Na dachu i krańcu świata. Wakacje level hard dla zamożnych
Wspinaczka na Mount Everest, a może biwak na Antarktydzie? Miejsca, za które kiedyś ginęły pokolenia odkrywców, możemy teraz odwiedzić z wycieczką. Ale jeśli chcemy pochwalić się sukcesem w ekstremalnym miejscu, musimy najpierw odnieść sukces... finansowy.
Zdjęcia kolejki stojącej pod szczytem Mount Everestu obiegły w maju cały świat. Nepalski himalaista Nirmal Purja doliczył się 200 osób i musiał kierować ruchem, by schodzący i wchodzący mogli się minąć. W kolejce prawie nie było himalaistów. Większość stanowili biznesmeni, którzy cały rok spędzają za biurkiem. W pędzie na wierzchołek świata nie zatrzymało ich nawet to, że w ciągu majowego okna pogodowego aż 11 osób zmarło. Co każe odnoszącym sukcesy ludziom jechać na koniec świata i ryzykować życie?
Byle nie leżeć pod palmą
- Rzadko podczas urlopów leżę na plaży. Najczęściej spędzam czas aktywnie, na górskich wyprawach - mówi Wojciech Jabczyński, w czasie wolnym turysta wysokogórski, a na co dzień rzecznik Orange Polska.
Wśród swoich osiągnięć ma zdobycie dwóch gór konkurujących o tytuł najwyższego szczytu Europy: Mont Blanc (4808 m n.p.m.) oraz Elbrusa (5642 m n.p.m.), a także wulkanu Demawend w Iranie (5604 m n.p.m.). W zeszłym roku wybrał się także na wyprawę na argentyńską Aconcaguę (6961 m n. p. m.). Dlaczego to robi?
Wojciech Jabczyński tłumaczy, że w czasie urlopu męczy się... żeby odpocząć. - Gdy zmęczę się fizycznie, odpoczywam psychicznie. W mojej pracy stres jest wyczerpujący - mówi rzecznik Orange Polska. - Chcę też realizować górską pasję i zachować balans między życiem zawodowym i prywatnym - dodaje.
Jednak przygotowanie się do wyprawy, gdy codziennie trzeba być wiele godzin w biurze, nie jest łatwe. - Aconcagua to relatywnie prosta góra, niewymagająca umiejętności technicznych wspinaczkowych. Jedynymi trudnościami są wysokość i pogoda - opowiada Wojciech.
Przygotowując się do niej, postanowił przebiec maraton. Trenował do niego przez pół roku.
- Kilka razy w tygodniu musiałem znaleźć czas albo około godziny szóstej rano albo późno wieczorem - wspomina Jabczyński. W tygodniu trening zajmował mu godzinę, półtorej, w weekendy nawet trzy godziny.
Na wyjazd musiał też skompletować sprzęt, odzież, wykupić pozwolenie na wejście na szczyt, opiekę zawodowego przewodnika, przeloty. A gdy już poleciał... to zawrócił z wysokości 6500 m n.p.m., bo znalazł się na skraju swoich możliwości fizycznych i nie chciał ryzykować życia.
- Nie udało się, ale i tak jestem szczęśliwy, że spędziłem urlop na takim wyzwaniu - opowiada. Planuje wchodzić dalej. W tym roku wybiera się na gruziński Kazbek (5033 m n.p.m.).
Jego zdaniem, osiąganie sukcesu w górach pomaga w pracy. Bo w głowie doświadczenia się łączą. - Górskie doświadczenia uczą wiary w siebie, ale także pokory. Możemy mówić, że zamykamy drzwi, wychodząc z pracy i zapominamy o wszystkim. Nie wierzę w takie rzeczy. Obydwa światy przenikają się - mówi Jabczyński. - Jeśli ktoś podejmuje ryzyko, jest ambitny i chce coś osiągnąć, realizując swoje pasje, to podobne cechy będzie wykazywać w pracy. I na odwrót: jeśli ktoś w pracy jest ambitny i pracowity, to również w górach będzie chciał taki być.
Na krańcu świata
Podczas urlopu nie zapomina o pracy także łodzianka Marta Włodarczyk, na co dzień programistka w firmie TomTom. Zwykle stara się wtedy pożeglować gdzieś za północne koło podbiegunowe. W Arktyce marznie i walczy z żywiołem. Ale jednocześnie - odpoczywa.
