Na straganach. W dzień targowy [zdjęcia]
Więdnący koper o szczypiorek się dziś nie oprze jak w wierszu Jana Brzechwy. Klient wybiera to, co świeże.
Na straganie w dzień targowy Takie słyszy się rozmowy: „Może pan się o mnie oprze, Pan tak więdnie, panie koprze”. „Cóż się dziwić, mój szczypiorku, Leżę tutaj już od wtorku!”. Targowisko, bazar, rynek. Kiedyś główne źródło zaopatrzenia dla większości Polaków. Od czasów transformacji ustrojowej tlen popularnym bazarkom odcinają różnej maści markety, dyskonty i centra handlowe.
Niby część klientów wraca, ale nie ma ich tylu, co jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt lat temu.
- Zobaczy pani, za dwa lata nas w ogóle nie będzie - wieszczy jedna z kobiet handlujących na targowisku na bydgoskich Bartodziejach. I przesypuje z ręki do ręki czereśnie.
O optymizm więc trudno, bo jak tu się cieszyć, skoro ze sprzedaży owoców, warzyw, kwiatów czy nawet spożywki wyżyć trudno.
- Kiedyś to za zarobek na 1 listopada samochód mogłem kupić, a dziś to nawet na opał nie wystarczy
- stwierdza ze smutkiem pan Andrzej. Przeprasza na chwilę, bo właśnie podszedł klient po wieniec pogrzebowy. - A dziś każdy klient na wagę złota. Nawet ten marudzący. Pomarudzi, fakt. Ale kupi. To najważniejsze.
Badania CBOS pokazują, że zaledwie co dwunasty badany (8 procent) zaopatruje się w żywność na bazarach lub targowiskach. Jeszcze w 1997 roku było to 30 procent Polaków.
Produkty żywnościowe większość dorosłych robiących zakupy (54 procent) kupuje dziś w supermarketach i hipermarketach. W 1997 roku - 19 procent.
Kierujemy się przede wszystkim ceną - 76 procent wskazań. Tymczasem kupcom na targowiskach trudno jest rywalizować z marketami. - Ja kupię towar po złotówce, a marketom taki sam sprzedadzą o połowę taniej, bo biorą w TIR-ach go prawie hurtowo - mówi mi jedna ze sprzedających.
Handlujący na bazarach jeżdżą więc od hurtowni do hurtowni, szukając tańszego towaru.
Bazary - pohandlujesz i pogadasz
Lubisz długo pospać? To kupcem na targowisku nie zostaniesz. Handel to nie zajęcie dla tych, którzy skowronkami nie są. Godzina 3, 4 dla większości z nas środek nocy. Dla kupców - standard. Najgorzej zrywać się z łóżka, kiedy na zewnątrz panują jeszcze egipskie ciemności.
Pobudka na przykład o 3.30. Potem na bydgoskie hurtowe targowisko przy Kieleckiej. Wcześnie? - O 6 już tam nie ma czego szukać - przekonuje mnie pani Maria.
Jeśli nie Kielecka, to trzeba jeździć po hurtowniach i wypatrywać okazji. I tak od poniedziałku do soboty. Jedyny wolny dzień dla pani Kasi, która z mężem ma stoisko spożywcze na placu Piastowskim, to niedziela. - Jak przychodzi, to nie wiadomo, czy nadrabiać zaległości z tygodnia czy odpoczywać.
Lepiej już było, czyli market nasz wróg
- A kiedy było dobrze? Moja rozmówczyni się zamyśla, jakby wzrokiem szukała w pamięci czasów, kiedy było dobrze. - Jeszcze 10 lat temu dało radę wytrzymać - odpowiada po chwili. - Kiedyś to o 13-14 mogłam się zwijać, bo towar wyprzedany. A dziś?!
Faktycznie, rozmawiamy po godz. 14, a stragan jest pełen warzyw i owoców. Niektóre już więdną. - Klienci, jeśli przychodzą, to po kilka marchewek.
W innej części targowiska dwie panie rozłożyły stolik turystyczny, na którym za chwile ląduje kawa. Panie mierzą od stóp do głów każdego, kto akurat przechodzi.
Klienci to, w ciągu tygodnia, przede wszystkim ludzie starsi i matki z dziećmi. - Młodzi to wolą do marketu iść, bo tam dłużej otwarte - stwierdza pani Maria. - A starsi, wiadomo, emerytury mają niskie, to nie kupią za wiele.
Pani Kasia potwierdza: - Czasem jedną złotówkę oglądają z każdej strony. Widać, że społeczeństwo biednieje.
Asia, blondynka ze starannie wypielęgnowanymi paznokciami, pracuje na sąsiednim straganie z warzywami i owocami. Nasza rozmowa zaczyna się od pomidorów, a kończy niemal na dyskusji o życiu.
- Szefowa ma jeszcze trzy inne stoiska, bo inaczej byłoby ciężko - przyznaje dziewczyna. Sama za bardzo nie narzeka, no może jedynie, że praca stojąca, deszcz, upał, a handlować trzeba. No i warzywa czy owoce szybko się psują. To, czego się nie sprzeda, ląduje w koszu. Ciuchy, to co innego.
