Na sygnale: karetka bez ratownika medycznego to tylko samochód
Rozmowa z Marcinem Dąbskim, ratownikiem medycznym z Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Lublinie.
Ratownicy medyczni w całej Polsce walczą o podwyżki. Jest aż tak źle?
Jesteśmy kiepsko opłacani. Rząd nie rozumie, że jest to wymagający i odpowiedzialny zawód. Może teraz ktoś w końcu przejrzy na oczy i zobaczy, że karetka bez ratownika to jest tylko samochód. Nie jest tajemnicą, że jeśli ktoś jest dobrze opłacany, to lepiej pracuje. Natomiast czy praca przez cały miesiąc za marne 2 tys. złotych na rękę daje stabilizację, poczucie bezpieczeństwa, możliwość rozwoju, założenia rodziny? Myślę, że nie. Ratujemy wartość największą, jaką jest ludzkie życie. Uważamy, że zasługujemy na cokolwiek więcej. Powinniśmy być bardziej doceniani finansowo za tę ciężką i odpowiedzialną pracę.
Jak wyglądał Pana ostatni dyżur?
Wyjeżdżałem karetką 22 razy w ciągu dobowego dyżuru. W niedzielę mieliśmy np. wyjazdy do zasłabnięć związanych z upałem, do osób, które przesadziły z alkoholem. Zabawa w nowej fontannie na placu Litewskim w dwóch przypadkach skończyła się upadkiem na mokrej, śliskiej nawierzchni i urazami głowy. Były też zasłabnięcia w kościele z powodu dusznego pomieszczenia oraz inne dolegliwości w miejscach zamieszkania pacjentów. Nie odnotowaliśmy wtedy żadnego wypadku samochodowego, ale np. już 4 lipca był duży wypadek busa z samochodem osobowym w Konopnicy, gdzie ucierpiały 4 osoby.
Ten wachlarz interwencji ambulansów jest spory.
Praca ratownika, która zaczyna się o godz. 7, jest jedną wielką niewiadomą, dlatego gotowość do zderzenia się z rzeczywistością musi być na bardzo wysokim poziomie. Nigdy rano nie wiem, czy wyjadę karetką 5 czy 25 razy, więc muszę być gotowy pod względem fizycznym i psychicznym. Być może o 7.05 pojadę do porodu bliźniaków, następnie będę wezwany do pięciodniowej biegunki, a potem do udaru mózgu, zawału serca albo może przyjdzie mi się spotkać ze zdarzeniem masowym, gdzie będą ofiary śmiertelne. W tej pracy spotykamy się z różnymi ludźmi: wykształconymi, bezrobotnymi, zamożnymi i biednymi. Dyżur ratownika niesie naprawdę wiele wyzwań, decyzji i emocji. To jest czasem płacz nowo narodzonego dziecka, czasem płacz matki za utraconym dzieckiem, bratem, ojcem.
Oberwało się kiedyś Panu w czasie interwencji?
Mnie na szczęście jeszcze nie, ale moi koledzy musieli bronić się przed agresją fizyczną. Od pewnego czasu obserwujemy eskalację agresji w stosunku do ratowników medycznych. Często spotykamy się z próbą wymuszenia na nas pewnego toku postępowania, rodzaju szpitala, prędkości dotarcia do niego, a nas w wielu przypadkach obowiązuje rejonizacja. My jako zespół ratownictwa nie możemy, nie mamy prawa i nie chcemy prowokować otoczenia pacjenta. Skupiamy się na ratowaniu osoby poszkodowanej, ale bywają sytuacje, gdy nie jesteśmy w stanie tego zrobić natychmiast, bo spotykamy się z wyzwiskami czy obelgami.
Jak długo Pan pracuje w tym zawodzie?
22 lata.
Pamięta Pan swój pierwszy wyjazd?
To był dla mnie chrzest bojowy i kubeł zimnej wody wylany na głowę. Pracowałem wtedy w zespołach transportowych jako świeży sanitariusz w pogotowiu na Czechowie. Woziłem pacjentów np. ze szpitala do domu, na zabiegi czy między szpitalami, żeby na początku wdrożyć się do tej pracy. I traf chciał, że niestety jeden z pierwszych wyjazdów był do masowego wypadku, który miał miejsce w podlubelskiej Wólce, dokładnie między Wólką a Turką. Zderzyły się cztery samochody. Były trzy ofiary śmiertelne, a 7 osób poszkodowanych. Ja z kolegą pojechaliśmy tą karetką transportową na pomoc, bo zabrakło już sił i środków na miejscu. I tak praktycznie bez przygotowania, zderzyłem się z rzeczywistością, która niesie śmierć i tragedię. Nie spałem całą noc po tym dyżurze. To zdarzenie pozwoliło mi się trochę uodpornić na to wszystko, co od tej pory miałem przeżyć.
