Na granicy prawdy. Jak toczy się wojna polsko-polska?
- Powstają dwie osobne medialne narracje; w jednej Straż Graniczna jest zła, funkcjonariusze są źli i nieludzcy. W drugiej źli są ci, którzy zostawiają swoje ciepłe domy i idą do lasu z jedzeniem. Można ferować wyroki w mediach, opowiadać się po jednej albo drugiej stronie, no i co? - pyta Magdalena Łotysz, mieszkanka podlaskiego Gródka, dyrektorka Gminnego Centrum Kultury, w którym organizuje zbiórkę dla migrantów, żona strażnika granicznego.
Mam żal do mediów. I dlatego nie chciałam już udzielać wywiadów.
Ale jednak zgodziła się pani porozmawiać.
Bo mam też potrzebę powiedzieć, że to nie jest do końca tak, jak w mediach się mówi. Państwo w całej Polsce odbieracie tę sytuację na podstawie tego, co gdzieś usłyszycie, zobaczycie. Ale my się wkurzamy strasznie, bo oceniacie to inaczej, niż naprawdę jest. Albo sami zmieniacie przekaz. Utwierdziło mnie w tym to, kiedy usłyszałam, jak moje wypowiedzi do telewizji zostały zmanipulowane.
Może pani o tym opowiedzieć?
Zgłosiła się do mnie ogólnopolska telewizja, chciała zrobić materiał o zbiórce dla migrantów, którą prowadzimy w naszym Centrum Kultury. Mówiłam, że my tu nawet nie mamy czasu na wywiady, bo cały czas się coś dzieje: albo organizujemy produkty, albo ktoś je przywozi, albo przyjeżdżają strażnicy graniczni, odbierają je i zawożą dalej. W końcu się zgodziłam. Przyjechał dziennikarz, któremu odpowiedziałam na pytania, szczerze - jestem osobą prostolinijną, mówię, jak jest - po czym ta wypowiedź została tak powycinana, że zupełnie zmieniła wydźwięk wywiadu. Usunięto cały wątek o strażnikach. Że funkcjonariusze mogą te produkty od nas odebrać, że zawożą to ludziom, którzy tego potrzebują - to w ogóle się nie pojawiło. Zostało przeinaczone, że to są wolontariusze, grupy, stowarzyszenia, co nie jest prawdą. Nie jest to odosobniony przypadek, bo w innych mediach również pojawiły się pewne manipulacje. To nie w porządku.
To znaczy, że strażnicy graniczni się do was zgłaszają, a potem wożą te rzeczy ze sobą podczas patroli?
Robią listy najpotrzebniejszych produktów i codziennie dostaję spis, czego brakuje w placówkach, a potem je tam zawożą. Bo migranci, których strażnicy znajdą za naszą granicą, trafiają najpierw do placówek Straży Granicznej. Tutaj najbliżej mamy Bobrowniki, tam dostają pierwszą doraźną pomoc - jedzenie, ubrania, udzielana jest im pomoc medyczna. Na początku funkcjonariusze sami próbowali sobie jakoś radzić. Przynosili ubrania z domu, oddawali swoje kanapki albo coś kupowali po drodze. Czasem nie ma po prostu czasu, żeby czekać, aż ktoś coś zorganizuje. I jak u nas ruszyła zbiórka, od razu im to przekazywaliśmy. Tak samo zaczęliśmy współpracę ze stowarzyszeniem „Łączy nas granica”, działającym przy Podlaskim Oddziale Straży Granicznej, które dostarcza rzeczy do ośrodków dla uchodźców. Teraz placówki zwiększyły limity miejsc i trafia do nich mnóstwo osób. Zapotrzebowanie jest ogromne.
Pani uruchomiła tę zbiórkę?
Razem z koleżankami i kolegami z Centrum Kultury. Zaraz po tym, jak sami mieliśmy bezpośrednią styczność z migrantami.
Tu, w Gródku?
Tak. Pewnego wieczoru kolega przejeżdżając samochodem obok Centrum Kultury, spostrzegł karetkę, policję, strażników granicznych. Zatrzymał się i zobaczył, że pod budynkiem stoi grupa jedenastu migrantów. Dotarli aż tutaj, chociaż Gródek leży 16 kilometrów od granicy. Sklepy były już zamknięte, więc wziął z Centrum ciastka, zaparzył herbatę do termosów. Zaraz zjawili się inni mieszkańcy, przynieśli z domów kurtki, koce. To, co mieli. Był to bezpośredni impuls do tego, żeby uruchomić zbiórkę. Żeby wszyscy, którzy mają taką potrzebę, mogli zaangażować się w pomoc.
Dużo jest takich osób?
Wielu z nas robi, co może. Ktoś z wielkiego świata powiedział mi: łał, jak wy tutaj działacie! Ale my tego tak nie traktujemy. Dla nas to jest normalne jak oddychanie, po prostu taki jest Gródek. Mamy sztab WOŚP-u i co roku są ładne wyniki. Tutaj nie urodziła się idea pomagania za pięć dwunasta, była tu od zawsze, zarówno w stosunku do naszych, do ludzi z Polski, teraz spoza granic.
