Muniek Staszczyk: Choroba wzmocniła moją miłość do ludzi
W połowie minionej dekady lekarze zdiagnozowali u Muńka Staszczyka nadciśnienie. Dostał receptę, wziął kilka opakowań tabletek. Myślał, że ma problem z głowy. Piętnaście lat później, będąc samemu w pokoju hotelowym w Londynie, niespodziewanie stracił po północy przytomność. Trzynaście godzin później obsługa znalazła go na łóżku w kałuży krwi. Wylew o mało nie pozbawił go życia. Teraz wokalista wraca powoli do zdrowia.
Trzynaście godzin we krwi
Kiedy Muniek dowiedział się, że w połowie lipca w londyńskim Hyde Parku zagrają dwaj jego rockowi idole - Bob Dylan i Neil Young - postanowił wybrać się na koncert. W podróż zaprosił swego kumpla z T.Love - gitarzystę Janka Pęczaka. Obaj po koncercie postanowili zostać w stolicy Anglii jeszcze dwa dni. Pochodzili po sklepach płytowych, wypili kilka piw. Kiedy mieli już wracać, okazało się, że samolot miał jakąś awarię i lot odwołano. Linie lotnicze zaoferowały pasażerom hotel. Muniek zirytowany opóźnieniem już miał położyć się spać, ale postanowił jeszcze napisać kilka SMS-ów, w tym do żony. Bolała go głowa.
- Około pierwszej film się skończył. Znaleźli mnie o 14 następnego dnia. Ten hotel ma duże obłożenie, potrzebowali pokoju. A tu leży facet we krwi. Obsługa nie wiedziała, co robić, czy to nie zabójstwo. Wezwali policję. Dzięki Bogu poszło nosem, nie zalało mi mózgu. Tylko dlatego żyję - opowiada Muniek w „Gazecie Wyborczej”.
Kiedy polski piosenkarz trafił do londyńskiego szpitala, lekarze musieli podjąć szybką decyzję, co robić. Od wylewu minęło trzynaście godzin - i wszystko wskazywało, że po takim długim czasie Muniek właściwie powinien już nie żyć. Tymczasem był z nim kontakt i potrafił poruszać kończynami. Stwierdzono więc, że organizm jest silny i sam sobie radzi. W tej sytuacji zrezygnowano z operacji i zaaplikowano muzykowi tylko morfinę. Lekarze jednak nie mieli wielkich nadziei: myśleli, że w najlepszym wypadku Polak będzie sparaliżowany.
Pierwszy raz bez pampersa
Pierwsza informacja o dramacie Muńka pojawiła się w internecie kilka dni po wylewie. Menedżer musiał odwołać jego najbliższe koncerty i napisał na Facebooku, że wokalista „nagle zachorował” podczas wycieczki do Anglii i przebywa obecnie w londyńskim szpitalu. Prawda wyszła na jaw jeszcze później, kiedy w sieci pojawiło się oficjalne oświadczenie Staszczyka. „London calling! Pozdrawiam Wszystkich serdecznie z londyńskiego szpitala, w którym znajduję się po przebytym dwa tygodnie temu wylewie. Stan mojego zdrowia ulega systematycznej poprawie, niedługo wracam do Polski” - napisał.
I rzeczywiście: po trzech tygodniach spędzonych w brytyjskim szpitalu, piosenkarz trafił do warszawskiego szpitala przy ulicy Sobieskiego. Nie chodził, mówił z trudem, miał problemy ze wzrokiem. Polscy lekarze otoczyli go od razu opieką. Zaczęła się też intensywna rehabilitacja. Kilkanaście dni później Muniek mógł po raz pierwszy wstać, zdjąć pampersa i pójść powoli do toalety. Nigdy nie spodziewał się, że tego typu wyczyn sprawi mu aż tyle radości.
- Czułem się lepiej, fizjoterapeutka mówi mi: „Panie Muńku, skoro już pan chodzi, a na zewnątrz piękna pogoda, to może wyjdziemy na spacer, posłuchamy piosenek”. Lekarze zalecili, żebym sobie nucił, żebym ćwiczył tę półkulę mózgu, która nie ucierpiała tak bardzo po wylewie. Razem z melodią zacząłem sobie przypominać teksty „Warszawy”, „Kinga”... I wtedy uzmysłowiłem sobie, że przecież te piosenki to jest całe moje życie - opowiadał w „Newsweeku”.
Ze wszystkich stron Muniek otrzymywał wyrazy wsparcia w chorobie. Przede wszystkim od żony Marty i dwójki dorosłych dzieci, ale też od licznych fanów i rodzimego środowiska muzycznego. Podobnie było w szpitalu. Choć otaczali go pacjenci po podobnych przejściach, niektórzy niemogący mówić czy chodzić, jego postępy we wracaniu do zdrowia wzbudzały u wszystkich optymizm.
Pracując w szpitalnym łóżku
Los chciał, że na wczesną jesień zaplanowane były dwie ważne dla Staszczyka premiery - jego nowej płyty solowej „Syn miasta” i autobiografii „King!”. O ile książka została już spisana i przesłana do druku, materiał na album był jeszcze nie do końca gotowy. Co prawda nagrania Muniek zakończył dwa tygodnie przed wylotem do Londynu, ale brakowało im ostatecznego szlifu. Po wylewie piosenkarz początkowo w ogóle nie myślał jednak o muzyce. W końcu, kiedy wrócił do kraju i poczuł się lepiej, postanowił zająć się nagraniami.