A ranne wstawanie? - dopytuję.
- Nie jest źle - mówi Asia i podziwia swoje pomalowane paznokcie. - O 6 wstanę, to wystarczy. Jak pracowałam w markecie, to o 4 była pobudka - opowiada.
Kolejna rozmowa, scenariusz podobny. Pobudka? - 4.30 - odpowiada pan Andrzej. Ale od razu zastrzega. - To pieski mnie budzą, więc chcąc nie chcąc, wstać trzeba.
Razem z żoną Jolantą mają stragan z kwiatami na placu Piastowskim w centrum Bydgoszczy. - Jak zaczynaliśmy pod koniec lat 90., razem z nami było 20 stoisk. Dziś zostały dwa - mówią.
Dlaczego akurat kwiaty? - Można powiedzieć, że się w nie wżeniłem - śmieje się pan Andrzej. - Rodzice żony mieli szklarnię, więc tak wyszło.
- Złote czasy, to kiedy otworzyliśmy kwiaciarnię w Białych Błotach - rozmarza się pani Jolanta. - Na sąsiednim Błoniu jeszcze budek z kwiatami nie było, to wszyscy przyjeżdżali do nas. Później na Błoniu ktoś wpadł na pomysł, żeby kwiaciarnię otworzyć i złote czasy się skończyły.
Najczęściej powtarzające się zdanie na targowiskach? „Kiedyś było lepiej”. Najbardziej znienawidzone słowo? „Markety”.
Trudno się dziwić, bo kiedy z panią Marią i panią Asią rozmawiamy o warzywach i o życiu, w sąsiednim dyskoncie trzeba odstać swoje przy kasie. Kolejka w markecie to norma, na bazarze rzadkość i coraz częściej niespełnione marzenie.
A płacić trzeba, bez względu na to, czy klientów przyjdzie dziesięciu czy jeden. Pani Maria za swoje stoisko płaci 300 złotych miesięcznie. Drewniana budka, która dobre czasy ma już za sobą i blaszany dach, w którym dziury zakryto kawałkami jakichś płyt. Co dwa miesiące dochodzi też rachunek za prąd. 150 złotych i to bez względu, ile się tego prądu zużyje.
- Ile ma pan róż? Sto? To poproszę wszystkie - zażyczył sobie kiedyś pewien pan. Takich klientów wspomina się z odpowiednim szacunkiem. W czasach największej prosperity pan Andrzej jeździł nawet dwa razy dziennie po dodatkowy towar, bo kwiaty szły jak woda. Dzień Nauczyciela, zakończenie roku szkolnego, Dzień Kobiet... - Dziś w szkole to raczej składkowy prezent, a jak wystarczy pieniędzy, to ewentualnie kwiatek - mówi z żalem pani Jolanta.
Jeśli kupują to raczej jedną różę, a nie wielkie bukiety. - A wyhodowanie jednej róży zajmuje pół roku - dodaje właścicielka stoiska z kwiatami.
Przychodzę, to wymagam, czyli frontem do klienta
Ludzie też stali się bardziej wymagający. Kiedy w sklepach królował ocet, kupowali jak leci. A dziś? - Czasem wydaje im się, że są w markecie i chcą przerzucać towarem jak tam - śmieje się pani Kasia. - Raz podchodzi klient, ja stoję z boku i czekam - opowiada pan Andrzej. - „Co pan tak stoi i nie podchodzi” - usłyszałem. - Innym razem od razu podbiegłem do pani, która się zjawiła. „Co pan się od razu rzuca. Muszę się zastanowić przecież” - słyszę. Tak źle, tak niedobrze. Nie dogodzisz - śmieje się kupiec.
W Bydgoszczy miasto ma podpisane umowy dzierżawy gruntów miejskich na prowadzenie targowisk w ośmiu lokalizacjach. - Nie prowadzimy ewidencji targowisk zlokalizowanych na prywatnych gruntach, na przykład na gruntach spółdzielni mieszkaniowych - mówi Anna Strzelczyk-Frydrych z Biura Obsługi Mediów i Komunikacji Społecznej bydgoskiego ratusza.
- Miesięczny wpływ do budżetu miasta z czynszu dzierżawnego wynosi łącznie niespełna 170 tys. zł. Od początku 2016 roku nie jest pobierana opłata targowa - dodaje Strzelczyk-Frydrych.
- Na emeryturze jestem, to nawet jak przestanę handlować, jakoś dam sobie radę - stwierdza pani Maria.
Pani Kasia: - Były takie myśli, żeby to wszystko rzucić, bo na normalnym urlopie to byliśmy chyba z 5 lat temu. Ale jakoś trwamy.
Pani Jolanta i pan Andrzej: - Kontakt z ludźmi to chyba najlepsze w tej pracy. Zimą, jak człowiek siedzi w domu, nie wie, co robić. Brakuje nam tych rozmów.