Jej morskie przygody zaczęły się niedawno i przez zupełny przypadek. Na jednej z imprez ktoś rzucił pomysł, by pojechać na żagle na Mazury.
-Rano nikt już o tym pomyśle nie pamiętał. Ale mnie zostało to w głowie i postanowiłam to zrobić - wspomina.
Po kilku rejsach mazurskich ruszyła na morze: od razu na północ, na koniec Zatoki Botnickiej. Potem były kolejne rejsy: na Morze Północne, Spitsbergen i Grenlandię. Żeglarstwo ją wciągnęło, choć na pierwszym rejsie miała bardzo trudną pogodę.
- Mówi się, że są dwa etapy choroby morskiej: pierwszy, gdy boisz się, że umrzesz, i drugi, gdy boisz się, że nigdy nie umrzesz. Ja miałam od razu ten drugi stan i to przez 16 godzin - opowiada Marta. - Chciałam zrezygnować. Ale zostałam, bo gdy choroba morska przechodzi, na morzu jest pięknie. I na szczęście z każdym kolejnym rejsem choroba morska jest słabsza - dodaje.
Nie obyło się bez przygód. Jacht, którym miała płynąć na Spitsbergen... spalił się i zatonął. Musiała szybko znaleźć inny. Na Grenlandii spotkała rdzennych Saamów i podchodzącego po krze białego niedźwiedzia. Zawinęła też do miejscowości, w której od 10 miesięcy z powodu lodów nie dotarła żadna łódź. - Przypłynęliśmy razem ze statkiem, który po wielu miesiącach przywiózł do sklepu zaopatrzenie - opowiada.
Wiele razy w rejsach było bardzo zimno. Czasem po wachcie była tak zmarznięta, że nie była w stanie zdjąć z siebie kilku grubych warstw odzieży. Ale na południowe morza, gdzie warunki są łatwiejsze, zagląda bardzo rzadko.
Na północy podobają się jej nie tylko arktyczne krajobrazy. - Mam wrażenie, że na północ pływają bardzo fajni ludzie. A to właśnie poznawanie ich najbardziej podoba mi się w żeglarstwie - tłumaczy Marta Włodarczyk. - Na południowych rejsach łatwiej spotkać lanserów. Często pływa się tam na wakacje, by opalać się, wypocząć i sączyć drinki. Ja bym tego nie wytrzymała - mówi.
Wyprawy nie są dla niej odskocznią od pracy. Bo podczas zwiedzania obcych lądów testuje tworzoną przez jej firmę aplikację do nawigacji.
- Lubię moją pracę i nie muszę od niej uciekać - przyznaje Włodarczyk. - Ale potrzebuję ciągle coś robić. Oprócz żeglowania mam jeszcze wiele innych zajęć. Gdybym nie pływała, szybko znalazłabym inne hobby - tłumaczy. Marzy już o Antarktydzie, pojedzie, gdy zbierze się na odwagę.
Co pcha wciąż dalej i dalej?
Ten pęd do odkrywania coraz dalszych miejsc nie dziwi łódzkiej psycholożki Małgorzaty Czerneckiej z firmy Humanpower zajmującej się szkoleniami dla kadry zarządzającej.
- Osoby, które pracują na wysokich stanowiskach menedżerskich i liderskich, to zwykle osoby zorientowane na osiąganie celów - wyjaśnia Czernecka. - Gdyby nie były właśnie takie, prawdopodobnie nie zajmowałyby tych stanowisk - wyjaśnia. Potrzeba osiągnięć i zdobywania kolejnych często przejawia się w ich przypadku nie tylko w życiu zawodowym, ale też w prywatnym. Gna nas na coraz wyższe szczyty, dalsze kontynenty, coraz bardziej ekstremalne biegi. I może działać jak miecz obosieczny. Z jednej strony służy karierze, pozwala osiągać sukcesy i stać się jednostką wybitną. Ale możemy też wciąż chcieć czegoś więcej: lepszych wakacji, lepszego domu i spektakularnych sukcesów naszych dzieci. A to jest na dłuższą metę bardzo męczące, zarówno dla tej osoby, jak i jej otoczenia. Nigdy nie odpuszcza i mówi: „OK, tak jak jest, jest dobrze” - wyjaśnia.
Dlatego czasem warto przyjrzeć się swojemu urlopowi. - Jeśli wyjeżdżamy, bo chcemy się rozwijać i realizować pasję, to wszystko jest w porządku. Ale jeśli zamiast wypoczywać chcemy na urlopie odnosić kolejny sukces, może warto zadać sobie pytanie, co za tym stoi? Dlaczego musimy wejść na ten Mount Everest? - pyta psycholożka.
