Kaponierę tramwajem nr 5, wysiadamy. Na rondzie stoi już „dwójka”, drzwi ma zamknięte. Ze trzy osoby podchodzą do niej. Motorniczy umożliwia otwarcie drzwi, zapala się zielone i „dwójka” rusza. Ile stracił na wpuszczeniu pasażerów? Kilka sekund, pół minuty?
Na początku lipca ze złością patrzyłam na stojący na przystanku „Matejki” tramwaj nr 1, na kolejny będę czekać 15 minut. Nie mogłam przejść, czerwone światło ciągle się paliło. A może zaryzykować? Ale samochód jechał za samochodem. Byłam skazana na porażkę. W końcu przebiegłam i... Czy prosić o otwarcie drzwi, narażając się na odmowę? Nie musiałam, motornicza sama mi je otworzyła, choć mogła odjechać.
Z tego samego okresu pochodzi inna obserwacja. Zdarzenie miało miejsce na rynku Jeżyckim. Zajęta czytaniem książki, miała nieco zakłócony kontakt z rzeczywistością. Czujność moją wzbudził nieco dłuższy postój. Rozejrzałam się wokół, czy aby nie przegapiłam celu podróży.
Odetchnęłam, zostały mi jeszcze dwa przystanki. – Dlaczego stoimy, skoro wszyscy wsiedli? – zastanawiałam się. Dopiero po chwili zobaczyłam dwie starsze panie, targające torby pełne zakupów, usiłujące dobiec do tramwaju. To na nie czekał motorniczy. – Jest pan dobrym człowiekiem. Dziękujemy, dziękujemy – mówiły jedna przez drugą łapiąc oddech i z trudem pokonując stopnie tramwaju. Nie zauważyłam, by ten krótki przestój poirytował pozostałych pasażerów.
Dwie sytuacje szczególnie utkwiły mi w pamięci. Nie zdradzę kiedy, o której godzinie i na jakiej linii miały miejsce, bo nie wiem czy kierowcy za nie oberwą. Pierwsza zdarzyła się jeszcze zimą. Autobus podjeżdża na przystanek. Kilku spóźnialskich dobiega w ostatniej chwili, wśród nich młoda kobieta, która po drodze minęła starszego mężczyznę, wspierającego się laską. On też usiłował dobiec, nie miał szansy, był za daleko. Autobus ruszył z przystanku. Zatrzymał się przed przejściem dla pieszych, by przepuścić wspomnianego staruszka i co widzę? Kierowca otwiera drzwi, mężczyzna wsiada do autobusu, dziękuje, wyraz jego twarzy – bezcenny.
Druga historia wydarzyła się w maju. Autobus, którym jechałam, zatrzymał się. Dziwne, bo tu nie było przystanku. Kierowca otworzył drzwi i trąbi, trąbi... Kobieta, biegnąca chodnikiem zatrzymała się. Po chwili zorientowała się, że może wsiąść do autobusu. Kierowca wiedział, że nie zdążyłaby dobiec do przystanku. Wsiadła, podziękowała z uśmiechem i ruszyliśmy.
Mistrzowie Formuły I
W dzień niemrawi, poruszają się w żółwim tempie, w nocy rozpiera ich ambicja mistrzów kierownicy, pędzą po poznańskich ulicach niczym po torze Formuły I. Kto? Kierowcy autobusów MPK. Mówią, że podróże kształcą. I nie mylą się. Wcześniej nie wiedziałam o jeździe „z popasami”. Sama wymyśliłam tę nazwę, używając przestarzałego określenia. (Młodym, którzy nie wiedzą „z czym to się je” uprzejmie wyjaśniam, że za króla Ćwieczka popas oznaczał przerwę w podróży w celu nakarmienia koni, postój).
Otóż, po raz pierwszy spotkałam się z tym zjawiskiem w autobusie nr 90. Dodam, że bardzo się spieszyłam, bo z roztargnienia pomyliłam miejsce spotkania. Byłam spóźniona, zła na siebie i wkurzona. Pozostała mi wiara w poznańskie MPK. Stanęłam na przystanku na Garbarach i chwilę później nadjechał autobus nr 90. Jednak urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą lub (co gorsze) szczęście sprzyja głupcom. Jadę, jest dobrze. Mijamy Solną, zatrzymujemy się na przystanku.
– Ruszaj, po co stoisz – w myślach dopinguję kierowcę. Jedziemy! Doczłapaliśmy się do przystanku „Winogrady n/z”, nikt nie wysiada, nikt nie wsiada, bo też i nikt nie czekał na autobus. Stoimy, mija minuta, dwie, trzy. Czuję, jak rośnie mi ciśnienie. Nerwowo rozglądam się po pasażerach. Jedni byli równie zdziwienie, jak ja, pozostali przyjmowali to ze stoickim spokojem.
