Muniek Staszczyk: Nie umawiałem się z nikim na dożywotnią punkową randkę
- Mój stosunek do Polski mogę określić jako dwuznaczny. Jest w tym i miłość, i nienawiść. To jest jak ciężki związek z kobietą, która kręci, podnieca, ale też męczy - Muniek Staszczyk, lider zespołu T.Love, wspomina 35 lat istnienia kapeli, pierwsze koncerty i moment, kiedy przyszła sława.
Jak jednym zdaniem określiłbyś to, co działo się w Twoim życiu przez ostatnie 35 lat?
Skomplikowane, piętrowe pytanie. (śmiech) T.Love to bardzo duża część mojego życia, prócz tego jest jeszcze sfera prywatna. O swojej prywatności za wiele mówić nie chcę. A jeśli chodzi o tę część związaną z T.Love, nazwałbym to wielką, chłopacką przygodą. Granie z chłopakami w kapeli przez tyle lat jest właśnie taką przygodą, o której wielu chłopców marzy. Jak byłem dzieciakiem, marzyłem o podróżach, bawiłem się w Indian i kowbojów, oglądałem westerny. A to wszystko, w pigułce, zawiera się w graniu z kolegami. Jest to po prostu męska zabawa, męska przygoda.
Męska sprawa.
No tak. Przez skład T.Love przewinęło się od początku lat 80. dwudziestu paru gości. Każdy z nich dołożył swoją cegłę, każdemu dziękuję. Cieszę się, że z każdym z nich, prócz tych, co już ich nie ma, bo nie żyją, mam dobre relacje. T.Love jest rodziną. Może troszkę pokancerowaną, ale jest jak stare dobre małżeństwo. Wszystko o sobie wiemy, znamy swoje wady, ale też zalety. Jako zespół potrafimy się zmobilizować. Owszem, to ja jestem tym coachem, dyrektorem, ale w demokratycznym zespole. Wszyscy tworzymy muzykę. Jak gramy koncerty, to cały czas widzę to, jak faceci po czterdziestce, po pięćdziesiątce, stoją na scenie i robią tak. (Muniek pokazuje charakterystyczne ruchy rockowych artystów na scenie, którzy wywijają gitarami)
Słowem - udało się wam.
Jestem spełniony. Zespół odniósł naturalny sukces. Jak się czyta biografie Stonesów, AC/DC, Bruce’a Springsteena, wszystkich uznanych klasyków rocka, to widać, że większość z tych ludzi przeszła długą drogę i do sukcesów dochodziła powoli. Nie porównuję się do tych nazwisk, ale my też zaczynaliśmy od grania na śmietniku.
Porozmawiajmy o tych początkach. O czasach, kiedy kręciła cię bezrobotna londyńska młodzież bez przyszłości, dziewczyny z agrafkami w sutkach i rzyganie keczupem. Byłeś wtedy licealistą.
W Europie pojawił się punk, o którym w ówczesnej Polsce, wiadomo, mówiło się tendencyjnie. Trwał jeszcze realny socjalizm, ale późny Gierek już się kończył, bo nastał 80 rok. Strajki, Solidarność. Z tymi wydarzeniami wiąże się początek mojej muzycznej drogi. Od podstawówki słuchałem rock and rolla. Na moim podwórku, na częstochowskim Rakowie, jedni kopali piłkę, drudzy się bili, ale wszyscy słuchali muzyki. Kolega powiedział mi o Trójce, że jest audycja, „Zapraszamy do Trójki”, „Muzyczna poczta UKF”. Usłyszałem takich ludzi jak Piotr Kaczkowski, Marek Gaszyński, Wojciech Mann. Przeprowadzali mnie, jak i wielu innych, przez pola muzyki. Moja babcia Marysia stwierdziła wtedy: „Zygmuś ma zdolności do języków”, i była na tyle zapobiegliwa, że zapisała mnie na angielski, bo - jak pewnie pamiętasz - w szkole był tylko rosyjski. Liznąłem tego angielskiego w wersji podstawowej i zacząłem słuchać Radia Luxembourg. Usłyszałem Sex Pistols, Clash, parę innych kawałków, co mnie bardzo podnieciło. Wiedziałem już, że w Polsce są takie zespoły jak Kryzys, Tilt i zacząłem myśleć o założeniu własnej kapeli.
Nie umiałeś przecież grać.
