Na mecie zakręciła mi się łza, ale nie ze szczęścia...
- Te ledwie dwie, trzy sekundy do strefy medalowej będą mi się śniły po nocach - Zbigniew Schodowski do dziś rozpamiętuję swój finałowy start w Rio
Po tym, jak wrócił pan z Brazylii do Polski, do Gorzowa, od razu udał się na wakacje do Grecji. Odpoczął pan psychicznie po igrzyskach w Rio?
To były zasłużone wakacje. Byliśmy z córeczką i żoną w trójkę, wybraliśmy się do Grecji. W ciągu roku czasu dla siebie w ogóle nie mamy. Córka jest w takim wieku, że nie chciała usiedzieć w jednym miejscu, więc trochę trzeba było się nią pozajmować, ale odpoczęliśmy psychicznie, nacieszyliśmy się sobą. Było naprawdę fajnie.
Trener klubowy Piotr Basta mówił mi, że po finale był pan na siebie wściekły. Aż tak przeżył pan tą piątą pozycję?
Na samej mecie byłem bardzo zdenerwowany. Gdy wyszedłem z łódki, przybiliśmy piątki z chłopakami z osady i trenerem, to łza w oku mi się zakręciła. Dobrze, że miałem na sobie okulary, to nie było tego widać.
Co zaważyło na tym, że nie przypłynęliście w pierwszej trójce?
Gdy robiliśmy dobry start, to nadawaliśmy rytm wyścigowi. Pokazaliśmy to w Lucernie, gdzie rywalizowaliśmy o kwalifikację olimpijską. Tam start wyszedł nam bardzo dobrze. To było w końcu to, co potrafimy jechać. Nie musieliśmy szukać jazdy przez 200 i 300 metrów. Narzuciliśmy własne warunki. Prowadziliśmy i to inni musieli się dostosować do nas i nas gonić. Niestety, na igrzyskach olimpijskich w Rio de Janeiro nie było czegoś takiego. Żałuję.
Ktoś zawiódł w osadzie?
Jesteśmy jednym teamem i albo przegrywam wszyscy razem, albo wygrywamy. Popłynęliśmy na sto procent.
A ten medal był w ogóle realny?
Jeżeli byśmy pojechali tak, jak umiemy, mielibyśmy dopięty na ostatni guzik start i wyszedłby nam on w stu procentach, to ścigalibyśmy się z Holendrami przynajmniej o brąz. Start raz nam wychodził, a raz nie, on nie był dopracowany w tym sezonie, stąd jedynie piąte miejsce. Te dwie, trzy sekundy będą mi się śniły po nocy.
Same przygotowania do Rio mieliście cięższe niż te do Londynu.
I było znacznie lepiej. To faktycznie był bardzo ciężki okres. Zdecydowanie inny niż w poprzednich latach. Zmieniliśmy szkoleniowca, tak naprawdę na pół roku wyjechaliśmy z Polski, z przerwami. Trenowaliśmy w północnych Włoszech. Zrobiliśmy wiele kilometrów, doskonaliliśmy technikę. Trudno było tym bardziej, że musieliśmy zrobić dwa szczyty formy. Na tym pierwszym w Szwajcarii byliśmy drudzy, ale chcieliśmy być jeszcze lepsi w Brazylii. To było trudne do zrealizowania, ale wydaję mi się, że się do udało.
Zaczął pan myśleć o Tokio?
Tak, ale nie jest powiedziane, że tam będę za cztery lata. Cały czas jest rywalizacja. Mam nadzieję, że uda mi się utrzymać wysoki poziom sportowy i potwierdzić kolejny raz swoją wartość. Po to by być w osadzie numer jeden w Tokio.