Muniek Staszczyk: Wiara chroni mnie przed upadkiem
Rozmowa. - Nie uważam się za przedstawiciela chrześcijańskiego rocka, ale staram się przekazywać pozytywne przesłanie. Tak jak mówił święty Paweł: Chcę czynić dobro, ale nie zawsze mi wychodzi - mówi Muniek Staszczyk z T.Love, ambasador Światowych Dni Młodzieży.
- Jesteś jednym z kilku muzyków rockowych w gronie ambasadorów Światowych Dni Młodzieży. Dlaczego przyjąłeś tę funkcję?
- W zalewie otumaniającej młodych ludzi w internecie i w mediach głupoty, która zwie się wolnością, a tak naprawdę z wolnością nie ma nic wspólnego, takie spotkanie może być ciekawe. Chrześcijaństwo jest dziś niemodne, bo podobnie jak za czasów Chrystusa idzie wspak popularnych trendów myślowych.
Ja jestem człowiekiem wierzącym, ale wątpiącym. Mam swoje góry i dołki. Ludzie z ŚDM napisali do mnie jesienią zeszłego roku, kiedy miałem cięższy okres. Co ciekawe, zawsze w takim kryzysie przychodzi do mnie jakaś duchowa pomoc. I właśnie tak potraktowałem tę propozycję z Krakowa. Poczułem się potrzebny i pomyślałem: „Dlaczego miałbym się nie zgodzić?”. Takie spotkanie może być ważne dla młodych ludzi, bo będą mogli porozmawiać ze swymi kolegami i koleżankami z innych krajów w realu. Nie muszą się od razu się nawracać, ale przynajmniej zastanowią się nad swą życiową drogą.
- Muzyka rockowa nie kojarzy się raczej z chrześcijaństwem. Można łączyć te dwa światy?
- W latach 60., na fali rewolucji obyczajowej, hasło młodzieżowej kontrkultury brzmiało: „Sex and drugs and rock’n’roll”. To była nowość. Dzisiaj sytuacja jest zupełnie inna. Hasło to kompletnie się zdewaluowało. Seks jest w każdej reklamie, pornografia to wielki przemysł, jest powszechnie dostępna w internecie, oglądają ją bardzo młodzi ludzie. To nie jest dobre. Niedawno widziałem dokument o najgorszych zbrodniarzach z USA i każdy z nich mówił, że zaczynał swoją przestępczą drogę od twardej pornografii. Narkotyki?
WIDEO: Międzynarodowe Centrum Ewangelizacji przy ul. Piastowskiej
Autor: Piotr Drabik
Kiedyś hipisi palili trawkę lub zażywali LSD myśląc, że otwierają swój umysł na inną rzeczywistość. Dziś już nic z tego nie ma. Narkotykami handluje się na wielką skalę. Został tylko rock’n’roll i muzykę tę można nasycać również chrześcijańskimi treściami. Tak robił Bob Dylan, tak robi Nick Cave czy grupa U2. Ja nie uważam się za przedstawiciela chrześcijańskiego rocka, ale staram się w tekstach piosenek T.Love przekazywać pozytywne przesłanie. Nie chcę wchodzić w schemat „nawróconego rockmana”, bo to zawsze jest banał. Najczęściej spotyka się to z lekceważeniem: „O, patrz, kiedyś tak ostro jechał, a teraz opowiada o Bogu. To kłamca”. Mam wzloty i upadki, ale dekalog jest dla mnie swego rodzaju podłogą, dzięki której mogę chodzić i utrzymać się w pionie.
- Jak postrzegasz papieża Franciszka?
- To dobry papież na dzisiejsze czasy. Może dlatego, że pochodzi z Argentyny, potrafi się przeciwstawić złym trendom w Kościele: pysze, materializmowi, rozpolitykowaniu. Chociaż jest jezuitą, ma franciszkańskie podejście do swej posługi. Ogłosił Rok Miłosierdzia; to dla mnie oznacza, że powinniśmy sobie wybaczać. A kapłani i Kościół muszą być swego rodzaju szpitalem polowym, w którym poranieni grzechami ludzie mogą otrzymać pierwszą pomoc.
Nie chodzi o to, żeby ludzi potępiać czy nawracać na siłę, ale okazywać im dobroć. Niedawno trafił do mnie wywiad-rzeka z Franciszkiem wydany przez Znak. On mnie utwardził w przekonaniu, że dobrze zrobiłem, iż zostałem jednym z ambasadorów ŚDM. Dzięki temu mogę zrobić coś naprawdę dobrego. Zresztą jako zespół też grywamy w więzieniach, zakładach poprawczych, a nawet w kościołach.
- Mieszkałeś za młodu w Częstochowie. Jak dorastanie w „świętym mieście” wpłynęło na Twój duchowy rozwój?
- Moja rodzina mieszka w Częstochowie od kilku pokoleń. Dlatego znam Jasną Górę od małego. Chodziłem tam na spacery z babcią i bardzo polubiłem to miejsce. Podobał mi się widok, jaki się z klasztoru rozciąga na całe miasto. To była dla malucha atrakcja. Odebrałem katolickie wychowanie: przyjąłem pierwszą komunię, w szkole jednak za bardzo nie zastanawiałem się nad kwestiami wiary, dlatego do bierzmowania podszedłem właściwie bezrefleksyjnie. W liceum byłem coraz bardziej na nie. Potem zaczął się zespół i wkręciłem się w życie rock’n’rollowe.