- W szpitalu pracowałem jedynie nad miksami, w stu procentach analogowo - przekazywałem zeszyty z moimi notatkami, uwagami i wskazówkami menedżerom, a oni w oparciu o nie pisali e-maile do Emade. Ten, kierując się nimi, robił w studiu miksy, które potem znowu trafiały do mnie. Pracowaliśmy w zespole - ja w szpitalu, mój management jako pośrednicy i Emade - wyjaśnia w Onecie.
Prace nad „Synem miasta” zakończyły się, kiedy Muniek wrócił ze szpitala do domu. Tak naprawdę dopiero wtedy dotarła do niego groza sytuacji, którą przeżył: dostał bowiem wyniki wszystkich badań i opis choroby z angielskiego szpitala. Premierę płyty wytwórnia zapowiedziała na 18 października. Tuż przed tym zorganizowano w Warszawie konferencję prasową z wokalistą. Muniek zaskoczył wszystkich pozytywną energią - i okazał się najbardziej rozgadanym uczestnikiem spotkania. Kilka dni później Staszczyk przyjechał do Krakowa, aby opowiedzieć o „Kingu!” na tutejszych targach książki.
- Ja się czuję po prostu wdzięczny za to, że jeszcze jestem na tej planecie. To, co mi się wydarzyło w Londynie, taka sytuacja graniczna, zupełnie zmienia perspektywę. I w tej chwili nie mam żadnych dalekosiężnych planów. Nie myślę o tym, co zrobię za kilka lat. Cieszę się tym, co jest. Płytą „Syn miasta”, książką „King”, czyli wywiadem-rzeką, jakiego udzieliłem Rafałowi Księżykowi - podkreśla w Onecie.
Większe poczucie sensu
Już w pierwszym oświadczeniu z londyńskiego szpitala Muniek podziękował Bogu za ocalenie życia. Dla tych, którzy śledzą karierę piosenkarza, nie było to jakimś wielkim zaskoczeniem. Od pewnego czasu Staszczyk otwarcie mówił bowiem o nawróceniu - dzięki któremu zmienił swoje życie i zerwał ze złymi nałogami. Opowiada o nich wprost w „Kingu!”: że lubił mocne trunki, sięgał po kokainę i miewał pozamałżeńskie romanse. Niestety: w połowie minionej dekady dopadła go depresja. Wszystko straciło dla niego sens, często płakał bez powodu, myślał, że nie naprawi nigdy szkód wyrządzonych najbliższym. Pomogło zwrócenie się do Boga.
- Tak jak teraz na to patrzę, to od Boga dostałem więcej profitów niż od całego tego rockowego hedonizmu. Przede wszystkim większy spokój, harmonię w działaniu, odpowiedzi na wiele pytań, uproszczenie wielu rzeczy, które wydają ci się niemożliwe. Dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Z Nim masz większe poczucie sensu. On pomaga w relacjach międzyludzkich, wyprostowuje je albo pomaga się uwolnić od toksycznych powiązań. Relacja z Bogiem daje taką czystą, prostą radość - deklaruje w serwisie Aleteia.
I właśnie w perspektywie wiary Muniek postrzega to, co mu się ostatnio przytrafiło. Doświadczenie własnego cierpienia i spotkanie z cierpieniem innych w obu szpitalach, sprawiło że zaczął inaczej patrzeć na życie. Jeszcze bardziej docenił najbliższych: żonę Martę, która mimo kilku zdrad, wytrwała przy nim w zdrowiu i chorobie oraz dwoje dzieci - syna Janka i córkę Martę, które mimo różnych życiowych zawirowań, mają z ojcem dobre relacje. „Ta sytuacja wzmocniła moją miłość do ludzi” - wyznał Muniek w filmiku wideo, który zamieścił w internecie.
- Zapytała mnie niedawno młoda dziewczyna, co myślę o hejcie. Mówię: „Dzieciaku, ja jestem po wylewie, ale żyję, moja płyta wychodzi, jestem szczęśliwy! W ogóle mnie ten hejt nie obchodzi”. Za dużo czasu tracimy na rzeczy, które nas zatruwają, lepiej karmić się czymś, co buduje. Nie twierdzę, że tego nie ma, ale nie będę zajmował się złem, nie mam czasu na nienawiść - deklaruje w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”.
Czy Muniek wróci do koncertowania? Oczywiście: już teraz wiadomo, że zaśpiewa trzy piosenki ze swojego nowego albumu podczas przyszłorocznego rozdania Fryderyków w Katowicach. Trasę z nowym zespołem z prawdziwego zdarzenia planuje jednak dopiero na przyszłą jesień. Lekarze sugerują, że dopiero wtedy będzie w pełni sprawny. Ponieważ nie może się doczekać spotkań z fanami, zapowiada jednak, że wcześniej być może uda mu się pojawić na występach siedzących - tylko z akompaniamentem gitary. Mało tego: choć na razie jest skoncentrowany na promocji „Syna miasta”, zastanawia się już, co dalej z zawieszonym obecnie T.Love.
- Doszedł do mnie fakt, że czas szybko zapie****a i za trzy lata o tej porze zespół będzie miał czterdzieści lat - mówił w Onecie. - Fajnie byłoby to uczcić przynajmniej kilkoma dużymi koncertami, jeśli zdrowie pozwoli. A może nagramy płytę lub wydamy składankę z jakimiś nowymi numerami? Cokolwiek się wydarzy, muszę się do tego przygotować. Ale teraz jeszcze o tym nie myślę .