Mimo wszystko, pamięta się pewnie niektóre obrazki z pracy?
Dawno temu był taki wypadek autokaru jeszcze na starym skrzyżowaniu al. Warszawskiej z al. Solidarności przy Ogrodzie Botanicznym. Zderzył się autobus PKS z autobusem miejskim. Miejski był pusty, a PKS pełen ludzi. Było wiele ofiar śmiertelnych. Wszystkie służby z Lublina pracowały nad tym, aby ratować ludzi jak najsprawniej. Natomiast ogrom tego zdarzenia pod osłoną nocy, ilość tragedii, liczba poszkodowanych i osób martwych przytłoczyła nas. Co innego, jak do wypadku, w którym uczestniczą dwie osoby, jadą dwie karetki, a inaczej, jak jedzie 15 karetek i to jest jeszcze mało. Akcja trwała wtedy ponad 3 godziny. Na miejscu ratownicy razem ze strażakami wchodzili przez wybite okna, między zmiażdżone fotele do środka samochodu, poruszali się między martwymi osobami, wydobywając jeszcze tych żyjących. A w tym samym czasie, pamiętajmy, istnieje ryzyko zapalenia się auta. Dźwięki cięcia blach, odginania drzwi, słupków. To zostaje w pamięci na długie lata. Dopiero po powrocie z takiej akcji okazuje się, że ratownik ma podarte spodnie, pokaleczone ręce, bo w ferworze walki tego nie zauważył. Pół godziny później musimy być gotowi do następnego wydarzenia, może mniej poważnego, a może podobnego.
Czyli zimna krew jest potrzebna?
Zimna krew jest niezbędna, jak również opanowanie i nierozczulanie się na miejscu zdarzenia, bo niejeden widząc ludzką tragedię, najchętniej by się rozpłakał. Czas na emocje jest później. Co by się nie działo, czy to jest odebranie małych dzieci pijanym rodzicom, czy śmierć matki na oczach dziecka na przejściu dla pieszych, musimy działać profesjonalnie. Na co dzień walczymy z gasnącym światełkiem w tunelu, od nas się wymaga, by działać, a nie się rozczulać. I niech mi ktoś powie, że to jest łatwa, prosta i przyjemna praca. Mogę zagwarantować, że po 3 godzinach w ambulansie taka osoba zmieni zdanie.
Jak Pan odreagowuje po pracy?
Jest to pasja, której poświęcam się głównie w okresie letnim - paralotniarstwo. Latam w górach i tam najlepiej ładuję energię. Drugie hobby, jakie mam od niedawna, to działka, na której sadzę warzywa, owoce, trawę, wędzę sobie przetwory mięsne, trzaskam siekierą drewno albo zwyczajnie leżę na leżaku. Wielu z moich kolegów lubi motocykle, samochody, rowery czy wędkarstwo. Każdy z nas powinien mieć taką pasję, bo to pozwala zapomnieć, odreagować, uspokoić się. Mimo to wiele osób odchodzi z tej pracy albo popada w nałogi. Wśród ratowników miałem kolegów, którzy alkoholem próbowali odreagować stres. Skutki były dla nich przykre. Z kolei, jeszcze w pracy po ciężkiej interwencji, często robimy tzw. debriefing. Siadamy z kolegami i rozmawiamy o tym, co się wydarzyło, co było super, a co jest do poprawy. To jest na takiej zasadzie przegadania i oczyszczenia się. Wtedy ciśnienie spada. To ważne, bo takie interwencje nas łączą i dają poczucie bezpieczeństwa załodze.
Dlaczego został Pan ratownikiem?
Bo chciałem. Moi rodzice są lekarzami, a ja nie czułem się na siłach studiować medycyny. Byłem pierwszym rocznikiem w MSZ im. Liebharta, który zaczął się kształcić w kierunku ratownictwa. Później ukończyłem studia wyższe na tym kierunku. Nie żałuję ani jednego dnia ze swojej pracy zawodowej, żadnej akcji ratunkowej. Jeśli miałbym możliwość, to bym stąd nie wychodził, ale nie mogę, muszę do domu czasem pójść. Kocham to, co robię. Nie wyobrażam sobie innej pracy.