Ale chyba od 15. roku życia już w swoich sztambuszkach, kajecikach pisałem coś, co można by nazwać wierszykami, z myślą o tekstach piosenek, które po swojemu sobie nuciłem. Słabe to były rzeczy. W liceum miałem przyjaciela, Słonia - Jacka Wudeckiego, już nie żyje, zginął w wypadku w 1998 r. Byliśmy tacy blues brothers, a raczej punk brothers - pierwsze punki w mieście. W IV Liceum im. Sienkiewicza spotkaliśmy podobnych sobie.
W 1980 r. pojechałeś na festiwal Pop Session do Sopotu, ale znalazłeś się przed bramą stoczni.
Poczułem, że uczestniczę w prawdziwej rewolucji. Londyńscy punkowcy mówili, że robią rewolucję mentalną, a w Polsce działa się rewolucja społeczna.
Jak się wtedy rodziła w Tobie ta świadomość, że jesteś dzieckiem rewolucji?
Pochodzę z rodziny robotniczej od kilku pokoleń, tradycje buntownicze od dawna istniały w rodzinie. Pradziadek był w PPS-ie, siedział w warszawskiej Cytadeli z Okrzeją. Punk rock niósł w sobie bliskość spraw ulicy, konkretnych życiowych sytuacji. Na tapecie była piosenka T.Rex „Children of the Revolution”, mimo że śpiewali o czymś innym, to same te słowa „dzieci rewolucji” były mi bardzo bliskie. Czułem, że uczestniczę w ważnych rzeczach. Nastała Solidarność, usłyszałem o Wałęsie. Miałem 17 lat i hormony mi buzowały. Nie tylko seksualne, ale też hormony buntu. Kto się nie buntuje w takim wieku, to jest dziwny. (śmiech) Staliśmy wtedy z Bobeshem, moim kumplem i naszym pierwszym menedżerem, pod bramą stoczni. Bobesh miał aparat, zdjęć nie można było robić, wyszły więc słabo, ale tych robotników z transparentami mam do dzisiaj. Myśleliśmy, że to wszystko Ruscy rozjadą, że będzie masakra. Wtedy też zetknąłem się z tym wszystkim co pierwsze.
Aha. Pierwsza dziewczyna, pierwsza wódka?
Pierwszy raz zapaliłem marihuanę. Wróciłem do Częstochowy z nasionami, które zasiał chyba Bobesh. Ale wróciłem też nabuzowany, bo zobaczyłem zespół Kryzys, Roberta Brylewskiego i jego kolegów - starsi ode mnie może o dwa lata. Myślę sobie: „Kurde, taka kapela! Chłopaki w moim wieku i już wychodzą na scenę, i grają!”. Zobaczyłem też inne zespoły, jak Kombi, Kasa Chorych, Exodus, Perfect, ale to mnie nie brało, ci ludzie byli dla mnie już za starzy. Śmieszne, bo dziś to moi koledzy, ale wtedy uważałem, że to nie jest muzyka dla mnie, że Zbyszek Hołdys to facet, który ma pewnie ze trzy dychy, choć pewnie tyle nie miał, ale wtedy był dla mnie prawie trupem. (śmiech) Punk to był etos młodości. W gazetach pisali bzdury, że punkowe zespoły nie umieją grać, że na Zachodzie zgnilizna i kryzys, publikowali zdjęcia lasek z cyckami na wierzchu i wbitymi agrafkami. Efekt tego był przeciwny, bo jak to zobaczyłem, pomyślałem sobie: „Wow! Chciałbym mieć taką laskę”. (śmiech) I założyłem Opozycję, pierwszy zespół, z kolegą Markiem Kramerem.
The Schoolboys nie wspominamy?
Nie ma o czym mówić, może dwie próby się odbyły. Jest Opozycja. Generał Jaruzelski wprowadza stan wojenny, panuje zamordyzm, ale z drugiej strony następuje kumulacja buntu. W Polsce rusza rockowy boom. Pojawia się festiwal w Jarocinie.
W 1982 r., zamiast się uczyć do matury, zakładasz T.Love Alternative. Tak świetnie się uczyłeś, że nie musiałeś się martwić o egzamin dojrzałości?
Poczekaj, nie tak szybko. Wracaliśmy z zimowej wycieczki Kraków - Zakopane, była noc 12 grudnia 1981 r. Wbiliśmy się do Kukiełki, kolegi z klasy, który miał dom. Starych nie ma, robimy imprezę. Miały być koleżanki, ale - jak to koleżanki - wystawiają nas, więc czterech facetów się samotnie upija. Rano włączamy telewizor. Jaruzel napier…ala.
„Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią”. Jak zareagowałeś?
Powiedziałem: „No, to teraz się zacznie!”. Wracam do domu przez miasto, w centrum stoją czołgi. Szkoły zamknięte, godzina milicyjna, totalna beznadzieja. I piękna zima dookoła. Byłem wtedy zakochany. Myślę: „O nie, teraz to muszę coś zrobić, teraz jest czas, żeby założyć kapelę”. Zespół Opozycja się rozpadł, bo chłopaki chcieli grać trochę inną muzykę. Instrumenty już były. Nasz kolega Tomek Nowak, o którym można by powiedzieć nasz mecenas, bo jego ojciec miał wesołe miasteczko, czyli był prywaciarzem, już w 1979 r. zabrał nas do sklepu muzycznego i powiada: „Ty, Muniek, co chcesz? Gitarę?”. „Ja chyba wolę na basie” - powiedziałem. Kupił nam gitary, dwie próby z The Schoolboys odbyliśmy, palce pokrwawiliśmy i te gitary leżały u kolegów. Poszedłem do Janka Knorowskiego, pierwszego gitarzysty, dziś słynnego malarza, profesora ASP, u niego leżały ten bas i ta gitara, i mówię: „Ty będziesz grał na gitarze”. „Ja nie umiem!” - zaczął krzyczeć, ale już postanowiłem: na basie będę grał ja, bo bas jest prosty, poza tym ja będę liderem. Zakładamy T.Love Alternative. To samo powiedziałem Słoniowi - Jackowi Wudeckiemu - który grał na bębnach. Dołączył Darek Zając - kolega z klasy, który grał na klawiszach, i powstała kapela. Zaczynam pisać pierwsze piosenki.
„Mamo, kup mi karabin, mamo, kup mi broń. Mamo, kup mi, proszę, całą serię bomb”.
Mój ojciec był pracownikiem Huty im. Bolesława Bieruta, a tu pacyfikacja Wujka. Martwię się o ojca, stukam w ten bas, strach miesza się z wkurwieniem i nienawiścią do Jaruzelskiego, ZOMO i tego wszystkiego, co się dzieje. Jaka więc matura? Chuj z maturą! Dziś mogę powiedzieć, że miałem szczęście do dobrych polonistów, w podstawówce pani Walczyk, w liceum pan Kucharski, świętej pamięci, i wiedziałem, że moja przyszłość związana jest z humanistyką. Raz, chyba od cioci Mieci, siostry mojej babci, usłyszałem mądre zdanie: „Ucz się tylko tego, w czym jesteś dobry”. Nikt mnie w domu na prymusa nie robił. Dziękuję rodzicom, że nie było ciśnienia w stylu: „Musisz być prawnikiem, musisz być lekarzem”. Mówili: „Bylebyś Zygmuś na jakieś studia poszedł”. Do matury zagraliśmy może z pięć koncertów.
Zaczęliście na studniówce. 4 lutego 1982 r.
Ale ja już miałem staż, już zespół Opozycja w Częstochowie namieszał, już był w Jarocinie, już Muńka kojarzyli, „Muniek założył nową kapelę”. Koncerty odbywały się w szkołach, w ciągu dnia, bo przecież zgromadzeń nie można było robić, bo godzina milicyjna. Ale na studniówce pozwolono nam zagrać, to był nasz debiut.
Masz więc kapelę, w Częstochowie, ale na studia wybierasz się do Warszawy, a nie do bliższego Krakowa?
Mój przyjaciel Słoniu wymyślił sobie Kraków, wybierał się na Akademię Ekonomiczną, ja myślałem o polonistyce albo historii. Pojechaliśmy do Krakowa. Musieliśmy mieć pozwolenie na wyjazd, z wojskowymi w urzędzie rozmawiać, żeby dali nam „paszport” do Krakowa. UJ przyjął mnie z nosem zadartym, na moje pytania o egzaminy usłyszałem „ę, ą”. Zlali mnie. Odpuszczam ten Kraków, pomyślałem sobie, w Warszawie tata ma kolegę Zbyszka, w Warszawie jest punk rock, zespół Kryzys, do Warszawy mam sentyment, bo to miasto tyle przeżyło, historyk w liceum opowiadał o Powstaniu Warszawskim. Kraków kocham, ale Warszawa była dla mnie miastem z jajem. Pojechałem do Warszawy, w dziekanacie panie miłe, uśmiechnięte, zajęły się mną, dały biuletyny, co na egzaminie, jakie tematy. Poza tym tu był Remont, już tu z Bobeshem byłem na koncertach punkowych. Przyjechałem w 1982 r., do akademika na Kickiego, na Grochowie. Dziś jestem w Warszawie zakorzeniony, żona jest z Warszawy, dzieci się tu urodziły. To moje miasto.