- W kontrkulturze rockowej lat 80. modna była postawa: „Jezus - tak, Kościół - nie”. Też ją prezentowałeś?
- Nigdy nie przestałem wierzyć w Boga. Ale z czasem przestałem chodzić do kościoła. Denerwował mnie jako instytucja z pazernością księży czy kiczowatą ikonografią. Drzwi naszego liceum wychodziły na aleję Najświętszej Maryi Panny, którą wędrowały pielgrzymki na Jasną Górę. Wychodziliśmy z chłopakami na zewnątrz i śmialiśmy się z tych zawodzących śpiewów i tandetnych obrazków z papieżem, Wałęsą i Matką Boską. W pewnym momencie wmówiłem sobie, że to ja decyduję, kiedy chodzę do kościoła, że na pewno nie na mszę świętą, bo to obciach.
- Najbardziej oddaliłeś się od wiary chyba na początku lat 90., kiedy T.Love odniósł sukces komercyjny. Pamiętam, że udzieliłeś wtedy wywiadu „Playboyowi”, w którym opowiadałeś o wizycie w agencji towarzyskiej, a byłeś już żonaty i miałeś dzieci. Chłopak, który staje się idolem młodzieży nie jest w stanie odeprzeć pokus, jakie oferuje mu show-biznes?
- Te pokusy są cały czas. Nadal nie jestem święty. Ciągle często upadam. Ale przynajmniej wiem, gdzie szukać ratunku. Popularność ułatwia pewne rzeczy. Kręci się wokół ciebie mnóstwo ludzi, każdy chętnie naleje drinka czy poda jointa. Kobiety też są dla ciebie miłe, bo jesteś znany. Ja wszystko to przeżyłem. Dzisiaj chyba to jest jeszcze bardziej nachalne. W mediach i internecie promuje się totalnie egoistyczny i hedonistyczny tryb życia. „Bierz wszystko pełnymi garściami, bo inaczej będziesz frajerem” - mówi się. Dlatego młodzi ludzie, którzy teraz robią karierę, popadają w jeszcze większą paranoję niż my w latach 90. „Musisz odnieść sukces!” - wrzeszczą wszyscy. Ale sukcesem nie jest dobra piosenka czy koncert, tylko coś dziwacznego - jak Conchita Wurst, czyli baba z brodą.
- Dosyć wcześnie się ożeniłeś i miałeś dzieci. Rodzina pomogła Ci ustatkować się i wrócić do Kościoła?
- Zawsze miałem oparcie w rodzinie. Często wracałem do domu po kilku dniach koncertów, podczas których była wesoła zabawa w męskim gronie, gdzie były różne używki, jak ten biblijny syn marnotrawny. Pod koniec lat 90. poczułem, że coś jest nie tak. Byłem nieszczęśliwy, miałem depresję, choć zespół odnosił sukcesy. I wtedy zwróciłem się w stronę duchowości: popłakałem sobie porządnie, poszedłem pierwszy raz od 15 lat do spowiedzi. Nikt mi nie kazał. To działo się samo. I moi najbliżsi to zauważyli. Oni wiedzieli, że nie jestem święty, ale dobrze przyjęli tę moją spowiedź. Syn powiedział potem: „Tato, fajnie, że jesteś z mamą i nie rozwiedliście się”. Moja żona wiele przeszła, ale to świetny kumpel, mądra i dobra kobieta, dlatego mimo wszystko przetrwaliśmy.
- Jakie masz relacje z dziećmi?
- Chłopak ma 26 lat, córka 23 lata. Może nie byłem perfekcyjnym ojcem, ale dawałem im miłość i swój czas. Rozmawiałem z nimi, kiedy mogłem, bo wiedziałem, że jak dorosną, to mogą nie mieć ochoty ze mną gadać. Połączyły nas różne pasje. Z synem uwielbiamy piłkę nożną. Komentowaliśmy na łączach Euro, bo on jest we włoskim Bari na Erasmusie. Przedtem byliśmy na mistrzostwach w Niemczech, w Austrii, w Polsce. Córka odziedziczyła po mnie pasję do muzyki. Dlatego zabieram ją z zespołem, gdy jedziemy za granicę, głównie do Londynu, bo tam kupuje sobie płyty, co jest rzadkością wśród jej rówieśników.
- Przeżyłeś konkretny moment nawrócenia?
- Jako mężczyzna, modliłem się zawsze do Jezusa. Kim była wtedy dla mnie Matka Boska? Kobietą, która urodziła Boga, Żydówką. Koncepcja niepokalanego poczęcia jednak nie bardzo mi się podobała. Odmawianie różańca rezerwowałem dla staruszek siedzących całe dnie w kościele. W pewnym momencie, po jednej ze spowiedzi, ksiądz namówił mnie na pielgrzymkę do Medjugorje. Zabrałem żonę i pojechaliśmy.
Tam wszystko się zmieniło. Nie mówię, że wydarzył się wielki cud, ale dokonała się we mnie prawdziwa przemiana. Dzięki temu w 2013 roku zagościła w moim życiu ponownie Maryja jako bardzo ważna postać. Ponownie, bo przecież pochodzę z Częstochowy. I dzisiaj jestem dumny, że pochodzę właśnie z tego „świętego miasta”. Oczywiście wiem, że Kościół w Częstochowie ma wiele za uszami i w mieście nie brakuje krytycznych opinii na jego temat, ale wierzę, że jest tam Duch Święty. I to On sprawił, że ostatecznie się nawróciłem.