Mroczna strona miasta. W szponach ulicznego hazardu
Namowom wymownych szulerów zwykle trudno było się oprzeć.
W międzywojennym Białymstoku szczęścia w kartach czy innym hazardzie można było spróbować nie tylko w zakamuflowanych domach gry. Szulerzy, nie bacząc na zakazy i sądowe kary wychodzili ze swoimi rekwizytami wprost na ulicę. Nawoływali naiwnych przechodniów do stawiania na trzy karty, kostki albo naparstki. Kusili dużymi wygranymi. Krupierzy mieli swoich pomagierów. Ci naganiali klientów i ostrzegali przed policją. Wśród nich kręcił się też zwykle silnoręki drab, który trzymał w ryzach przegranych gości, wnoszących uzasadnione pretensje. Tak wyglądała typowa ekipa podwórkowych naciągaczy.
Mapa miejsc, gdzie lokowały się lotne szulernie obejmowała wszystkie dzielnice miasta. Preferowano jednak rejony przyległe do Rynku Siennego i Rybnego. W dni targowe naganiacze czyhali na przyjezdnych kmiotków w bramach ul. Suraskiej, Młynowej, Odeskiej czy Pięknej. Tutaj łatwo dostępny był alkohol i panienki lekkich obyczajów. Swoją pomocą szulerom służyli dorożkarze i tragarze. Robili reklamę wśród klientów. Do odwiedzenia kasyn pod chmurką nie trzeba było specjalnie zachęcać białostockich garbarzy czy tkaczy, zwłaszcza po wypłacie. Po ciężkiej pracy lubili solidnie napić się i zabawić.
Inne miejscowe lekkoduchy ciągnęły gremialnie na placyk przy ul. Nadrzecznej (róg Sienkiewicza). Kręciła się tutaj stale karuzela lunaparku i zatrzymywały się przyjezdne cyrki. W ich sąsiedztwie rozkładali swój warsztat nie tylko szulerzy z miasta. Nie brakowało przyjezdnych cwaniaków.
Utarty szlak przenośnych stolików z trzema kartami wiódł od dworca kolejowego, przez śródmiejską Lipową, Rynek Kościuszki i Sienkiewicza (tutaj królowały kostki i naparstki), aż do wypełnionego spacerowiczami Zwierzyńca. Szpony hazardu dosięgały wszystkich. Omamiony wygraną podstawionego gracza próbował szczęścia podtatusiały rzemieślnik, chłop, który udanie sprzedał swoje płody, a nawet służąca wysłana z koszykiem po zakupy. Oto tylko kilka przykładów ludzkiej naiwności i bezczelnej hochsztaplerki. Wszystkie zdarzyły się na pryncypialnym Rynku Kościuszki.
Latem 1919 r. włościanin z ziemi kowieńskiej chciał kupić bochenek chleba. Zauważył gromadkę ludzi przyglądających się grze w trzy karty. Niektórzy stawiali i wygrywali. Zaryzykował i on. Od razu wygrał, a potem stracił 40 rubli. Resztę pieniędzy wyciągnął mu z kieszeni sprytny doliniarz.
Jesienią 1934 r. podobny los spotkał Zygfryda Hosażewskiego z Łap. Postawił parokrotnie, ostrożnie po 2 zł. Na dobry początek zyskał 15 zł, zaś na zły koniec, jak zeznał policji, stracił 145 zł i 15 gr. Tym razem oszuści zostali zatrzymani. Byli to 34-letni Stanisław Borusewicz i 29-letni Edward Budkiewicz. Przed sądem grodzkim bezczelnie twierdzili, że mają pozwolenie na swój proceder. W rzeczywistości był to papierek z pieczątką uprawniający do prowadzenia gier zręcznościowych dla dzieci z rzeczowymi fantami.
W grudniu 1937 r. pod Ratuszem panował przedświąteczny rejwach. Tam też rozłożyli swój stolik z ruletką Józef Koziński i Marian Salomończyk. Wokół szybko zgromadził się tłum graczy i gapiów. Zanim interes zamknęła policja szulerzy zdążyli wygrać od naiwnych białostoczan kilkaset złotych. Jak wykazało śledztwo ruletka była pomysłowo skonstruowana. Specjalny wichajster zamontowany w środku pozwalał zatrzymywać kulkę na dowolnie wybranym numerze. Za to udoskonalenie sąd grodzki skazał oszustów na 8 i 6 miesięcy pobytu za kratkami.
Z kolei w 1938 r. Edward Sobótko i jego pomagier, szuler z Wilna Antoni Siewruk mocno oszukiwali w rzucaniu kośćmi. Ich stolik firmował na Rynku Kościuszki widoczny z daleka kolorowy parasol. Policja nie miała żadnego kłopotu z jego zwinięciem.