Czas Twoich studiów to też czas, kiedy popadłeś w koszmarne długi.
Pieniądze się mnie nie trzymały. Rodzice dawali, ile mogli, ale wyszło się raz i drugi na miasto i choć wtedy nie było takich możliwości ani klubów jak teraz, to pieniądze tak samo szybko się rozchodziły. Nie byliśmy biedotą, ale normalną, peerelowską rodziną - do dziś moi rodzice mieszkają w 36-metrowym mieszkaniu w robotniczym bloku. Nie miałem wujka w Ameryce ani rodziny w aparacie władzy. W długi popadłem pod koniec lat 80., 400 dol., ogromny majątek. Jechaliśmy do Związku Radzieckiego z koncertami, z kolegami z zespołu Daab. Jako wytrawni handlarze namówili mnie, żebym kupił magnetowid w Pewexie, przebitka będzie dwukrotna. W 1988 r. 400 dol. to była całoroczna pensja. Już w Grodnie ruski celnik zarekwirował nam te magnetowidy, bo trzeba było załatwić to inaczej - dać w łapę albo przepić wódą, ale ja nie wiedziałem, jak to się załatwia. Odzyskaliśmy je, wracając przez Grodno. Ten magnetowid stał się moim życiowym balastem. 400 dol. nie miałem, sprzętu nie można było oddać do Pewexu.
Co zrobiłeś z tym magnetowidem?
Stał w domu nierozpakowany, chyba w końcu komuś to sprzedałem po niższej cenie, ale dług został. Odrobiłem go dopiero w 1989 r., pracując na zmywaku w Londynie. To, co tam zarobiłem przez pół roku, też nie było żadną fortuną, bo przyszedł Balcerowicz i wszystko się zmieniło.
W 1990 r. wróciłeś z Londynu jako zupełnie inny człowiek. Poczułeś, że chcesz być profesjonalistą. T.Love zaczyna nowy etap.
Już lata 80. dla T.Love były w pewnym sensie sukcesem, bo zespół zaczął być rozpoznawalny, występował w Jarocinie chyba z sześć razy i graliśmy w kraju koncerty. Od 1986 r. nasze piosenki zaczęły się pojawiać w Trójce, a wcześniej w Rozgłośni Harcerskiej. Nie żyliśmy z muzyki, ale nagraliśmy singla dla Tonpressu. Cenzura nie puściła „Wychowania”, ale „My, marzyciele”, „Garaż” i „Liceum” to były pierwsze utwory, jakie trafiły na listę przebojów Marka Niedźwieckiego. Lista była wtedy wyrocznią, cała Polska jej słuchała. Bycie na liście Trójki to było coś, to dało nam kapitał u fanów. Potem nagraliśmy kolejne dwie płyty, ale na wydanie trzeba było czekać, zespół nie mógł się rozwijać, więc w 1989 r. powiedziałem: „Panowie, koniec tej zabawy. Może do tego wrócę, ale na razie mam kumpla w Londynie, muszę spłacić 400 dol.”. Miesiąc po upadku komuny poleciałem do Londynu. Siedziałem do końca roku. Pracowałem, przysyłałem pieniądze, bo mój syn, który dziś ma 27 lat, miał się urodzić - kupuję ubranka, jakich w Polsce nie ma, wysyłam paczki. Ale też chodzę na koncerty, jakich w Polsce nie było. Jednocześnie tęsknię. Za domem, za graniem, za Warszawą. W północnym Londynie, pracując w knajpie, piszę piosenkę.
„Za oknem zimowo zaczyna się dzień, zaczynam kolejny dzień życia”…
Tam poczułem, że ciągnie mnie do grania, ale też wiedziałem, że trzeba grać tak, jak grają kapele w Londynie. Mieć dobry skład, dobrych muzyków, występować w dobrych salach. A w Polsce już wszystko się zmienia. Upada mur berliński. Trzeba więc stworzyć T.Love na nowo. Po powrocie od razu składam zespół, biorę nowych chłopaków, z częścią z nich gram do dzisiaj.