Jednak dla osób, które przez cały rok pracują na wysokich obrotach i w stresie, aktywny urlop może być koniecznością. Położenie się na plaży może być bowiem dla ich organizmów szokiem.
- Dla układu nerwowego tak duża zmiana to też stres. Potrzebuje okresu adaptacji. Dlatego aktywne wakacje po stresującej pracy to dobry sposób, by powoli uspokoić układ nerwowy i zejść z wysokiego poziomu stymulacji do niższego. W pierwszym tygodniu warto pojeździć i zwiedzać, by w drugim odpocząć z książką na plaży - radzi Czernecka.
Z drugiej strony bez sukcesów w pracy lub w biznesie wielu takich wypraw nigdy by nie było. Barierą są bowiem koszty. Często wysokie nawet dla tych majętnych.
Przykłady? Trzytygodniowy rejs na Islandię i Grendlandię w zależności od warunków w kabinie kosztuje od 15 do 25 tys. zł. Dwutygodniowy rejs z Argentyny na Antarktydę, połączony z biwakiem pod namiotem na szóstym kontynencie i oglądaniem pingwinów kosztuje 28-30 tys. zł. Do tego trzeba doliczyć jednak około 5-6 tys. zł za bilet lotniczy.
W tej sytuacji zdobywanie szczytów jest stosunkowo tanie. Siedmiodniowy trekking na Kilimandżaro kosztuje około 10 tys. zł, do tego przelot około 3,5-5 tys. zł. Wyprawa na Aconcaguę to około 9-10 tys. zł, plus około 4 tys. zł za przelot. Za około tysiąc złotych można dodatkowo kupić tygodniowe wyżywienie w bazie wraz z winem do kolacji.
Wiele wypraw na koniec świata organizuje agencja podróżniczo-trekkingowa Adventure 24 z Gliwic. Jej liderem jest Tomasz Kobielski, jeden z pierwszych Polaków, którzy zdobyli Koronę Ziemi.
Jego klienci dzielą się na dwie grupy. - Pierwszą grupą są ci, którzy od zawsze chodzą po górach. Zaczynali w Beskidach czy też w Bieszczadach, czyli niskich górach, a naturalną konsekwencją rozwoju ich hobby są wyjazdy w góry wyższe - mówi Kobielski. - Drugą grupą są ludzie, którzy kierują się modą. Decydują się na wybrane destynacje, na przykład na Kilimandżaro czy trekkingi w Himalajach albo w górach Peru połączone ze zwiedzaniem - wyjaśnia.
Jednak zdarza się, że ludzie jadą na Kilimandżaro, bo jest ono teraz modne. A potem zapisują się na kolejne wyprawy. Bo zdobywanie kolejnych gór wciąga. - Bywa, że uczestnicy są na wyjeździe potwornie zmęczeni i zapewniają, że nigdy więcej nie pojadą. Ale odpoczywają tydzień w domu i z perspektywy czasu widzą, że było warto. I zgłaszają się na następny wyjazd - opowiada Tomasz Kobielski.
Uczestnicy wypraw wykonują bardzo różne zawody. Są biznesmeni, lekarze, prawnicy, wojskowi. Łączy ich pewna zasobność portfela i aktywny tryb życia. W ciągu roku regularnie ćwiczą, dodatkowo przed każdą wyprawą pracownicy Adventure24 przeprowadzają z klientem wywiad. Pytają o stan zdrowia i aktywność fizyczną. Zalecają też przygotowanie. - Jeśli ktoś jest osobą w miarę ruszającą się, a przede wszystkim zdrową, nie cierpi na jakieś choroby przewlekłe, w szczególności nadciśnienie czy choroby serca lub nie jest za bardzo „przy kości”- mówi Kobielski.
Zawsze się zdarza, że część osób zawraca. Na Aconcaguę mimo przygotowań dociera statystycznie połowa. Ale komu się uda, chce iść jeszcze dalej.
Kobielski w swojej ofercie ma też Mount Everest. Wyprawy organizowane są zawsze wiosną, a ich koszt to 35-40 tys. dolarów, czyli 130-150 tys. zł. Chętni się znajdują. W tym roku wysłał jedną osobę. Udało jej się wejść na szczyt. W przyszłym roku ma wyjechać pięć, sześć osób.