– Zepsuł się, czy co? A może wysiąść i „z buta” przejść jeden przystanek? – rozważam. Nareszcie jedziemy. Później jedna znajoma wyjaśniła mi, że kierowca pewnie za szybko pokonał pierwszy odcinek trasy więc musiał zrobić sobie „popas”, by trafił w rozkład jazdy.
Za to w nocy nikt chyba nie przejmuje się rozkładem jazdy, bo niektórzy pędzą ulicami, jak wariaci. Taką przejażdżkę zafundował mi kierowca jednego z autobusów, do którego wsiadłam o godzinie 21.39. Gnał, jakby wiózł worek ziemniaków, trąbił na auta osobowe, gwałtownie hamował. – Czy dojadę w całości? – pytałam siebie i miałam wątpliwości.
Jednak co nas nie zabije, to nas wzmocni. Dzięki temu dość dobrze psychicznie zniosłam podróż, mniej więcej o tej samej godzinie, innym autobusem, do którego wsiadłam na al. Solidarności. Do ronda Solidarności kierujący pojazdem MPK nie przejawiał oznak ułańskiej fantazji, ale to była gra na zmylenie przeciwnika, bo później ruszył z kopyta, gnał jak oszalały, przed skrzyżowaniem Serbskiej z Naramowicką z trudem wyhamował przed czerwonym światłem. Ci co stali, polecieli do przodu. Komórka wypadła mi z rąk. Nikt nie odważył się zwrócić kierowcy uwagi, bo nie było pewności, czy jeszcze bardziej się nie rozpędzi.
Grillowanie pasażerów
Klienci MPK bez grzechu nie są. Najgorzej znoszę smród niedomytych ciał. Fetor jest równie uciążliwy zimą, jak i latem. Raz wsiadłam do tramwaju nr 14. Połowa wagonu pusta, siedziała tam tylko jedna kobieta, druga połowa zatłoczona. Wbiłam się w ten tłum, bo „dama” roztaczała tak intensywny zapach, że nie można go zdzierżyć. Kilka razy w takich sytuacjach musiałam wysiąść, nie dałam rady.
Przekonałam się też, że młodzież w Poznaniu jest nadmiernie eksploatowana. Biedacy, ciężko pracują, na zajęciach pewnie stoją przez kilka godzin. Metody „na babcię”, by jej nie ustąpić miejsca, są różne. Na bezczelnego – a niech sobie stoi, ja też płacę za bilet. Na czytelnika – książka mnie wciągnęła, świat przestał dla mnie istnieć. W tej akurat sytuacji się rozczulam, bo rodzi ona nadzieję, że wkrótce więcej niż 38 proc. Polaków przeczyta przynajmniej jedną książkę w roku.
Jeśli ktoś nie ma książki czy nie śledzi internetu w komórce, to zawsze może udać gapę. Przykład? Jadę tramwajem ul. 27 Grudnia, zbliżamy się do skrzyżowania z Ratajczaka. Widać, że na przystanku stoi starsza kobieta. Siedzący przede mną młodzieniec ze słuchawkami na uszach raptem wzrok wbija w budynek Arkadii. – Co tam zobaczył ciekawego? – zastanawiam się, bo patrzę i nic nie widzę. W tym czasie starsza pani z trudem wsiada do tramwaju. Chłopak kontynuuje obserwację świata za oknem. W końcu młoda dziewczyna ustępuje miejsca kobiecie, a chłopak traci zainteresowanie podziwianiem okolicy.
Młodzież jest towarzyska i wysportowana. Przekonałam się o tym, gdy pewnego poranka grupa młodych ludzi w ekspresowym tempie wsiadła do autobusu, część usiadła, część stała i natychmiast oddali się konwersacji. Obciążona torbą i komputerem nie byłam taka szybka, oparłam się o barierkę, mając nadzieję, że wytrzymam 20-minutową podróż. Gorzej miała starsza kobieta, stojąca obok młodych ludzi, bo trzymając się górnego uchwytu przy każdym zakręcie leciała do przodu, do tyłu. Na jednym z przystanku część chłopców wysiadła. Ich miejsca zajęli koledzy, ale jedno z nich udało się wywalczyć seniorce.