Przyszła prawdziwa popularność.
Sława, pieniądze, wszystko. Wszystko to, co łączy się z normalnym graniem, z życiem z muzyki. Nagrywamy płytę „Pocisk miłości”; staje się dużym sukcesem, utwór „Warszawa” ląduje na pierwszym miejscu w Trójce. Z impetem nagrywamy płytę „King”, która staje się jeszcze większym hitem. Kapela staje się zawodowym zespołem, który gra i zarabia, wchodzi do pierwszego szeregu polskiego rocka. Ale razem z nowymi czasami przyszły nowe tematy. Poczułem, że ten punk trochę się zestarzał. Oczywiście, część ludzi uznała, że zdradziliśmy, zwłaszcza jak wyszła płyta „Al Capone”. Ale przyszło mnóstwo nowych ludzi, nowych fanów. Nie umawiałem się z nikim na dożywotnią punkową randkę.
„Ty się trzymaj swoich rzeczy. Takiej miejskiej, chuligańskiej podłogi” - mówił Ci pisarz Marek Nowakowski. Jak się spotkaliście?
Czytałem go już w liceum i mnie zakręciło. Poznałem go przez Jarka Kozaneckiego, z którym mieszkałem w akademiku, a który był działaczem Solidarności. Wpadł mi w ręce „Raport o stanie wojennym”, a Jarek powiedział, że zna Nowakowskiego. I kiedyś mnie z nim poznał: na ulicy Foksal. Szczupły facet, w płaszczu, z papierosem. Wtedy tylko przybiłem z nim piątkę. Pewnie byłem dla niego jakimś gnojkiem. Ale lata minęły, w 1995 r., kiedy powstał projekt „Szwagierkolaska”, pomyślałem, że może by tak zaprosić na koncert ludzi, którzy są dla nas ważni, którzy mogliby być ojcami chrzestnymi tego projektu. Z tego występu był kręcony program telewizyjny, więc zaprosiliśmy Wojtka Młynarskiego, wtedy pana Wojciecha Młynarskiego, i Marka Nowakowskiego. Przyszli na koncert, a po koncercie wzięli udział w dyskusji i wypowiedzieli się pozytywnie: że to jest dobra tradycja. Wojtek Młynarski już nas kojarzył, przez piosenkę „Warszawa”, a stało się to być może dzięki Agnieszce Osieckiej. Pamiętam: jadę taksówką, jest chyba 1991 r., mijamy plac Konstytucji, gra Radio Zet i jest wywiad z Osiecką. Dziennikarz pyta: „Coś się pani podoba w młodym polskim rocku?”. A ona mówi: „Jest taki zespół, chłopak świetny tekst napisał: »Warszawa«. Coś fantastycznego”. Moje ego tak urosło, że mało nie przebiło dachu taksówki. (śmiech) Być może więc to Agnieszka Osiecka powiedziała o nas Młynarskiemu, bo już nas kojarzył. Marek Nowakowski nie kojarzył, ale skojarzył. Od tamtego momentu zaczęła się moja znajomość z Markiem, która ewoluowała, a w ostatnich 10 latach życia Marka, mogę powiedzieć, że się kumplowaliśmy.
Co was zbliżyło?
Marek mnie lubił. Widział we mnie chłopaka z przedmieścia. Potem zbliżyło nas to, że zamieszkałem we Włochach, a Marek był stąd. Tu się urodził, przy ulicy Dziupli, po sąsiedzku. Dużo mi o Włochach opowiadał, to były barwne opowieści, a ja bardzo lubię słuchać starszych. Zwłaszcza starszych mądrych. I cenię sobie pisarzy, dużo bardziej niż muzyków. Zagrałem na jego pogrzebie, co było chyba wolą Marka, bo zostałem o to poproszony.
Co zagrałeś?
„Apaszem Stasiek był”, utwór Szwagierkolaski, i „Warszawę” T.Love. Cieszę się, że mogłem być jego kolegą. Mówił mi: „Wy, artyści, lubicie te konfiturki, lubicie się w tych telewizjach pokazywać. Ale ty trzymaj się swoich rzeczy. Nie zmieniaj się”. To mi zostało w głowie.
A kiedy już się gdzieś pokażesz i udzielisz jakiegoś wywiadu, to mówisz, że siedzi w Tobie Polska. Uwiera, boli? Jaka Polska w Tobie siedzi?