Migranci, którzy dotarli do Gródka, mówili skąd są? Jaką przebyli drogę?
Z Konga. Ale na drugi dzień, kiedy ogłosiliśmy akcję, znalazłam chłopaka, który był Syryjczykiem. Leżał w rowie niedaleko mojego domu, to bezpośrednia okolica lasu. Sam, nie był w stanie nic powiedzieć, cały się trząsł. Zaraz przyjechała karetka. Został przebadany, daliśmy mu koce, ktoś przyniósł coś ciepłego, tak że po chwili kontakt z nim znacznie się polepszył. Po tej sytuacji wróciłam do domu inna. Ani zjeść, ani spać, człowiek nie da rady tak przejść do normalnego funkcjonowania. W domu jest ciepło, masz wszystko, żyjesz jak w puchu. Za ścianą, w lesie - dzieje się dramat. A mówię tylko o jednej osobie. Co dopiero czują ludzie, którzy spotykają dziennie kilkudziesięciu migrantów, rodziny, dzieci? Nie chcę wyjść na osobę, która jednego człowieka widziała, kocem nakryła - bo to taka była pomoc - i jest bohaterką, bo absolutnie nie o to chodzi. Ale to zostaje w głowie. Naprawdę.
Pani mąż opowiada o spotkaniach z migrantami?
Tylko tyle, że widział całe rodziny z dziećmi. Oczywiście, nie może mówić o kulisach swojej pracy, ale prosiłam, żeby chociaż ogólnie powiedział, co się dzieje. I usłyszałam: co ja ci będę opowiadać, ludzie są, dzieci są. I jeszcze, że oddawali im swoje jedzenie. Wie pani, my też mamy dzieciaki, siedem i pięć lat. Więc to często są rówieśnicy.
Co najczęściej jest na listach, które dostajecie od strażników albo stowarzyszenia?
Codziennie, ale to codziennie jest potrzebne jedzenie. Zbieramy zupki chińskie, suche pieczywo, jakieś słodycze dla dzieci, różne produkty o długim terminie przydatności.
I codziennie go wystarcza?
Dzisiaj akurat mam zapas, ale wczoraj już pod wieczór mi się to pokończyło i zaczęłam się denerwować. I wtedy przyjechało małżeństwo z Warszawy. Dotarli do Centrum Kultury po godzinie 19, jak jeszcze byłam, przywieźli jedzenie dla migrantów i nawet jakieś drobiazgi dla funkcjonariuszy Straży Granicznej. Takie to miłe, bo na strażników jest teraz nagonka. Zresztą nie tylko na strażników.
Tylko tym, którzy pomagają, dostaje się z drugiej strony.
Powstają dwie osobne medialne narracje, w jednej Straż jest zła, funkcjonariusze są źli, nieludzcy i wszystko ze sobą współgra. W drugiej źli są ci, którzy zostawiają swoje ciepłe domy i idą do lasu z jedzeniem. Można ferować wyroki w mediach, opowiadać się po jednej albo drugiej stronie, no i co? I co to da? Nie wiem. Jak widać, że ktoś jest głodny, to trzeba pomóc. Tak po ludzku.
Są głosy, że takie akcje wspierają nielegalne działania i przyczyniają się do kryzysu migracyjnego.
Tak słyszałam. Jednak nasza akcja jest bezpośrednio skonsultowana ze Strażą Graniczną, wójtem gminy Gródek, nie robimy nic, co jest nielegalne. Pomagamy służbom.
A więc spotkała się pani z zarzutami?
Słychać je z mediów. Ale to idzie dalej. Wystarczy poczytać Facebooka, żeby zobaczyć, jak ludzie są podzieleni. Mieszkańcy Gródka mają swoją grupę i tam w komentarzach dużo się dzieje. Ja dostaję też takie wiadomości, że „niedługo wylecę z pracy”, że „jeszcze zobaczę, że zaraz mi się skończy tutaj dyrektorowanie”.
Jak pani na to reaguje?
Dopóki to są głupie zaczepki, staram się nie reagować. Wychodzę z założenia, że osoba, która robi coś dobrego i nikomu nie szkodzi, nie musi się niczego bać. A jak ktoś jest przeciwny pomaganiu, to radzę: nie pomagasz, nie przeszkadzaj.
Migranci, którym pomogliście w Gródku, musieli minąć strefę stanu wyjątkowego. To zdarza się nielicznym.
Właśnie... Więc przy tym poczuciu jakiejkolwiek sprawczości pozostaje też bezradność. Z jednej strony wiesz, że nie zrobisz nic nielegalnego. Jesteśmy instytucją publiczną, musimy się trzymać przepisów prawa. Z drugiej strony masz świadomość, że kilkanaście kilometrów dalej ludzie marzną i głodują. I tak naprawdę, jeśli nie mieszkańcy strefy, tylko strażnicy mogą dotrzeć do tych ludzi. I my tutaj współpracujemy od zawsze ze służbami. Od zawsze. I nie możemy iść w narrację, że służby są złe, bo tak mówią w Polsce. Szkoda nam funkcjonariuszy, szkoda migrantów i szkoda wszystkich. Tak po prostu wygląda nasza tu przygraniczna rzeczywistość.