Nie brakuje też pasażerów, którym włącza się agresor. Przykład? 9 lipca było strasznie gorąco. Z ulgą zobaczyłam nadjeżdżający autobus z „klimą”. Wsiadam, a tu grzeje jak w tropikach, temperatura wyższa niż na zewnątrz. Po przejechaniu dwóch przystanków jeden z pasażerów nie wytrzymał. Podszedł do kierującej autobusem i zaczął na nią wrzeszczeć, że ma włączyć klimatyzację w autobusie, a nie tylko sobie w kabinie. Potem kazał otworzyć sobie drzwi i wysiadł. Nie powinien robić karczemnej awantury, mógł grzeczniej zwrócić uwagę, by pani zaprzestała grillowania pasażerów.
Harry Potter w tramwaju
Trzeba docenić walory poznawcze podróży. Dzięki temu dowiedziałam się, że stojący na przystanku bogato wytatuowany facet oglądał mecz mistrzostw świata w strefie kibica na MTP. Czuł potrzebę podzielenia się swoimi wrażeniami ze znajomym. I pewnie był przygłuchy lub uznał, że Piotrek na tyle jest daleko, że musi krzyczeć do telefonu. – Skończył – odetchnęłam. Nie, zaraz zadzwonił do następnego kumpla i znów zasuwa ten sam tekst. Wsiadł ze mną do autobusu i jeszcze kilka razy wysłuchałam tej samej historii.
Innym razem usiadł obok mnie mężczyzna . Wyglądał porządnie, choć pewnie kilka piw zaliczył. Wiadomo, mundial. Siedzi i się kręci.
– Przepraszam, czy mogłaby pani użyczyć mi telefonu? – pyta. – Muszę zadzwonić do żony.
– A jak mi zwinie komórkę i zwieje? – obawiam się i zaraz planuję kontratak. – To podłożę mu nogę lub rzucę się na niego i odbiorę mu telefon. Wiem, poczekam aż autobus ruszy.
– Chcę sprawdzić czy żona wróciła, bo córka bawi się koło bloku i nie wiem czy wszystko u niej w porządku – tłumaczy mężczyzna. Dałam mu telefon, zadzwonił, córka była cała i zdrowa, ale po powrocie do domu czekała go pewnie mało przyjemna rozmowa z małżonką.
Codziennie rano, gdy jechałam autobusem przed godziną 8, na przystanku przy Serbskiej wsiadała młoda kobieta ze słuchawkami uszach i telefonem w dłoni. Non stop gadała, a to z mężem, mamą, psiapsiółką. Jak skończyła jedną rozmowę, zaczynała kolejną. Szczegółowo poznałam harmonogram przedświątecznych porządków, wizyty w szpitalu, trudy cięcia cesarskiego bratowej, która rodziła, efekty wizyt u lekarzy.
– Może jednak przyjadę do mamy w weekend, choć Jarek wyjeżdża i chciałam nieco dom ogarnąć. Monia to kiedy ma poród? A co urodzi? Jak będzie syn to nie wiem co zrobimy, bo tu wszyscy są przygotowani na dziewczynkę. Wiesz, że Sławek jest w szpitalu... – tokowała namiętnie.
Najgłośniej robi się, gdy do tramwaju czy autobusu wsiada wycieczka szkolna. Raz taka wsiadła do „trzynastki”. Wszystkie maluchy w kamizelkach odblaskowych więc nauczycielka nie zgubi żadnego szkraba. Rozmowy też toczą poważne, na przykład czy rodzice robią obiady.
– U mnie przez cały tydzień nie ma obiadów, tylko w weekendy – wypala dziewczynka.
– W ogóle przez pięć dni nie jesz obiadów? – dziwi się nauczycielka.
– Zamawiamy pizzę lub mięso, obiady są w sobotę i niedzielę – twierdzi uczennica.
W piątek, 13 lipca wcale nie musi być pechowy. Autobus nr 63 w kierunku Górczyna podjechał punktualnie. Wsiadam, a tu imprezka. Panowie grzecznie sobie siedzą popijają piwko, puszczają muzyczkę z telefonu. Przyjemnie, bo może językiem literackim się nie posługują, ale też nie bluzgają.
Kulturalnie było też pewnego marcowego dnia, gdy w tramwaju zapadła cisza jak makiem zasiał, a wnętrze wypełnił głos aktora Piotra Fronczewskiego, który czytał „Harrego Pottera”. Wszyscy wsłuchiwali się w słowa, które płynęły z kabiny motorniczego (Dziękujemy panu za tę literacką podróż). Harry właśnie uratował Rona, wciskając mu do gęby bezoar. Zaraz, zaraz jaka to część? – „Książę półkrwi” – podpowiada koleżanka Marta.