T.Love ma wiele piosenek o Polsce. Jestem w tym kraju zakorzeniony. Niejednokrotnie mogłem stąd wyjechać. Nigdy nie chciałem. Mój stosunek do Polski mogę określić jako dwuznaczny. (śmiech) Jest w tym i miłość, i nienawiść. To jest jak ciężki związek z kobietą, która kręci, podnieca, ale też męczy. Dziś jest to inna Polska, na pewno mniej zakompleksiona. Ale, jak to powiedział Krzysiek Varga: „Są kraje, które zachwycają. Są kraje, które wkurwiają. A Polska - męczy”. W części się zgadzam, a w części nie. Odpowiada mi to, że są, może już nie cztery, bo zima miksuje się z jesienią, ale trzy pory roku. Nie chciałbym żyć w kraju, w którym cały czas jest upał. Jesteśmy krajem północno-wschodnim, dlatego tu się pije wódkę, ale jest wiele kolorów. Kocham ten kraj, ale nikt mi nie musi mówić, jak mam traktować własny patriotyzm. Uważam, że trzeba zacząć od siebie - bądź dla bliźniego OK, wobec siebie uczciwy. Nie wstydzę się bycia Polakiem, ale nikt mi nie musi też mówić, który Polak jest lepszy, a który gorszy. O tym jest najnowsza płyta, o Polsce z roku 2016, o podziale, i ona też jest odpowiedzią na Twoje pytanie. Ale ja nie zamierzam się stąd wyprowadzać. Jestem tu szanowanym artystą.
Jak patrzysz na to, co jest tu i teraz?
Martwi mnie ten społeczny podział, ale Polacy są w miarę wyćwiczeni w dobrym rozeznaniu rzeczywistości. Mam nadzieję, że władza, która teraz rządzi, nie będzie rządziła po następnych wyborach, choć władza poprzednia też mnie nie napawała optymizmem. Sytuacja w polityce stała się groteskowa, gombrowiczowska. Chyba tym ludziom poświęca się za dużo uwagi i to cały problem.
Co znaczyło dla Ciebie być ambasadorem na Światowych Dniach Młodzieży?
Fajna rzecz, że mnie poprosili, wyróżnienie. Młodzi ludzie potrzebują mądrego przekazu. Papież Franciszek jest fajnym papieżem, który nie ściemnia, nie gada głupot, ale młodych stawia do pionu. Dziś chrześcijaństwo to droga trudna i pod prąd, ale ja jestem człowiekiem wierzącym i jak mi to zaproponowano, to dlaczego nie? Akurat trafiłem na książkę „Miłosierdzie to imię Boga”, wywiad włoskiego dziennikarza z Franciszkiem, która mnie zachwyciła. Na tle rozpasania Kościoła, dekadencji, braku autorytetów Franciszek to świetny facet. Nie chodziło mi o to, aby z siebie robić świętego, tylko że ludzie młodzi wchodzą w jakieś bzdety, które wydają się im ciekawe, a są zwykłą papką neokołtuństwa, neodulszczyzny, i myślą, że są wyzwoleni. W tej popkulturze, jaką młodzi łykają, niemal nie istnieje temat śmierci, temat zobowiązań w relacjach. Dziś ludzie biorą ślub dla jaj, dla fajnego wesela, dla fajnego filmu, a za chwilę jest ktoś nowy. Nie istnieje temat danego słowa, odpowiedzialności. Franciszek o tym mówi. Mówi o życiu w prawdzie, która czasem jest bolesna. Dlatego stwierdziłem, że mogę być jednym z wielu ambasadorów, jako koleś, który swoje przeżył, coś wie i też się z Bogiem zmaga, bo generalnie nie jest to łatwa droga. Ale jestem po tej stronie mocy.
Zostałeś kumplem Boga?
(śmiech) Jest jak w mojej piosence: „Tak bardzo chciałbym zostać kumplem Twym”. Kiedyś ta piosenka wydawała mi się trochę bezczelna. Dziś wydaje mi się mądra. Bóg chyba chce, abyśmy byli jego kumplami, abyśmy swoimi słowami mogli powiedzieć, co nas uwiera. Ale też Bóg nie jest chłopcem na posyłki. Potrzeba czasu, żeby się zorientować, co było działaniem dobrej siły.
Odczuwasz to działanie na co dzień?
Zdarza się, ale cudów nie ma. (śmiech) Jedni mówią, że to chemia, inni - że iluzja. Ale miałem momenty, kiedy moje prośby zostały wysłuchane. Wierzę, że Bóg istnieje.