Ale częściej niż o pomocy strażników granicznych słyszy się o zawracaniu migrantów z powrotem na Białoruś. To wpływa na postrzeganie służb. Jedni mówią o nich nie w kontekście jedynej możliwej pomocy, ale jako tych, którzy do tego kryzysu humanitarnego się przyczyniają. Inni - że wypełniają obowiązki, które płyną z góry.
Myślę, że tu nie ma jednej prawdy. Wiadomo, że Straż Graniczna ma swoje przepisy. I ja się trzymam tego, że strażnicy muszą ich przestrzegać, bo są na służbie. I wiadomo, że przepisy odgórnie się w ostatnim czasie zmieniały. A z drugiej strony widziałam, jak mąż wraca z pracy smutny, zmęczony. Na pewno trudno te przepisy realizować, gdy widzi się za nimi człowieka. Naprawdę im teraz współczuję, bo to są porządni chłopacy i dobre dziewczyny. Z Gródka bardzo dużo osób pracuje w Straży i my się wszyscy znamy na co dzień. Wiem, że mają ciężką pracę, bo przy tym wszystkim trzeba ludzką twarz zachować. I jestem pewna, że oni tę ludzką twarz mają.
Za strefę nie mogą wejść także dziennikarze. To sprawia, że ten przekaz jest ciągle niepełny i podatny na przyjęcie czyjejś perspektywy.
Zdaję sobie z tego sprawę. Ale łatwo można ocenić, że służby są nieludzkie, bezwzględne. Możemy łatwo wyrokować. Ale są to nadal ci sami ludzie, którzy zawożą jedzenie ze zbiórek osobom w ośrodkach dla uchodźców. I tego nie można z tej opowieści po prostu wyciąć. Nie można tego opowiedzieć na jeden albo drugi sposób.
Więc z jednej strony jest pani mąż, który mierzy się z kryzysem migracyjnym, a z drugiej pani - z kryzysem humanitarnym?
Tak, humanitarnym, to dobre słowo. My nie zajmujemy się zmianą przepisów, nie robimy pikiet ani marszy. Jest człowiek głodny, to zbieramy jedzenie, jest mu zimno - zbieramy ubrania. Proste rzeczy. I nie robimy tego przeciwko sobie, tylko właśnie we współpracy ze służbami. Nie jestem polityczna, ale tę sytuację tak się wykorzystuje. Z jednej strony stawiane są służby broniące granic, a z drugiej inni, którzy chcą pomagać migrantom - my, aktywiści, fundacje, stowarzyszenia. Wszyscy walczą ze wszystkimi. Jest medialna bitwa i bitwa między ludźmi, wojna polsko-polska. I to jest straszne w tym wszystkim, że się taką biedę do tego wykorzystuje.
Czy ta sytuacja polityczna, medialna, społeczna wpłynęła na wasze życie prywatne?
Wczoraj o tym myślałam. Bo z jednej strony jest granica, jest zbiórka. Ale życie się toczy dalej i robi się wszystko to, co robiło się do tej pory. I to dziwne uczucie, gdy na moment się o tym zapomina i przechodzi się w normalny tryb, a za chwilę wraca myśl, że ludzie przekraczają granicę, że trzeba szybko załatwić chociaż te zupy.
Rozmawiacie o tym z dziećmi?
Tak, bo dzieci widzą, że nas interesuje ten temat. Że oglądamy relacje w telewizji, śledzimy różne programy, artykuły na ten temat. I opowiadam im o naszej zbiórce, bo zadają pytania: po co zbieracie jedzenie? A czemu zupkę chińską? To dzieci jedzą zupkę chińską? Bo przecież my nie możemy. I tłumaczę, że na świecie jest różnie. Że one żyją w bańce, gdzie jest ciepło, ładnie, gdzie wszystko można i wszystko da się zrobić. Mówię, zobacz, doceń to, że tak masz.
A Centrum Kultury działa jak dawniej? Wspomniała pani, że na miejscu jest prowadzona zbiórka.
Wszystkie produkty składujemy w sali konferencyjnej. Poza tym odbywają się zaplanowane spotkania, wystawy. Póki pandemia nam pozwala, organizujemy wydarzenia dla dzieci, jest kino, śpiewamy, gramy. Sama wieczorami prowadzę zajęcia.
Więc różnica jest taka, że teraz do Centrum przychodzą nie tylko mieszkańcy?
Wszyscy, którzy chcą zostawić rzeczy dla uchodźców, jakoś ich wesprzeć. Wczoraj właśnie przyjechali do mnie wolontariusze z Grupy Granica, którzy pomagają migrantom, i zapytali, czy też mogą się włączyć. Powiedziałam, że tak, oczywiście, ale czy wiedzą, że współpracujemy ze Strażą Graniczną, i czy im to odpowiada. Nie mieli nic przeciwko. To był dla mnie sygnał, taki promyk nadziei, że my się sami ze sobą nie pozabijamy. To by było strasznie głupie. Przecież gramy do jednej bramki.